Batalia o stół

Czułość i Wolność

Ostatnio widziałam takie zdjęcie: drzwi do pokoju, na nich kartki: „Mama pracuje. W razie pytań sprawdź w szafie. Jabłko lub banan też są słodkie. Możesz, ale tylko jedną bajkę. Jeśli nie krwawisz, jest OK. Zapytaj tatę”. Wewnątrz pokoju kobieta, która próbuje odciąć się od reszty domowników.

Wszyscy próbujemy postawić granicę między sferą prywatną, domową, a publiczną, czyli naszą pracą. Różnie nam to wychodzi. Nawet jeśli bardzo się staramy, to te przestrzenie się mieszają. Wytworzyło się teraz coś, co nazwałabym nawet „trzecią przestrzenią”.

Trzecia przestrzeń? Co to znaczy?

To ta sfera, w której prywatne stało się publiczne. Przestrzeń domu przestała być ekskluzywna. Dostęp do niej mają już nie tylko ci zaproszeni, bliscy, coraz częściej pojawiają się w niej też osoby z zewnątrz: z konferencji męża, żony, nauczyciele naszych dzieci, trenerzy, psychologowie.

Pamiętam ostrą wymianę zdań z mężem, który w trakcie spotkania online nie wyciszył mikrofonu. Osoby z jego pracy słyszały dźwięki z naszego domu, a ja czułam, jakby usiadły z nami przy stole. Bardzo mi to przeszkadzało, uznałam to za przekroczenie granic.

No właśnie, do naszych domów symbolicznie wkraczają także osoby niekoniecznie mile widziane, np. nasi szefowie, koledzy z zespołu, za którymi nie przepadamy i których w normalnych warunkach nie zaprosilibyśmy do siebie. Według mnie ta swojskość, wyjątkowość domu, to, co związane jest z sacrum, z tym, co wewnątrz, co oswojone i intymne, zaczyna zanikać. Nasz świat domowy w sytuacji pandemii staje się skolonizowany przez pracę.

To smutne.

Może się takie wydawać, ale nie dramatyzowałabym. Przywykamy do nowych sytuacji. Jestem przekonana, że w końcu wypracujemy sobie takie modele zachowań w domach, że będziemy w stanie w nich funkcjonować całkiem dobrze. Bardzo intrygują nas te zmiany, dlatego z prof. Ewą Marciniak zrobiłyśmy pilotażowe badania na temat tego, co się dzieje, kiedy prywatne staje się publiczne. Chciałyśmy zrekonstruować przestrzeń domu jako przestrzeń pracy. To były ciekawe kwestie – związane z pewnymi rytuałami, które ludzie sobie wypracowują, żeby oddzielić świat zewnętrzny od świata wewnętrznego.

Kogo przebadałyście?

Zaczęło się od eseju zadanego studentom. Chciałyśmy, by napisali o współczesnych przestrzeniach pracy. Studenci bardzo często skarżyli się, że mają problem z godzeniem porządków – sfery publicznej z prywatną. Chciałyśmy dowiedzieć się czegoś, czego nie pokazują badania ilościowe, z których wiemy, jakie są m.in. korzyści i koszty pracy zdalnej. Chciałyśmy dotrzeć do tego, czego doświadczają ludzie w tej wymuszonej pandemią sytuacji. Postanowiłyśmy jednak przebadać nie tylko studentów, ale także rodziny z dziećmi uczącymi się. Zrobiłyśmy pilotażowo 20 pogłębionych wywiadów. Poprosiłyśmy też o zdjęcia ilustrujące przestrzeń, w której badani żyją i pracują. Proszę spojrzeć na to: studentka zatytułowała je „Trzy światy”.

Włączony telewizor, stół kuchenny, na nim laptop, obok suszarka z praniem i ręcznikami, kwiaty. Znajomy widok.

A wszystko, jak sądzę, na czterech metrach kwadratowych! To zdjęcie dobitnie pokazuje, jak przesycony jest teraz nasz świat. To właśnie nowa przestrzeń: ta, którą musimy zorganizować sobie sami, gdzie trzeba negocjować granice, chociażby z innymi domownikami. Przestrzeń pracy zmieniła się tak samo, jak zmienił się czas, w którym teraz funkcjonujemy. Słyszała pani o „szarzejących kalendarzach”?

Chyba nie znam tej metafory.

W klasycznym kalendarzu mamy w tygodniu zaznaczone na czarno dni pracy, a innym kolorem, np. czerwonym, dni wolne, weekendy. Okazuje się, że teraz kolory się wymieszały – nie ma już dni czarnych i czerwonych, wszystkie są w zasadzie szare. Ta metafora pokazuje, jak zmienił się współczesny świat. Wszystko się przenika, nakłada na siebie, nasza przestrzeń szarzeje. Nie ma wyraźnej granicy rozdzielającej moje osobiste, rodzinno-domowe sacrum od zewnętrznego, publicznego profanum. Przestrzeń stała się hybrydą, czymś pomiędzy.

Co wyszło z badań?

Że ludzie mają ogromną potrzebę zaznaczenia tych granic. Bo to im pomaga i lepiej wtedy odnajdują się w nowej rzeczywistości. Wytwarzają sobie pewne codzienne rytuały, praktyki, strategie postępowania, przetrwania, które ułatwiają im pogodzenie tych dwóch odmiennych porządków.

Na przykład jakie?

Niektórzy przed rozpoczęciem pracy brali prysznic, potem przebierali się np. w garnitur albo wkładali tylko marynarkę i wchodzili do pokoju, w którym znajdował się laptop. Przejście przez próg pokoju – antropologiczny próg – było wejściem do przestrzeni pracy. Pozwalało się zmobilizować i zmotywować. Większość osób stawiała na biurku lub stole filiżankę z kawą, herbatą, tak jak robi to w pracy. To ułatwiało przestawienie się, dostrojenie. Ubiorem, ale też symbolicznie, np. użyciem perfum, które badani utożsamiają z „publicznym”, zawodowym porządkiem, można zaznaczyć granicę. Przebieram się w sukienkę, perfumuję się i jestem w pracy. Zapachy są dla ludzi bardzo ważne. To, co dobiega z kuchni, zapach gotującego się obiadu, może nieźle namieszać. Pomaga więc to, że jestem zwarta i uperfumowana – gotowa wkroczyć do pracy, mimo że nie wyszłam z domu.

Czy ci, którzy to robią, lepiej sobie radzą niż ci, którym sfery się wymieszały?

Myślę, że tak. Ale jednym i drugim wiele rzeczy przeszkadza.

Co najbardziej?

Media społecznościowe. Z badań ilościowych wynika, że są największym „przeszkadzaczem” w pracy z domu. Kiedyś korzystaliśmy z nich rzadziej, dziś – nałogowo. Badani nakładali więc sobie blokady, hodowali roślinkę online, która nie pozwalała zajrzeć np. na Facebooka. Stosowali różne mechanizmy, za pomocą których próbowali utrzymać kontrolę nad pracą. Przecież w biurze nie korzystamy z mediów społecznościowych, bo nam nie wypada, bo nie można, a w domu nie mamy z tym problemu, w godzinach pracy piszemy nawet długie posty. To rozprasza, dekoncentruje, niepotrzebnie wydłuża czas pracy.

Bo w domu mamy mniejsze poczucie kontroli.

Z naszych badań wyszło jeszcze coś niepokojącego: nagradzamy się mediami społecznościowymi za ciężką pracę.

Miałam trudny dzień, to teraz mogę poczytać, co tam na Facebooku.

Tak. Bo kontakt z tymi mediami jest łatwy, przyjemny, wydaje nam się relaksujący. Tak ciężko pracowałam, a mimo to nie pójdę teraz na spacer, tylko posiedzę na Facebooku czy Instagramie. Po pracy media stają się nagrodą, a w jej trakcie – zagłuszaczem, destruktorem. Pojawia się pytanie: co zagłuszamy, jakie doświadczenia związane z pracą chcemy „rozcieńczyć” czy wręcz unieważnić? Otóż najczęściej chodzi o pojawiające się znużenie pracą czy nauką wynikające z braku intensywnych interakcji, z braku feedbacku. Korzystając z mediów, poszukujemy ekscytacji, czegoś, co zajmie naszą uwagę, dostarczy rozluźnienia. To dzieje się pod stołem, jesteśmy trochę jak dzieci, które wiedzą, że zachowują się nagannie, a jednak to robią.

Po pracy gratyfikacji dostarcza „legalne” korzystanie z mediów. Szukamy nie tylko rozrywki, ale przede wszystkim takich informacji, które podtrzymają nasz obraz świata, chcemy mieć poczucie słuszności w różnych sprawach. Uzyskujemy je, selektywnie przeglądając media.

Co jeszcze rozprasza nas w domu? Co mówili badani?

Środowisko domowe, mimo że ma wiele zalet (np. nie musimy już dojeżdżać do pracy, spotykać się z nielubianymi kolegami czy szefami), ma też wiele wad. Jedna z naszych rozmówczyń wyznała: „Obrazy i zdjęcia na ścianach, książki na półkach, tykające zegary, szczekające psy, domowe zapachy – to wszystko bodźce, które wytrącają mnie ze skupienia”. Ludziom przeszkadzają zapachy domu, dźwięki, ale też aktorzy życia domowego – nasi domownicy, zwierzęta.

Na początku wytworzyliśmy też sobie wyobrażenie, ileż to prac powstanie, gdy wreszcie zorganizujemy sobie czas tak, by mieć go na wszystko. Na zamiarach się skończyło. Oczekiwania te stały się źródłem frustracji. Wiele studentek i studentów wpadało w euforię na myśl o tym, że będą uczyć się z domu: „Teraz wreszcie będę mogła skończyć pracę magisterską!”, „Zapiszę się na nowy kurs!”. Ale po jakimś czasie entuzjazm opadł. Przyszło zmęczenie.

Podobna euforia towarzyszyła rodzicom dzieci: „Praca z domu! Wreszcie zajmę się ogródkiem! Posprzątam w szafach!”. To było bardzo charakterystyczne dla kobiet.

Doskonale to rozumiem: przerwy w pracy raczej nie wykorzystuję na herbatę czy krótki spacer, tylko szybko robię obiad dzieciom, wstawiam pranie, wydaje mi się, że zdążę w tym krótkim czasie ogarnąć jeszcze inne rzeczy. Bo skoro jestem w domu, to czemu tego nie zrobić.

Wszyscy specjaliści to powtarzają: kiedy mamy przerwę w pracy, nie idziemy wstawiać prania, nie podlewamy kwiatków, nie ścieramy kurzu. Musimy odpocząć, po to jest przerwa, higiena pracy tego wymaga. Musimy o siebie dbać, na dłuższą metę takie postępowanie nam zaszkodzi. Ale my ciągle mieszamy porządki. Jedna z badanych matek napisała: „Trudno mi poczuć, że jestem w pracy. Czułam się wciąż w roli domownika, który ma wolne i powinien w tym czasie posprzątać dom, ugotować”. To nieprawda, że dostaliśmy więcej czasu, nie dajmy się temu zwieść.

Przez to wszystko czas pracy się wydłuża, dzień rozbija, nagle okazuje się, że minęła 20, a my wciąż siedzimy przed komputerem. Potem mogą się pojawiać problemy ze snem. Trudno także po takim dniu wrócić „do domu”, do tej sfery wyłącznie domowej. Badania pokazują, że łatwiej nam się zabrać do pracy, niż od niej odejść. To jeden ze skutków przenikania się światów. Jest późny wieczór, a my jeszcze sprawdzamy maile.

Widzą to także inni domownicy, którzy zwracają uwagę: „Po co jeszcze siedzisz? Wyłącz się już”, a my się denerwujemy, że próbują nas kontrolować.

Widzą to szczególnie dzieci, które mają wrażenie, że rodzice pracują nieustannie. Przez to, że my, dorośli, jesteśmy przejęci swoją pracą, trudniej nam oddzielić to, co publiczne, od tego, co prywatne, w przypadku kontaktu dziecka z komputerem. Rodzice skarżą się: pracując w domu, nie jestem w stanie jednocześnie skontrolować, czy dziecko już skończyło lekcje, czy np. teraz gra.

Pani uważa, że należy stawiać granice między publicznym a prywatnym?

Powinniśmy je stawiać. Nie mieszać porządków. Nie włączać rodziny do wideokonferencji, nie pokazywać wszystkim dzieci, nie uczestniczyć w spotkaniach z papugą na ramieniu, nie rozmawiać jednocześnie ze współpracownikami i domownikami, bo to wygląda niepoważnie. Oczywiście to może się zdarzyć, ale nie powinniśmy tego robić notorycznie, bo w dłuższej perspektywie może być niepożądane. Uważam, że np. wykład należy do sfery publicznej, więc oczekuję, że w czasie jego trwania nikt nie będzie palił papierosów, jadł, nie będzie korzystał z telefonu ani siedział w ręczniku na głowie. Porządek prywatny rządzi się innymi prawami, publiczny – innymi. A praca zdalna powinna cechować się tym porządkiem publicznym.

To mi przypomina, jak na początku pandemii moje dziecko pokazywało podczas lekcji naszego psa, bo bardzo chciało, by poznały go pozostałe dzieci z klasy. Nauczycielki zwróciły na to uwagę. Bo gdyby wszystkie dzieci zaczęły pokazywać zwierzęta, byłoby po lekcji. Dzieci to zrozumiały, teraz wiedzą, że nie należy tego robić, psy mogą pokazywać na godzinie wychowawczej.

Dzieciom naprawdę trudno się przestawić, dlatego należy je wspierać. Ale też szanować ich granice. Obserwuję, że wiele uczennic i uczniów nie lubi, kiedy rodzice wkraczają w ich sferę publiczną. W szkole są przede wszystkim uczniami i kolegami, koleżankami. Nie podoba im się, kiedy tata wchodzi np. do pokoju z kanapkami albo brat wpada po piłkę, bo zapomniał przygotować jej sobie wcześniej. One też chcą mieć poczucie bezpieczeństwa i kontroli. Nie lubią, kiedy słyszymy, co mówią na lekcji, jak mówią, dla nich to też jest nowe doświadczenie. Nie lubią czuć się obserwowane. Dlatego chcą mieć przestrzeń wyłącznie dla siebie. Wyznaczają jej granice intuicyjnie, ale robią to. To ochrona przed tym, żebyśmy nie ingerowali we wszystko. Żebyśmy nie widzieli ich w innych rolach.

Chyba nie tylko dzieci czują z tego powodu dyskomfort – sama nie przepadam za tym, że domownicy słyszą, jak rozmawiam np. z szefami, kiedy na przykład muszę się wytłumaczyć.

To jest coś absolutnie nowego: mamy okazję obserwować swoich partnerów w zupełnie innych rolach, w sytuacjach, do których wcześniej nie mieliśmy dostępu. Może się z tego powodu pojawić dyskomfort u tej obserwowanej osoby. Ale partnerzy i partnerki mogą to również odbierać pozytywnie, bo np. widzą, jaka przebojowa, zorganizowana, pracowita jest ta druga osoba. Mogą też porównywać swój styl pracy ze stylem pracy partnerki czy partnera, coś z tego wynieść, czegoś się nauczyć.

To, że mój mąż dzieli ze mną stół kuchenny, przy którym pracujemy, sprawia, że często widzę, jak bardzo jest asertywny. Ja np. mam problem z odmawianiem i braniem na siebie kolejnych zadań. To, niestety, bardzo kulturowe, kobiece. Ale ta sytuacja też daje jakąś lekcję.

Oczywiście. Cieszę się, że pani wspomniała o stole, bo to kolejna kwestia, o której mówili badani. Dobre miejsce przy stole może spowodować napięcia i konflikty między domownikami. Kto ma zająć to, gdzie jest najwięcej światła, najlepszy internet, przyjemny widok za oknem? Czy ma to jakiś związek z władzą, funkcjami, które pełnimy w domu i w pracy?

Batalia o stół jest batalią o władzę, stawia też pytanie, czyja praca jest ważniejsza. A może są tak samo ważne? Czy ten, kto zarabia więcej, może sobie rościć prawo do najlepszego miejsca? Poza tym mamy swoje ulubione miejsca w domu. Chcemy w nich być, ale osobno. Ta terytorialność jest dla nas ważna: wytwarzamy sobie różnego rodzaju granice, które chronią nasze terytorium. Mogą to być granice dźwiękowe – słuchawki; realne, materialne, jak wspomniane wcześniej drzwi z kartką „Nie wchodzić, mam egzamin”, to mogą być filiżanki, które wokół siebie rozstawiamy. Czasem dziecko mówi: „Nie zabieraj tego kubka, mamo”. Nie zabieraj, bo to jest jego, tym zaznaczyło sobie przestrzeń.

To daje granice bezpieczeństwa. Niektórzy palą sobie świeczki na stole, stawiają kwiaty, które oddzielają ich od osoby po drugiej stronie. To ważne, zwłaszcza gdy nie ma granic zewnętrznych, ścian, drzwi. Wytwarzamy sobie te granice sami i nikt nie może ich naruszyć, bo wtedy się irytujemy i uruchamiamy często nieprzyjemne dla otoczenia mechanizmy obronne.

Co jest jeszcze powodem napięć w tej „trzeciej przestrzeni”?

Brak ciszy ułatwiającej skupienie. Napięcia są pewnie częstsze na mniejszych metrażach, na których musi się zmieścić kilka osób z rodziny. Tym wszystkim sytuacjom związanym z życiem zawodowym w pandemii towarzyszą emocje: niepokój, lęk, niepewność. Niektórych studentów to doświadczenie przekonało, że nie lubią uczyć się zdalnie. Wolą przyjść na wykład, usiąść w sali, mieć bezpośredni kontakt z innymi. W czasie zajęć zdalnych nie są w stanie skoncentrować się tak, jak by chcieli, są mniej wydajni, mówią o problemach związanych z depresją. To wszystko wpłynęło na odporność fizyczną i psychiczną ludzi. „Przygotowałem sobie specjalne miejsce, które funkcjonalnością przypominało biuro – wspomina jeden z naszych badanych. – Miałem zamiar wcześniej chodzić spać i wcześniej wstawać, wyznaczyć sobie czas na pracę i na przyjemności. Z przykrością muszę stwierdzić, że zapału starczyło na jeden dzień, gdyż kolejnego doszedłem do wniosku, że w łóżku nie jest aż tak źle”.

No właśnie, mam też wrażenie, że sporo ludzi przeniosło swoją pracę do sypialni. Niektórzy nie mieli wyjścia, bo musieli w innych częściach domu zorganizować miejsce do nauki dla dzieci.

To prawda. O ile z perspektywy antropologii czy pedagogiki centralnym punktem domu był zawsze stół, o tyle teraz rzeczywiście częściej pojawia się sypialnia. Ludzie pracują, studiują, leżąc w łóżku. Sypialnia położona jest raczej w głębi domu, zasłonięta przed wzrokiem innych, zakulisowa. Goffmanowskie kulisy, w przeciwieństwie do dostępnej dla wszystkich sceny, były zawsze czymś niedostępnym, czasem nawet „zagraconym”, tymczasem okazuje się, że to najbardziej intymne miejsce pokazywane jest teraz publicznie. Z perspektywy rozmówcy, który jest akurat na wideokonferencji, oglądanie cudzej sypialni też nie jest komfortowe. Może on nie chcieć wkraczać w sferę intymną drugiego człowieka. Osobiście wolę nie oglądać sypialni studentek czy studentów. Jeśli nie mamy miejsca do pracy w domu, wystarczy włączyć tło.

Pani podkreśla konieczność rozgraniczania tych porządków, ale przecież nie zawsze się da. Bo muszę odejść od komputera, by przygotować obiad dzieciom, bo wołają, że chcą kanapkę.

Naprawdę uważam, że można stworzyć sobie taki schemat, który to rozdzieli, i przestrzegać go rygorystycznie. Powiedzieć: do godziny 15 mnie nie ma. Można przygotować kanapki dzieciom wcześniej, tak jak robiliśmy im drugie śniadanie do szkoły. A po zajęciach wszyscy spotkamy się na wspólnym obiedzie albo w jednym miejscu w domu i opowiemy sobie, jak minął nam dzień. Oczywiście matki mają z tym większy problem, wynikający choćby z poczucia, że „dobra matka powinna być zawsze dostępna” – to konsekwencje tzw. intensywnego macierzyństwa, a więc takiego bezwzględnie podporządkowanego dziecku. Tymczasem może właśnie dobrze skonstruowane, wynegocjowane granice sprawią, że łatwiej nam będzie funkcjonować. Wieczorami po pracy nie będziemy już sprawdzać zawodowych maili, spędzimy ten czas razem, odpoczniemy. Nie będziemy mieli wtedy poczucia dezorganizacji życia rodzinnego i wymieszania porządków.

Monika Tutak-Goll rozmawia z dr Katarzyną Rychlicką-Maraszek

Grafika: Marta Frej

  • dr Katarzyna Rychlicka-Maraszek – pracuje w Katedrze Pedagogiki Społecznej IPSiR UW. Zajmuje się przemianami współczesnych środowisk wychowawczych, zwłaszcza środowiskiem pracy. Współautorka m.in. książki „Współczesne przestrzenie pracy”. Pilotażowe badania nad sferą publiczną i prywatną prowadzi razem z dr hab. Ewą Marią Marciniak, zajmującą się m.in. badaniem różnych aspektów komunikacji międzyludzkiej, problemami kształtowania wizerunku publicznego.

Tekst opublikowany w „Wysokich Obcasach", dodatku do „Gazety Wyborczej" z 28 listopada 2020 r.