Insta i inne nieszczęścia

Czułość i Wolność

Bezchmurne, wysycone błękitem, jeśli nie liczyć kilku uroczych cumulusów na horyzoncie, niebo. Falujące łany zbóż. Promienie zachodzącego słońca na spokojnej tafli jeziora. Gęste lasy. Szerokie plaże. Trawniki równe jak pola golfowe. I w tych dekoracjach ludzie – pary pochylające się ku sobie z rozświetlonymi uśmiechem twarzami, mężczyźni zatykający flagę na górskim szczycie albo pokazujący gest zwycięstwa po strzelonym golu, waleczni albo chmurni; kobiety o lśniących włosach i alabastrowej cerze, zamyślone albo zalotne.

Czy ja śnię? Nie. Przeglądam Instagrama.

Jak to się stało, że nasze strony na Instagramie czy Facebooku zaczynają przypominać bloki reklamowe – i mniej więcej tyle samo mają wspólnego z rzeczywistością, co świat pokazywany na przykład w reklamie pieluch z doświadczeniem bycia mamą niemowlaka?

W pogoni za miłością

Kiedy próbuję znaleźć odpowiedź na to pytanie, najkrótsza, jaką znajduję, jest taka, że coś nam się głęboko i fundamentalnie popieprzyło. I że z każdym dniem brniemy coraz głębiej w coś, co nie tylko nam nie pomoże, ale wręcz krok po kroku przekształca nas w kogoś, kim naprawdę – pozwolę sobie powiedzieć za siebie i za ciebie – nie chcemy się stać.

Kiedy szukam w sobie odpowiedzi mniej uproszczonej i mniej podlanej pomieszaną z niepokojem złością, zaczynam tropić mechanizm, któremu wiele z nas codziennie się poddaje.

Zaczyna się, jak prawie wszystko na tym świecie, od potrzeby miłości. Sięgam po wirtualny odpowiednik ciepła, czyli na przykład po lajka. Sięgam po niego tak jak dziewczynka z zapałkami sięgała po zapałkę – nie dlatego, żeby wierzyła, że ona ją na trwale ogrzeje, ale dlatego, że potrzebowała doświadczyć krótkotrwałej przyjemności albo ulgi płynącej z chwili, kiedy płomień rozbłyska. Ten motyw jest motywem dziecka – ale nie tego radosnego, twórczego, spontanicznego dziecka, które biega po łące czy bawi się z ukochanym psem, tylko tego, które doświadcza chłodu, braku, niepewności. Tylko jedna zapałka! – mówi sobie dziewczynka. A potem zapala kolejną.

Kiedy to piszę, moja własna wewnętrzna dziewczynka obawia się braku aprobaty ze strony ciebie, która to czytasz. Ważę słowa. A jednak kiedy pozwolę przejąć stery dorosłej kobiecie, która nie zawiesza się na cudzej ocenie, słyszę, jak ta wewnętrzna struktura stawia pytanie – po co? Po co, dziewczyno, wrzucasz na insta sfabrykowaną pod lajki wersję świata i siebie samej? Po co to tobie? I co to robi światu?

Kiedy patrzę na idealne zdjęcia moich pięknych koleżanek i wyglądających na wersję siebie sprzed dwudziestu lat znajomych, odnajduję w sobie jakiś odcień poczucia porażki. Jak to? To one tak wyglądają – a ja tak, jak to widać w lustrze? Jak to? To ich mężowie tacy atletyczni, a mój jakby mniej? Jak to? To one taką bezglutenową tartę z malinami z własnego ogródka potrafią mimochodem strzelić po dniu pełnym pracy, kiedy ja wlewam wrzątek do gorącego kubka sobie i swojemu synowi? Czyli co? Czyli jestem takim, jakby to powiedział jedzący z tego kubka syn, przegrywem?

Wewnętrzna dziewczynka ciągle pyta

To, co miało dawać nam poczucie przynależności i akceptacji, staje się codziennym źródłem naszej pogłębiającej się samotności. Karmimy instamonstera kolejnymi lajkami, nie wiedząc, że z każdym przefiltrowanym selfikiem osłabiamy swoją wewnątrzsterowność i umacniamy w sobie mechanizm uzależnieniowy: wewnętrzną strukturę niepewnej dziewczynki, która ciągle pyta – ale ładnie wyglądam? Prawda, jaki fajny ten hotel, który wybrałam? Prawda, jak widać, że mój chłopak mnie kocha?

Jeśli należysz do tych kobiet, których oblicza wpędzają mnie w kompleksy, sprawdź, czy nie mam racji. Po prostu przestań na parę dni i obserwuj, co się w tobie będzie działo. Jeśli sprawa jest niewinna, jeśli robisz to mimochodem, a twoje Centrum pozostaje przy tym nienaruszone, nie poczujesz żadnego braku, a ja chętnie posypię głowę popiołem. Sprawdź jednak, czy na spacerze w sosnowym lesie, na którym miałaś kontaktować się ze swoją Duszą, albo przy wyjątkowo fotogenicznym obiedzie w restauracji, do której zaprosił cię twój przystojny mąż, twoja ręka nie zacznie szukać aparatu w telefonie i czy przypadkiem nie zacznie cię bardzo denerwować perspektywa, że nikt poza tobą samą nie zobaczy tych sosen; nikt poza tobą i twoim mężem nie zobaczy tej sałaty z kwiatami nasturcji. Im bardziej będzie ci brakować tego momentu, kiedy klikasz na „opublikuj”, tym bardziej prawdopodobne, że wyhodowałaś na własny łonie Demona Lansu.

Demon Lansu lubi życie glamurne

Ten Demon sprawia, że wszyscy czujemy się bardziej samotni. Gorsi od innych. Nieadekwatni. Wikłamy się w grę, w której udajemy przed sobą, że nasze życie jest bardziej glamurne, niż jest naprawdę. Że wyglądamy młodziej, niż wyglądamy. Że nasze dzieci nigdy nie pyskują i zawsze świetnie się bawią w naszym towarzystwie. Że w naszych związkach nic tylko patrzymy sobie w oczy z miłością i pożądaniem. Ktoś, kto patrzy na te nasze odpicowane zdjęcia może się poczuć szaproszony do tego wyścigu – i samemu ustawić się na tle jedynego niezżartego przez mączniaka krzaka róż w swoim ogródku.

Czujemy się gorsze od innych, ale też, co nie mniej ważne, gorsze od tej wersji siebie, którą gotowe jesteśmy pokazać światu. No bo za każdym razem, kiedy obrabiasz i filtrujesz swoje zdjęcie, jakoś tam mówisz „nie” tej sobie, która jest prawdziwa. Skrzywić się na widok swojej zmarszczki raz na jakiś czas? Przefiltrować to i owo nie za często? Coś wklepać, coś poddać mikrodermabrazji, coś zostawić poza kadrem czasami? Nikt od tego nie umarł. Ale bałabym się uczynić z tego jedno z podstawowych codziennych zajęć, iść przez życie w poszukiwaniu odpowiednio korzystnego kadru. Czy nie zostawimy wtedy poza kadrem samej siebie, tej bez filtra?

Autorka: Natalia de Barbaro

Tekst opublikowany w serwisie wysokieobcasy.pl 29 sierpnia 2020 r.