Czerwone szpilki nie znikną

Czułość i Wolność

"A jak (jeśli) to się skończy, to sobie popłaczę” – napisała pani na początku kwietnia na swoim Facebooku. Popłakała pani już sobie?

Nie zdążyłam jeszcze. Nie mam poczucia, że się skończyło. Czekam.

Ale łapię panią przez Skype’a na wakacjach nad morzem. Widać tam jeszcze pandemię?

Zupełnie nie. Widziałam może raz kogoś w maseczce. Podobno jedna rodzina po zobaczeniu restauracji z kilkudziesięcioma osobami i holu pełnego dzieci zrezygnowała z pobytu w naszym hotelu. Kotłujemy się tu, środki ostrożności są symboliczne. Nie ma możliwości, żeby zachować dystans. Ludzie tak bardzo chcą zniknięcia pandemii, że uznają ją za odwołaną.

Pani też zdecydowała się na wyjazd wakacyjny. Bez obaw?

Nie potrafiłam odmówić dzieciom i wnukom. Trzeba wyważyć między obawami i stopniem ryzyka. Nie można żyć strachem.

W kwietniu myślałam właśnie o moich dzieciach, wnukach, że jesteśmy zamknięci w tych swoich „norach” i każdy musi radzić sobie sam ze swoim życiem. Bardzo chciałam wtedy popłakać. Ale od razu ktoś mi odpisał: nie tak prędko z tymi łzami, to może jeszcze potrwać.

I nie miałam do dziś czasu, by ulżyć sobie łzami. Tym bardziej że w moim życiu zawodowym lockdown cały czas trwa.

Wykłada pani na uniwersytecie. Niedawno napisała pani, że boi się nowego roku akademickiego. Bo jeśli studia nadal będą w trybie zdalnym – a wiele na to wskazuje – to będzie koniec uniwersytetu. Niektórzy studenci i wykładowcy chwalili sobie zajęcia online, pani nie?

Zajęcia, które prowadziłam w małych grupach, poszły dobrze. Można by też powiedzieć, że uczenie z domu daje swobodę: nie trzeba wychodzić, dojeżdżać, nie ma dyżurów, kiedy siedzi się czasem w pustym gabinecie, czekając na nieprzychodzących studentów. Z praktycznego i egoistycznego punktu widzenia zyskujemy, prowadząc zajęcia online. Pozornie wszystko działa, formalnościom staje się zadość. Ale różnic między dydaktyką w przestrzeni rzeczywistej a tą zapośredniczoną jest bardzo dużo i one decydują o tym, że to przestaje być uniwersytet.

A co to jest?

Kursy online. Uniwersytet to nie tylko ćwiczenia, wykłady, przekazywanie informacji, ale także miejsce, spotkania z ludźmi, rozmowy poza programem, szansa na odkrycie czegoś, co nie znajduje się w planie zajęć.

Poza tym online można zdobyć dziś bardzo wiele różnych umiejętności, certyfikatów, ale one wszystkie się „wypłaszczają” – używam modnego słowa marca. Myślę, że edukacja też się „wypłaszcza”.

Co to znaczy?

Że wszystko jedno, czy ktoś się zapisze na studia w Szczecinie, Poznaniu czy Nowym Jorku – bo to i tak będzie się odbywać u studenta w domu.

Siedzę przed komputerem w małym mieście i studiuję na nowojorskim uniwersytecie? Nie brzmi tak źle.

Z jednej strony tak można by sądzić. Ale to oznacza, że potrzebny nam jeden wszechświatowy uniwersytet w Nowym Jorku. Albo jeden wielki uniwersytet w Warszawie. Parę lat temu dyskutowaliśmy w środowisku akademickim o zagrożeniach, które przynosi reforma szkolnictwa wyższego. I również o tym, że nadchodzi nowa centralizacja, która zlikwiduje małe ośrodki i pozostawi całe obszary kraju bez uniwersytetów. Okazało się, że pandemia przyśpieszyła ten proces. Istnieje realna możliwość, że wszyscy zapiszą się na Uniwersytet Warszawski, bo przecież skoro można studiować z domu, sprawdźmy, który dyplom nam się opłaci. Po co wybierać mniejsze ośrodki?

No właśnie, po co?

Bo centralny system online to będą kursy pozwalające zdobyć szacowny dyplom bez procesu, który do niego prowadził w znanej nam rzeczywistości.

Uniwersytet online wpisuje się też w ideę produktywności, którą już wcześniej diagnozowaliśmy jako zagrożenie dla humanistyki. Można przekazywać wiedzę za pomocą narzędzi internetowych, ale uczenie się to także rozpraszanie, trwonienie, ślepe uliczki, błędy.

Po co nam błędy?

Ucząc się, powinniśmy mieć prawo do niewiedzy, zmieniania zdania, słuchania i wygłaszania dygresji. Tylko tak rozwijamy twórczy umysł, wrażliwość, empatię. Online będzie można „zaliczyć”, „przeklikać” kurs, a z czasem – i to mnie raczej zniechęca – zaczniemy grać w podniesienie wydajności, uatrakcyjnimy lekcje technicznie, zoptymalizujemy i sparametryzujemy komunikację. A jednak nie zdołamy symulować międzyczasu, tej strefy przejścia między zajęciami WF-u a kolokwium z poetyki, tej dyskusji, którą zaczął ktoś na korytarzu i przeniósł jej nastrój na konwersatorium.

Media społecznościowe mamy od dawna, ale trudno mi sobie wyobrazić hybrydę MS Teamsa i TikToka, na której zmieszczą się wszystkie warianty zajęć znane mi z autopsji. Zdalnie można wyuczać maszyny korporacyjne lub wydawać dyplomy. Sala wykładowa potrzebna jest także naukowcom, żebyśmy mogli głośno myśleć. Kamera to substytut niezapewniający interakcji, to „gadanie do obrazu”.

Poza tym z czasem nie tylko sale wykładowe mogą okazać się zbędne, ale zredukować będzie można także etaty na wyższych uczelniach. Po co powtarzać w kilku grupach te same tematy, skoro obdarzona talentem aktorskim osoba, niekoniecznie naukowiec, będzie mogła nagrać materiał i udostępniać go studentkom i studentom w całym kraju, a może na świecie – taki wielki uniwersytet internetowy jak kiedyś telewizyjny. A kontakt bezpośredni stanie się ekskluzywnym wariantem edukacji dla najzamożniejszych, którzy nabędą tych umiejętności społecznych i emocjonalnych, jakich nie daje żaden „onlajn”, choćby najbardziej wyrafinowany.

Zbędne sale wykładowe, oszczędności na wykładowcach, czyli kusząca wizja dla tych, którzy zarządzają finansami na uczelniach. Pandemia pokazała, że wiele rzeczy da się zlikwidować. Czyli że da się skapitalizować także pandemię.

Skapitalizować zagubienie i stratę. Z jednej strony słyszeliśmy wszędzie diagnozy, że trzeba zająć się naszym zagrożonym psychicznym dobrostanem. I że w czasie pandemii wiele się uruchomiło w nas empatii, uwagi dla miękkich wartości, dla kwestii związanych z opiekuńczością. A równocześnie proponujemy teraz porzucenie ludzi w ich domach i rozwijanie technologii.

Osoby pracujące zdalnie już teraz mówią o kosztach psychicznych. Moim zdaniem uniwersytet dzisiaj powinien się zająć tymi kosztami, wsparciem psychologicznym, pracą nad tym, co się nam przydarzyło i może jeszcze przydarzyć. Żebyśmy to zrozumieli. Nie byli w tej amplitudzie od skrajnego lęku i wycofania po hurraoptymizm i udawanie, że nie ma pandemii. To są wszystko m.in. zadania dla edukacji. I tego nie da się zrobić zdalnie, bo samo bycie w sieci jest tym razem wymuszone. Rozmawiając ze studentami o literaturze, nie mogę zapominać, że warunki tej rozmowy są źródłem lęku.

Rozmawiamy teraz, patrząc na siebie poprzez ekran. Widzę panią, ale zarazem widzę też w okienku siebie. Jest dziwnie.

Wiele moich znajomych potwierdzało to odczucie, że wpatrywanie się w siebie na ekranie jest jednym z dziwniejszych, alienujących doświadczeń, jakie mieliśmy w pandemii. Mówiąc do ekranu, na którym widzimy siebie samych, kontrolujemy własne reakcje, staramy się korygować, wyglądać.

Bo chcemy dobrze wyglądać?

A przede wszystkim nie znamy swojej twarzy mówiącej z ekranu. Jesteśmy rozpikselowani, przetworzeni. Patrzy na nas nasz awatar.

Jasne, wszystko się rutynizuje. Po miesiącu już się tego nauczyliśmy, po trzech miesiącach wydawało nam się to zwyczajne. Myślę, że jeśli następny semestr odbędzie się zdalnie, wyrobimy nawyki, które nam to jeszcze bardziej ułatwią. Ale ja nie chcę pogubić po drodze tych wszystkich studentów, którym nie spojrzę w twarz, lecz w ekran.

Możemy też mówić o najwspanialszych programach uniwersyteckich, świetnych profesorach, ale to dynamika w grupie studenckiej tworzy wartość, której nie da się niczym zastąpić. I co mieliby teraz zacząć ci ludzie, którzy przyjdą na pierwszy rok online? Nie poznać w ogóle tych innych? Być w równoległych światach? Przecież to jakaś spełniająca się dystopia. Nie wymienimy nigdy uwag na temat życia, tylko będziemy zdobywać wpisy do elektronicznego indeksu. W zasadzie ideał przygotowania ludzi do pracy w wyspecjalizowanych korporacjach, w których chodzi tylko o zdobywanie punktów. Dla mnie zniechęcająca wizja.

Rozumiem, że nie chodzi pani o to, żeby bez względu na siłę pandemii ruszyć w październiku do sal wykładowych, ale żeby nie zostać przed ekranami dłużej, niż to będzie konieczne, nie na zawsze.

O to właśnie chodzi. Obserwuję i na swoim uniwersytecie, i na innych wątek zachwytu technologią. Jacek Dukaj napisał w eseju w „Wyborczej”, że pandemia przyspieszyła wszystko, co i tak musiałoby nastąpić. I że to pozytywna zmiana, akceleracja technologii. Podobne opinie wpisywane były w programy wyborcze kandydatów na rektorów wyższych uczelni, wybieranych pod koniec roku akademickiego. A ja nie wierzę, że ta zmiana nas włącza w pożądany świat jutra. Ona nas wyłącza z czegoś niedocenionego. Zainwestujemy w technologię i zupełnie zapomnimy, że istotą uniwersytetu jest spotkanie – międzyludzkie, a nie online’owe.

Mówi pani o tym, że zbędne mogą okazać się sale wykładowe. Ale też nieopłacalne okazują się biura, redakcje, skoro ludzie dali radę pracować ze swoich domów.

Może nam teraz niepostrzeżenie zniknąć duża część świata. W czasie pandemii zamknięto domy kultury, muzea, teatry, odwołano festiwale literackie. Możemy wymieniać bardzo wiele takich obszarów, które zostały wyłączone i których zatrzymanie może się okazać ostateczne.

Bo ktoś uzna, że skoro można było się bez nich obyć, to nie są niezbędne?

Zbyt kosztowne, obciążające budżet państwa, samorządu. Wyłączmy je. Na pewno potrzebny nam jest handel, szpitale, wypoczynek. Ale domy kultury?

Wspomniała pani na FB, że dostaje sygnały, iż ludzie chcą spotkań autorskich na żywo, w domach kultury, bibliotekach.

Tego dowiaduję się z bibliotek, które kierują do mnie zaproszenia. Ludzie nie chcą, żeby autorka czytała im na Facebooku, chcą przyjść i mnie spotkać. To dowodzi, że ważne są też rzeczy ulotne. Dla każdego takie spotkanie tworzy inną wartość, to mogą być indywidualne potrzeby, których nie zaspokoi żadna transmisja.

Część spotkań online powinna na pewno zostać, bo dla osób, które nie mogą się przemieszczać, to szansa na udział w kulturze. Ale jednocześnie ludzie po prostu chcą wyjść z domu. Może nawet niekoniecznie poznać pisarkę, która przyjedzie do ich miejscowości, ale przy tej okazji napić się kawy z przyjaciółmi, przeżyć sekwencję zdarzeń stanowiącą kontekst wieczoru autorskiego.

W czasie lockdownu czytała pani przez internet swoją powieść „Na krótko”. Dlaczego wybrała pani właśnie tę?

Stanęłam przed półką z książkami, zastanawiając się, co robić. I popatrzyłam na ten tytuł. Wydał mi się optymistyczny.

Że to nie potrwa długo?

Że trzeba sobie powiedzieć: wszystko jest w życiu na krótko, minie. Ten banał wydał mi się podnoszący na duchu. Ale dopiero czytając pierwszy fragment przed kamerą, stwierdziłam, że ta proza zawiera wiele wątków, które aktualnie brzmią po paru latach od napisania i wiążą się z sytuacją pandemii. „Na krótko” to powieść o byciu w delegacji, w miejscu, które jest nieco klaustrofobiczne, ale też bardziej tradycjonalistyczne niż Polska sprzed dziesięciu lat. Fragmenty o chodzeniu po mieście, rozpoznawaniu ulic, ludzi, wypełnianiu luk wydały mi się projekcją tego, jak będziemy wracać do świata.

Do świata po.

Nie po wielkim kataklizmie, ale po zwrocie, zmianie. I myślałam, że coś takiego stanie się z naszym światem po pandemii. Byłam pewna, że on szybko odrośnie, ale nie wszędzie. Pozornie wszystko będzie wyglądało na takie samo, ale dużo będzie pod spodem rzeczy wzgardzonych, zapomnianych, zaniedbanych. I trzeba się o nie zatroszczyć. Nie pozwolić się ponieść fali euforii, że jesteśmy już uwolnione.

A do ostatniej pani książki „Kroniki oporu i miłości”– „pisanej, gdy wyszłyśmy na ulice” w „czarnych protestach” – pandemia dopisała nowy rozdział. W czasie lockdownu nie można było wyjść w proteście na ulice, mimo że rządzący właśnie wtedy zdecydowali, że będą głosować nad zaostrzeniem prawa aborcyjnego.

Przez pierwsze dni czy tygodnie pandemii wydawało się zupełnie niemożliwe, by zajmować się czymkolwiek innym niż pandemia. Można by powiedzieć, że realnie zatrzymała się historia. Ale to nie trwało długo. Szybko dotarło do mnie, że nie mogę zajmować się tylko oswajaniem lęku przed wirusem i organizowaniem swojej pracy w domu. Wspólnota protestu i troski nadal istnieje, nie wyciekła, nie została zdławiona. Zamiast tłumnych manifestacji powstały inne formy oporu i zaangażowania.

Gdy już po lockdownie wzięłam udział w pierwszej demonstracji – sprzeciwie wobec haseł kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy wymierzonych w środowiska LGBT – poczułam, jak ważne jest, że mamy wypracowane formy protestu. I wzruszenie, że się znów jest z ludźmi. I że jednak nie boimy się być z ludźmi. Bo można było w pewnym momencie pomyśleć, że wygra wersja sanitarna – będziemy tak bardzo bytami biologicznymi chroniącymi tylko siebie i swoją rodzinę, że każdy człowiek na zewnątrz stanie się zagrożeniem i odpuścimy. Chroniąc zdrowie i życie, stracimy więź, poglądy, potrzeby obywatelskie.

Opisała pani na Facebooku objawy swego własnego lęku. W trzecim tygodniu lockdownu zaczęło pani brakować tchu.

To było bardzo dziwne, bo ja rzadko somatyzuję swoje nastroje. A nagle się okazało, że mam zadyszkę albo bezdech. Najpierw myślałam, że to alergiczne, wiosna, kwitnienie. Jednak nie. Od niczego innego nie zaczynało się dnia, tylko od przeglądu wiadomości o pandemii i ciągle po głowie błąkała się myśl, że chodzi o płuca, oddychanie. Jak sądzę, próba płytszego oddychania służyła temu, żeby nie nabrać w płuca lęku, schować się. To było bardzo ciekawe – sama sobie wydawałam się spokojna, niemal pogodna, a zarazem oszczędzałam powietrze w płucach, zdarzały mi się reakcje, których nie rozumiałam i nie umiałam ponazywać. Gorączkowo pisałam, sadziłam kwiaty, jadłam czekoladę, miałam bardzo intensywne sny.

I jeszcze: „Najbardziej mnie zaskoczył widok kobiety w garsonce i w czerwonych szpilkach”. Zobaczyła ją pani na pustej ulicy na początku pandemii, gdy zdawało się, że bierzemy wszyscy udział w końcu świata. „A tu stuk-stuk. Myślałam, że już nie będzie noszenia niewygodnych butów, ciasnych ciuchów, że to odpadnie z nas razem z nieodświeżonymi hybrydami na paznokciach, ale byłam w błędzie”.

Fantazjowałam, że zrzucimy z siebie trochę pozorów, świat przestanie cenić niewygodne buty. Gdy potrzebujemy respiratorów, po co więzić ciała? Fałszywa analogia pomiędzy „niewygodą” chorujących płuc a odparzonymi stopami, ale paradoksalnych obserwacji nie brakowało. Widok tej kobiety zdumiał mnie tym bardziej, że ja w tym czasie chodziłam w dresie, a zamiast torebki zaczęłam nosić plecak – ekwipunek oddający stan psychiczny. Wydawało mi się, że jestem w akcji. Skoro mam plecak, maseczkę i wygodne buty, przetrwam.

A drugi moment zdumienia: pod cmentarzem – bo w Szczecinie cmentarza nie zamknięto – zobaczyłam parę w średnim wieku, ubraną bardzo szykownie i roztaczającą wokół zapach luksusowych perfum. Jakie to dziwne, pomyślałam. Skąd przybyli? Nie pasują. Ale od razu napomniałam sama siebie: przecież nie nastąpił koniec świata, ludzie używają ulubionych perfum.

I nie przejdą też cudownej metamorfozy, nawet jeśli mówią: ach, ja się zmienię radykalnie, nie będę tracić czasu i robić zbędnych rzeczy. Te deklaracje były rodzajem postanowienia noworocznego. Moc twierdzenia, iż po pandemii już nic nie będzie takie samo, jest proporcjonalna do stopnia dezorientacji, której doznaliśmy. Czerwone szpilki nie znikną, prawdopodobnie nie skorygujemy swoich biografii.

Ale do swojej wakacyjnej walizki wrzuciła już pani sukienki, nie tylko dres?

To są ciągle dość luźne sukienki. Po pierwsze, nie noszę innych, po drugie, są wakacje, po trzecie, jeszcze sobie nie popłakałam, więc potrzebuję wygodnego stroju.

Z Ingą  Iwasiów rozmawia Violetta Szostak

Grafika: Marta Frej 

  • Inga Iwasiów - literaturoznawczyni i pisarka. Pracuje na Uniwersytecie Szczecińskim. Autorka książek krytycznoliterackich i prozatorskich, ostatnio wydała powieść „Kroniki oporu i miłości”.

 

Wywiad ukazał się w „Wysokich Obcasach", wydanie z 8 sierpnia 2020 r.