Nadzieja w czasach zarazy

Czułość i Wolność

Za nami kolejne pandemiczne święta. Rok temu myśleliśmy, że pierwsze i ostatnie. Jak się czują ludzie w tym dziwnym czasie? Właśnie nadszedł czas kryzysów czy zobojętnienia?

Nasze przeżywanie epidemii przechodzi kolejne fazy. Pierwszą fazę przeżywaliśmy dokładnie rok temu, można by ją nazwać optymistyczną albo nawet - u części z nas - euforyczną. Wierzyliśmy w szybkie uporanie się z zarazą dzięki wprowadzanym restrykcjom i w miarę gładko się im poddawaliśmy. Mnóstwo osób cieszyło się, że nareszcie posiedzi w domu, że będą mieli z głowy przepychanie się z ludźmi w pracy i na drodze. Międzyludzki dystans zwiększył się w kierunku skandynawskim i wielu z nas odetchnęło, szczególnie introwertycy.

Potem jednak wirus odebrał nam zagraniczne wakacje.

Tak, a na nich odreagowywaliśmy presję w pracy i w domu, wylegując się na plażach świata i każąc sobie za ciężkie pieniądze dogadzać. To było naprawdę wkurzające. Wtedy nastąpiła druga fala i spora część z nas weszła w etap buntu i zaprzeczeń. To, co na początku wydało się wolnością, teraz stało się odczuwalnym ograniczeniem czy wręcz uciskiem. Namnożyło się sporo spiskowych teorii, w czym bardzo pomagał nasz bezradny - jak my wszyscy - rząd, narzucając logicznie wykluczające się obostrzenia, na czele ze sławnym zamknięciem lasów. Część z nas pozostawała w stadium optymizmu, stosowała się w pełni do restrykcji, co w wielu domach urosło do obsesji, a nawet terroryzowania bliskich, a druga część poszła w stronę nieprzyjmowania zarazy do wiadomości, co wyraziło się w pełni na Krupówkach w czasie pamiętnego „pijanego weekendu”.

Były to dwie całkiem odmienne, irracjonalne strategie, które miały dać nam to samo poczucie: „że cała ta sprawa z wirusem nas nie dotyczy”. Trzecia fala o wiele dobitniej nam uprzytamnia, że dotyczy to każdego z nas, że nie da się już tej kwestii ominąć. Jest jak trzecie uderzenie w bramę albo trzecie ślubne zapowiedzi. W gabinecie terapeutycznym wszystkie fazy żałoby obserwowałem na bieżąco. Oprócz lęków egzystencjalnych pojawiły się głównie problemy z regulowaniem dystansu w relacjach międzyludzkich. Z jednej strony izolacja, z drugiej - nadmierna bliskość. Część osób skarżyła się na zbytnią izolację i trudność we wchodzeniu w nowe związki. Inni - na zbytnie stłoczenie na małej powierzchni dwóch lub kilku osób, które przedtem z racji bycia w szkole lub w pracy w dużym stopniu się mijały. Wszyscy znamy tę opowieść o dwóch jeżach, które są na tyle blisko siebie, żeby było im ciepło, ale jednocześnie na tyle daleko, żeby się nie pokłuć. Niestety, dzisiaj sporo mamy i tych pokłutych, i tych zmarzniętych.

Powszechną strategią do niedawna było wstawanie rano i sprawdzanie statystyk dotyczących COVID-u z nadzieją, że będzie ich mniej. Ta nadzieja już odeszła.

Odeszła, bo ludzie zrozumieli, że jest złudna i bolesna. Codzienne wstawanie rano i sprawdzanie, czy epidemia już się skończyła (oczywiście nie, wręcz przeciwnie), to długa seria rozczarowań, która może skończyć się nawet depresją. Zaciskać zęby i wytrzymywać można tylko przez jakiś czas, potem braknie sił. W żałobie końcowym etapem jest pogodzenie się z rzeczywistością, dlatego teraz nadchodzą dni, kiedy odżałujemy nasze straty i zaczniemy przystosowywać się do nowej rzeczywistości.

Generalnie lepiej to zrobić wcześniej niż później, ale ten proces każdy z nas przechodzi we własnym tempie, które w niewielkim tylko stopniu daje się kontrolować. Skończyła się faza irracjonalnych optymizmów i zaprzeczeń, czas na zaakceptowanie takiej wersji rzeczywistości, w której wirus i utrudnienia z nim związane zostają z nami na dłużej. A być może i na zawsze.

W czym zatem upatrywać nadziei?

Na przykład w naszym mózgu. Na szczęście mózg został zaprojektowany w trakcie ewolucji jako narzędzie do przystosowywania się do zmieniających się okoliczności (a nie do szukania prawdy, jak myślą niektórzy). Tam, gdzie zwierzęta wymierają, my jesteśmy w stanie zmieniać strategie, by przetrwać. O ile przyjmiemy do wiadomości, że pragnienie, "aby było jak przedtem", jest już tylko iluzją.

A czy nasz mózg przystosuje się do patrzenia w przyszłość, której nie da się zaplanować? Część ludzi straciła źródła utrzymania i usiłują się utrzymać na powierzchni, umarli im najbliżsi albo sami są np. przewlekle chorzy - ci naprawdę mają powody do najczarniejszych myśli. Są też tacy, którym opada nastrój z powodu po prostu zmiany stylu życia - mniej spotkań, zero kawiarni, mniej wyjazdów. Zastanawiam się, czy ta druga grupa „ma prawo” do tego, żeby stracić chęć do życia? Jak można pracować nad tym, żeby jej nie stracić?

Potrzeba bezpieczeństwa jest paradoksalnie jedną z najsilniejszych potrzeb tej części świata, w której o wojnach i i innych kataklizmach dowiadujemy się tylko na lekcjach historii. Przyzwyczailiśmy się do złudnego przekonania, że otaczająca nas rzeczywistość jest stanem docelowym i niezmiennym. Ogrzaliśmy się i rozwinęliśmy w tym bezpiecznym cieple. Tym bardziej że dla wielu z nas po latach chudych przyszły wreszcie lata tłuste i można było jak nigdy przedtem rozwijać swoje biznesy i gromadzić dobra, które umacniały nasze poczucie stałości. I nagle, w ciągu kilku tygodni, znany nam świat zaczyna się rozpadać. Poczucie bezpieczeństwa znika jak zdmuchnięte. Myślę, że głębokie źródła lęku są wspólne dla obu wymienionych grup, chociaż na pierwszy rzut oka, jak można porównywać zapaść rozwijanego latami biznesu czy śmierć kogoś z bliskiej rodziny z niemożnością wypicia swojej ulubionej latte w ulubionym fotelu w ulubionej kawiarni.

Jednak obie grupy zaczyna dręczyć niejasne przeczucie, że świat, który znamy, jest stanem przejściowym, umownym, ulotnym. Że nasza historia to jednak coś w rodzaju: „najpierw mnie bardzo długo nie było, potem się na chwilkę pojawiłem, a następnie znowu bardzo długo mnie nie będzie”. Jak już wiemy, niektórzy są przerażeni, że "będą mogli zabić za wodę w wojnie klimatycznej". Może to tylko hasło zawodowego aktywisty - a może jednak prawdopodobna wizja przyszłości, w której coś takiego jak poczucie bezpieczeństwa i stałości po prostu nie istnieje. Dlatego walka o odzyskanie swego źródła dochodów, jak i swej ukochanej kawiarni na głębszym poziomie jest tym samym: próbą uratowania swej wizji świata jako czegoś stałego, przewidywalnego i podlegającego kontroli. Jak nad tym pracować?

Poczucie własnej wartości oparte na zbudowanym wokół stabilnym świecie (zewnętrzne) jest dosyć kruche - dopóki świat utrzymuje status quo, czuję się wartościowy i bezpieczny, bo znam reguły i umiem je stosować. Natomiast wewnętrzne poczucie wartości i bezpieczeństwa tworzy się podczas kolejnych adaptacji do zmieniających się warunków otoczenia. Np. wczoraj sprawdzałem się w jednym zawodzie, jutro sprawdzę się w innym. Jeszcze wczoraj myślałam, że moim powołaniem jest kariera zawodowa, jutro zacznę doceniać życie rodzinne (albo odwrotnie). Im więcej środowisk poznam i zacznę w nich odnosić sukcesy, tym szybciej zrozumiem, że źródło mojego poczucia bezpieczeństwa jest we mnie, a nie na zewnątrz - że, krótko mówiąc, poradzę sobie w każdej sytuacji.

W czym szukać nadziei, skoro - wbrew zapewnieniom Billa Gatesa - raczej nie będzie dobrze?

W procesie żałoby i w ogóle straty nadzieja pojawia się po wypłakaniu odpowiedniej ilości łez. Z kolei wypłakanie odpowiedniej ilości łez oznacza doświadczenie i przyjęcie smutku, a czasem rozpaczy. Smutek jest reakcją na stratę, ale oznacza też zgodę na tę stratę. Niezgoda na stratę natomiast jest wspierana przez złość, bunt, zaprzeczenie i w konsekwencji - wspomniane irracjonalne strategie negowania rzeczywistości.

W praktyce oznacza to, że zanim będzie lepiej, musi najpierw być trochę gorzej. Najpierw musimy zaakceptować fakt, że rzeczywistość przedcovidowa już nie istnieje, skończyła się nieodwołalnie. Dla każdego z nas oznacza to coś innego: jeden stracił źródło zarobkowania, drugi - źródło przyjemności. Niewykluczone, że czekają nas kolejne tego typu pęknięcia rzeczywistości, związane ze zmianami klimatycznymi, wyczerpaniem naturalnych zasobów lub niewydolnością systemów finansowych. Jeśli będziemy wciąż temu zaprzeczać, to znajdziemy się w sytuacji człowieka, który nie przyjmuje do wiadomości śmierci partnera: wciąż trzyma jego osobiste rzeczy, czeka wieczorem, aż wróci z pracy, nawet z nim rozmawia itp. W ten sposób nigdy nie pójdzie do przodu, skoncentruje się na zaprzeczaniu straty, co w końcu go zniszczy.

Nasze społeczne reguły bycia razem doznają właśnie wstrząsu. Można tej sytuacji użyć jako argumentu dla samego siebie, żeby zamknąć się w dobrowolnej kwarantannie. Można też zacząć się zastanawiać, jak nawiązywać relacje w nowej rzeczywistości. Obserwuję w tej chwili, jak ludzie używają pandemii do realizacji własnych celów - sporo z nich tkwi nadal w fazie euforycznej, np. "zawsze nienawidziłam świąt z rodziną i teraz nareszcie mam mocny argument, żeby tego nie robić". Inni zastanawiają się, jak skonstruować więzi na nowo, co daje szansę odświeżenia zużytych rodzinnych rytuałów, sprawdzenia, czy coś nas naprawdę łączy. Mamy dziś sporą szansę, by odrzucić to, co stare i skostniałe na rzecz tego, co nowe i świeże.

Na szczęście człowiek to taka dziwna istota, która w każdej rzeczywistości podzieli sobie doznania po połowie: na te przyjemne i te nieprzyjemne. Jeżeli mieszka w mieście - ucieszy go nowa kawiarnia, jeśli na wsi – uraduje go przylot bocianów. Jak Tom Hanks nawet na bezludnej wyspie będzie przeżywać swoje tragedie i radości - pod warunkiem że zajmie się tym, jak urządzić sobie życie tu i teraz, a nie będzie oczekiwać codziennie samolotu, który zabierze go z powrotem do znajomej (czy na pewno lepszej?) rzeczywistości. Jedną z piękniejszych rzeczy, o których dziś słyszę od ludzi, jest to, że mniej dziś traktują partnera jako kogoś, kto ma spełnić w stu procentach ich fantazje, a bardziej jako tego, na kogo troskę i współpracę można bezwarunkowo liczyć w tych trudnych czasach zarazy.

Na pewno pamięta pan piosenkę Tomka Lipińskiego: „Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie. Wydaje się, że już coraz rzadziej ją nucimy. Jakim wobec tego utworem proponuje pan ją zastąpić?

"Jeszcze w zielone gramy" ma duże szanse z tego, co słyszę. Ale ja bym polecał Petera Gabriela z jego "Don't give up" i pocieszającą go Kate Bush. Ja jej wierzę. Więzi międzyludzkie i walka ze wspólnym przeciwnikiem mogą zdziałać cuda. Mogę tu dodać od siebie obserwację z psychoterapii - większość osób, które ją zaczyna, ma w głowie przekonanie, że dzięki niej któregoś dnia wszystko się uspokoi i "będzie normalnie", wszystko będzie się układać według ich myśli. Z czasem każdy przyjmuje jednak do wiadomości, że nie tyle wyjdzie z terapii "wyczyszczony" i szczęśliwy, co raczej dobrze przygotowany na kolejne zakręty życiowe, które z całą pewnością nadejdą. I tego właśnie uczyłbym dzieci – nie tego, jak "naprawdę" jest, ale tego, jak sobie radzić w zmieniających się warunkach. Często zresztą sami się możemy od nich uczyć. Nic to w sumie nowego. Panta rhei.

Bardzo mi żal naszych dzieci, które nie zobaczą tyle świata, ile nam udało się zobaczyć. Ale myślę sobie, że każde pokolenie ma swoje przeszkody do pokonania. Jak być - mimo wszystko przyzwoitym człowiekiem - i nie zazdrościć bogatszym („ci to pojadą sobie na narty do Szwecji nawet camperem”), zaszczepionym („będą mogli więcej niż ja, niezaszczepiona”)?

Zazdrość nie jest zła, jeśli prowadzi nas do własnoręcznego zdobywania tego, czego zazdrościmy innym. Zawiść natomiast ma podłoże w bardzo niskim poczuciu wartości, gdzie nie ma wiary w to, że możemy zdobyć czy wytworzyć cokolwiek - dlatego jedynym pomysłem na zlikwidowanie nierówności jest, "żeby sąsiad miał tak samo źle jak ja". Wynika z tego, że przyzwoitość buduje się na poczuciu własnej sprawczości, a tę można uzyskać, tylko podejmując kolejne wyzwania i obserwując efekty swego wysiłku i odwagi. Im więcej zrealizuję własnych celów, tym mniej pozazdroszczę innym. Nie jest łatwo taką receptę wprowadzić w życie, więc na razie najlepszą drogą do bycia przyzwoitym człowiekiem jest codzienne zadawanie sobie pytania, "jak być przyzwoitym człowiekiem?".

Czy miał pan już w gabinecie kogoś, o kim może pan powiedzieć: „Ten człowiek zaakceptował nową rzeczywistość i odnalazł się w niej”. Jak mu się to udało?

Najlepiej radzą sobie ci, którzy traktują pandemię jako jedną z szeregu niedogodności życiowych, które trzeba przyjąć i zaakceptować. Tych niedogodności jest wiele, więc jedna mniej czy więcej nie robi specjalnej różnicy. Nie tracą z oczu swych celów, ewentualnie tylko korygują metody, którymi będą je realizować. Wytyczają nowe ścieżki. No i jest sporo osób, które nadal korzystają z etapu euforycznego zarazy: nareszcie nie muszę się z ludźmi przepychać, a jak mam już ich całkiem dosyć, to zawsze mogę powiedzieć, że mi się Zoom zawiesił.

Ktoś mi kiedyś powiedział, że dla niego pokrzepiająco brzmi zdanie: „Wszystko dobre już za mną”. Że ten ktoś nie ma już złudzeń. Rzeczywiście to może pocieszać?

Tylko na pozór. Taki argument często wsparty jest drugim: „jestem już za stary/a, żeby coś zmieniać. Trzeba jakoś pchać ten wózek. Stara bida”. Jest to taka specyficzna konstrukcja myślowa, częściowo nieświadoma, która ma na celu ucieczkę przed lękiem związanym z ryzykiem otwierania się na nowe obszary życia - i jednocześnie ma nam dostarczyć mocnego argumentu, aby nie widzieć swego strachu i nie mieć poczucia przegranej walkowerem. Myślimy: „Gdybym był młodszy, to na pewno bym wiele zmienił, ale jestem za stary. Żeby samego siebie jeszcze bardziej przekonać, będę chodził mocniej przygarbiony i rozmawiał z ludźmi tylko o moich chorobach. Ta strategia nigdy nie działa tak do końca: zawsze gdzieś głęboko wewnątrz pozostaje gorycz porażki, bo nie jesteśmy w stanie oszukać samego siebie w stu procentach. Nawet jeśli przekonasz swój mózg, to serce i tak zacznie powoli usychać.

 

Autorka: Krystyna Romanowska

Ilustracja: unsplash.com

Tekst opublikowany na wysokieobcasy.pl 8 maja 2021 r.