Kochająca, stanowcza, zmęczona. Jak być mamą po swojemu?

Czułość i Wolność

Powinnaś, nie możesz, uważaj – te słowa dźwięczą w uszach chyba każdej kobiecie, która jest matką. Zgodzisz się ze mną, że wokół bycia mamą narosło wiele stereotypów?

Bycie matką jest nieodłącznie związane z katolickim wychowaniem w naszym kraju. W końcu to kobieta jest matką Boga. Mamy więc dość jasne wskazanie, jaka ta matka powinna być, a jaka z pewnością nie. A czy wokół jej osoby narosło więcej stereotypów niż na przykład wokół ojca czy szefa? Nie mam takiego wrażenia, raczej chodzi tu o rolę matki, która w tej religii jest kobiecie przypisana, i być może dlatego częściej się po prostu o tym mówi.

Kiedyś problemy i frustracje mam nie wychodziły poza kobiecy krąg. Teraz więcej i bardziej otwarcie mówi się tym, że bycie matką nie zawsze jest takie fajne. Kobiety chciałyby przeżyć macierzyństwo po swojemu, ale zewsząd słyszą co powinny, a czego nie powinny robić. Jak sobie z tym radzić?

Obserwuję, że w dużej mierze zależy to od tego, czy żyje się blisko rodziny - swojej mamy, teściowej i innych kobiet, czy ten kontakt jest rzadszy. Mam taką hipotezę, że im dalej źródła rodzinnego, tym łatwiej wyłamać się z jakiegoś schematu, społecznego rytmu. Ale gdy funkcjonujemy w "kołowrotku", w którym patrzymy na inne mamy, a one patrzą na nas - to może być trudniej. W obu sytuacjach tym, co nas ratuje, jest samoświadomość. Warto samej sobie zadać pytanie: czy to, jak się zachowuję, jest naprawdę moim wyborem? Czy to moja mama, babcia i ciocia tak robiła, więc i ja myślę, że tak trzeba?

Gdy miałam 16 lat moja, mama zgodziła się, żebym pojechała na kurs językowy za granicę. Niejedna ciocia w mojej w rodzinie skomentowała fakt stwierdzeniem, że to nieodpowiedzialne ze strony mojej mamy. Były przekonane, że moja mama nie pełni swej funkcji ochronnej, tylko wysyła mnie wprost w ramiona czyhających na mnie nieszczęść. Ale moja mama wiedziała, „czuła” swoje i się tymi komentarzami nie przejmowała. A ten pierwszy samodzielny wyjazd nauczył mnie ogromnie dużo i myślę, że nie byłabym tym, kim jestem, i tu, gdzie jestem, gdyby nie to wydarzenie.

Teraz, gdy myślę o mojej mamie, widzę, że była pewna swoich decyzji. Miała wewnętrzny imperatyw, który mówił jej: nie ważne, co ludzie mówią, ja wiem, jak ważna jest nauka języków i poznawanie świata. Więc koniec końców pojechałam do Stanów Zjednoczonych uczyć się angielskiego. W tym kontekście miała odwagę wyłamać się i wyjść poza oczekiwane przez innych ramy. Ale tych ram jest bardzo dużo i nawet jeśli z jakichś się uwolnimy, to z innych może nam być dużo trudniej. Dlatego samoświadomość jest bramą do budowania własnej tożsamości mamy.

Słowo, które się bardzo często pojawia w rozmowach o macierzyństwie, to „poświęcanie”. Czym ono jest?

Słowo „poświęcać” ma w sobie „święcić”, co możemy interpretować jako czynienie czegoś świętym, czyli najważniejszym. W tym wypadku poświęcenie może dotyczyć ciała, czasu, uważności, kariery, relacji, potrzeb - świadomie lub nie wybieramy, żeby pojawiające się w naszej rzeczywistości dziecko było święte, czyli ważne, wyjątkowe, szczególne. Czasem to jest chwilowe, a czasem ta postawa „ubiera” naszą rzeczywistość na całe życie.

Święcenie czegoś jednego czyni inne elementy mniej świętymi i wiąże się z jakimś kosztem. W życiu w ogóle różne są waluty, którymi płacimy. Nie tylko w macierzyństwie, bo i w pracy, w przyjaźni, w związkach, w projektach. To właściwie jak z każdym wyborem, zawsze jest jakiś koszt, który ponosimy. W macierzyństwie muszę oddać coś swojego, żeby coś innego było możliwe. W relacji matka – dziecko dość często ważniejsze, a czasem najważniejsze jest właśnie dziecko i to jest ten koszt.

Na początku taki stan rzeczy narzuca biologia - kobieta rodzi, tuli, karmi dziecko piersią i jest w jakimś sensie po prostu niezbędna, aby ono przeżyło. Wszystko jest podporządkowane jemu. Potem, z czasem, gdy teoretycznie mogłaby się pojawić przestrzeń „tylko” dla kobiety, bo dziecko zaczyna budować samodzielność, wkracza często społeczeństwo, podchwytując narrację „poświęcania”, i nie pozwala matce odejść na krok od dziecka. Słyszy przekaz: „No może nie karmisz już piersią, ale przecież powinnaś karmić ciepłem, obecnością, miłością, uważnością itp.”.

A kobiety albo tego słuchają, albo idą własną drogą. Ta druga opcja wymaga odwagi i wyłamania się z tych powinności. A jeśli wybieramy pierwszy model, może nas dopaść frustracja. Co wtedy?

Gdy pojawia się frustracja i kobieta pyta samą siebie: „Czy robię to, co naprawdę chcę, czy wypełniam powinności narzucone przez innych?”, znaczy, że najwyższy czas przyjrzeć się sobie. I to dosłownie. Na warsztatach bierzemy więc na tapetę tożsamość ja-jako matka. Dzielimy kartkę na dwie części. Na jednej wypisuje się to, jak chciałabym być postrzegana jako matka, a na drugiej - jak za żadne skarby nie. Czyli mamy np.: spokojna, ciepła, zaradna, opiekuńcza, zadbania… a z drugiej: chaotyczna, lękliwa, zmęczona, sfrustrowana. A potem przychodzi trudny moment robienia przestrzeni na prawdę, która jest dokładnie pomiędzy tymi dwoma listami. Bo jako matka mogę być i zmęczona, i szczęśliwa, i spokojna, i zalękniona itd. Mogę być każda.

Taka refleksja zaprasza nas na dość wyboistą ścieżkę wyłamywania się ze schematu. Konfrontacja z oczekiwaniami rodziny, męża, partnera czy koleżanek, gdy na przykład oznajmisz, że od 18 maja chcesz oddać dziecko do żłobka czy przedszkola, budzi ocenę innych. I często się nią z tobą dzielą.

W naszym życiu codziennym zawsze czymś płacimy. Można to nazwać rodzajem umowy wewnętrznej. OK, pójdę swoją drogą, ale muszę się przygotować na to, że pojawią się komentarze w moim kierunku. A ja będę płaciła za to być może odrobiną poczucia winy, niewygody czy złości. I jakoś spróbuję sobie z tym radzić. Wniosek dla mam, a właściwie dla nas wszystkich, jest taki, że tak czy siak, jakaś waluta pójdzie w ruch. Pytanie brzmi: jaka i jak dużo?

A co może być nagrodą za wybranie własnej ścieżki?

Poczucie spójności - wiem, że to może brzmi za mało seksownie (śmiech), ale to naprawdę ważne. Kiedy jesteśmy spójni z własnymi potrzebami, to na przykład nasze ciało mniej wtedy choruje, mniej się spina, mniej nam „doskwiera”. Psychosomatyka to potężna dawka wskazówek, że gdy żyjemy wbrew sobie, częściej łapiemy infekcje, mamy migreny, pojawiają się choroby autoimmunologiczne. Nagrodą za wybranie odpowiedniej dla nas drogi jest dobra forma fizyczna i psychiczna. Czujemy, że robimy to, co powinnyśmy, a to daje spokój i siłę na radzenie sobie z rozczarowaniem innych.

Jakie jeszcze możesz podpowiedzieć sposoby na znalezienie własnej drogi?

Zachęcam, żeby spróbować odciąć się na chwilę od wzorca naszej mamy lub tych najbliższych mam z naszego otoczenia, który zawsze jest w nas jakoś „wdrukowany”, i poszukać takiej matki, która nas inspiruje i do której chciałybyśmy być podobne. Takie bohaterki można znaleźć w filmach, książkach, historiach, które słyszymy. Czasem taka droga dookreślania siebie jest łatwiejsza. Czyli najpierw skanuję otoczenie i patrzę, co mnie przyciąga do wzorców matek pokazywanych w literaturze, filmach, teatrze, opowieściach, a co mnie odstręcza. A potem na przykład z przyjaciółką rozmawiam, co nam się w tym wzorcu podoba i co chciałybyśmy mieć w sobie, a czego na pewno nie.

No i jest jeszcze „szmatławy brudnopis”, czyli narzędzie proponowane przez psycholog Brené Brown.

O tak! Szmatławy brudnopis bardzo pomaga oddzielać fakty od założeń - tych własnych, ale i cudzych. Jest to arcyproste, a zarazem bardzo celne narzędzie. Polega na tym, że spisujemy rzeczy, które wydaje nam się, że ktoś o nas myśli, lub wydaje nam się, że zakłada, iż powinniśmy zrobić. A potem konfrontujemy to z tym, jak jest na prawdę.

Przykładowo, słyszymy słowa sąsiadki: „Pani to nigdy nie ma w domu, jak te dzieci dają sobie bez pani radę?”. Zamiast brzydko jej odpowiedzieć, trzeba nam wziąć wdech i wydech i… nie wkręcić się w myśl, że jesteśmy beznadziejną matką. Kiedy nasz umysł już chce napisać szmatławy brudnopis, w którym wypiszemy wszystkie „dowody” na to, że się nie nadajemy na dobrą matkę, warto w takiej sytuacji po prostu wziąć kartkę, podzielić ją na pół i zapisać po jednej stronie fakty, a po drugiej założenia dotyczące tej sytuacji. Faktem jest to, że sąsiadka powiedziała, że nie ma mnie w domu. Uogólniła na „nigdy” więc ja mogłam zrobić założenie, że jestem niedobrą matką i robię „ciągłą” nieobecnością dzieciom krzywdę. Jednak to założenie jest nieprawdziwe, bo moja chwilowa nieobecność nikomu nie robi krzywdy. Byłam na ważnym i ciekawym szkoleniu, a dzieci były pod opieką taty, z którym spędziły cenny i bezpieczne czas, i naprawdę nic złego im się na stało.

Aby wybrać własną drogę, potrzebna jest odwaga, ale chyba jeszcze większą trzeba się wykazać, mówiąc: nie chcę mieć dzieci.

Szczególnie teraz, w polityczno-społecznej konwencji, w której żyjemy, powiedziałabym, że „piłka do niematek jest jeszcze bardziej podkręcona”.

Nie chodzi tylko o to, żeby jasno postawić sprawę: nie chcę mieć dzieci, bo taka jest moja prywatna decyzja. Teraz narracja jest inna. Tworzenie odgórnego jednolitego prawa sprawia, że nikogo nie interesuje twoje zdanie. Rolę kobiety sprowadza się niezależnie od okoliczności do swego rodzaju nośnika DNA. Odbiera się kobietom prawo do decydowania o tym, jak skorzystają ze swoich własnych ciał i swoich żyć. Wyłamanie się z tego schematu wymaga siły i zaczyna się ocierać o swego rodzaju akt odwagi politycznej! To trochę jak wyłamanie się ze społeczno-religijnego reżimu, a nie tylko ze „zwyczajnych” społecznych oczekiwań odnośnie do matki Polki.

Ale nasza decyzja jest nieodwołalna.

Jeżeli kobieta odkryje, że nie ciągnie jej w stronę macierzyństwa, i chce, żeby pasja, siła, energia, intelekt, ciało były inwestowane w coś innego niż macierzyństwo, to, po pierwsze, ma do tego prawo, po drugie, daje sobie wewnętrzną zgodę, że może tak czuć.

Po trzecie, dochodzi moment mówienia o tym na zewnątrz i oswajanie się z reakcją otoczenia. Ten krok może być dość trudny. Czasem mam uczucie, że można by to porównać do coming outu seksualnego. Dla wielu osób z naszego otoczenia taka decyzja może być „szokująca”. Dlatego najlepiej zacząć od rozmowy z kimś bliskim, kimś, kto jest nam przychylny.

Pewnie będą się zdarzały sytuacje, kiedy ktoś z rodziny czy naszego otoczenia otwarcie, albo za naszymi plecami, skomentuje nasz wybór, nazywając go egoistycznym. Może nawet próbować nas namówić do zmiany zdania, podając szereg argumentów. Wiele osób ma przekonanie, że kraina bycia matką jest jedyną, w której doświadcza się spełnienia. Słuchając w swojej pracy historii setek osób, mogę z ręką na sercu powiedzieć, że spełnienie można osiągać na wiele sposobów, i to do kobiety należy ostatnie zdanie, w jakich obszarach będzie go szukać i… znajdować. Bo spełnienie jest możliwie niezależnie od tego, czy noszę w sobie serce pod sercem, czy też nie. Spełnienie życiowe po prostu wymaga serca. Czasem to jedno wystarczy.

  • Joanna Chmura - psycholożka i coach.

Rozmawiała: Anna Woźniak