Skrawki wolności w pandemii. Jak z nich uszyć patchworkową kapę, która otula i koi
Patrząc na nastroje ludzi wokół mnie, czas pandemii postrzegam jako czas utraty i tęsknoty. Wszyscy tęsknimy do wolności lub jakiejś jej części. Jedni moi znajomi tęsknią za bliskimi, których nie widzieli od miesięcy, inni za podróżami i ekscytacją, jaką niosą, kolejni za stabilizacją finansową, wszyscy za poczuciem bezpieczeństwa.
Szukam dobrych, miłych skrawków rzeczywistości, w których ja i moje dzieci możemy znaleźć schronienie. Najszerszą z tych przestrzeni jest dla mnie nasza rodzina. Zawsze tłumaczę dzieciom, że “bogaty” to nie to samo, co “majętny”, a zaraz potem nazywam siebie bogaczką: “Jestem nią, bo mam was”. Chyba ten przekaz działa, bo dwa dni temu moja czteroletnia córka powiedziała mi tuż przed snem: “Wiesz, mamo, odpowiada mi taka rodzina”. Za najwyższy komplement zaś biorę to, gdy oboje pytają mnie, czy aby na pewno jeszcze długo będą dziećmi. Czytam to jako wyznanie, że dobrze im tak, jak jest.
Kiedy ja sama byłam dziewczynką - bardzo małą, a potem starszą - moim tajemnym korytarzem do wolności była wyobraźnia. Kiedy czułam się przymuszona do uczenia się chemii, której zbytnio nie lubiłam, najpierw wyobrażałam się, że jestem młodą Marią Skłodowską-Curie, która z pasją szuka odpowiedzi na swoje naukowe pytania. Robiłam to tak długo, aż poczułam, że ta pasja mi się udziela. Do zeszytów siadałam już nie jako zmuszona obowiązkiem i widmem pały z klasówki uczennica, ale jako poszukiwaczka tajemnic rządzących światem. Na nudnych lekcjach, a potem na nudnych wykładach na studiach (szczęśliwie było ich niewiele) uciekałam myślami do światów, które wymyśliłam sama lub wyssałam z książek.
Teraz robię to samo. Po pierwsze uciekam w prozę. Mogę czytać masę książek naukowych czy non-fiction, ale nie oddycham pełną piersią, jeśli nie czytam powieści. Zanurzam się w wymyśloną przez autorów rzeczywistość i pandemiczne ograniczenia znikają. Że eskapizm? Może, ale czyż ktoś zna lepszy?
Czerpię też z literatury dziecięcej, bo codziennie czytam dzieciakom. Siedmioletni Stach jest na etapie fascynacji Harrym Potterem, a ja z radością nadrabiam tę lukę w moim czytelniczym życiorysie, gdyż w czasie Potteromanii byłam już studentką i czytałam wówczas - z racji kierunku studiów - głównie o Bliskim Wschodzie i krajach arabskich (notabene żadna książka historyczna tak nie podziałała na moją wyobraźnię, jak “Dzieje Arabów” Philipa Hittiego). Łucja uwielbia “Malutką Czarownicę” Preusslera Otfrieda, która przypomina mi, jak bardzo kochałam słuchać i czytać o czarach wiele lat temu. W książkach dla dzieci świat jest sprawiedliwy i poukładany, a jeśli pogrąża się w chaosie, zawsze znajduje się wyjście. Lubię współczesne pozycje dziecięce ze Skandynawii, gdzie czuć, że i bez czarów można żyć w fajnym społeczeństwie.
Rok temu, gdy mieliśmy pierwszy lockdown, jak wiele osób złapałam botanicznego bakcyla. Dziś mam małą dżunglę i pozbyłam się przeświadczenia, że zabiję nawet kwiat nie do zabicia. Pokochałam zwłaszcza grzebanie w ziemi, gdy trzeba roślinę przesadzić lub sprawdzić stan korzeni. Robię to czasem bez rękawic, żeby poczuć, jak grudki przesypują się między palcami. Zapach ziemi przywołuje mi na myśl dzieciństwo, gdy do samiutkiego wieczora siedziałam z ciotką Ulą w ogrodzie i pomagałam jej zbierać warzywa, które potem trafiały na stół i do słoików. Zapachem z tamtych dni jest woń pomidorowych liści, która otwiera mi w głowie szufladkę z bezpieczeństwem. Rok temu znalazłam naturalne perfumy w kremie o tym aromacie. Używam ich często na noc, bo lubię zasypiać z widokiem dzikiego ogrodu pod powiekami.
Świat natury to dla mnie kolejny skrawek wolności nie do ruszenia. Fascynuje mnie, jak rośliny potrafią przystosować się do trudnych warunków. Monstery w naszych warszawskich, sieradzkich i toruńskich mieszkaniach to przecież rośliny tropikalne! Cieszy mnie, że idzie wiosna i będę mogła nasze życie rodzinne połowicznie przenieść do parków. Widzę skrawek wolności i w tym, że nie muszę już wycierać śniegowego błota w przedpokoju i zamiatać piasku, choć – jak uczyła nas zmarła właśnie nieoceniona Jolanta Brach-Czaina – codzienne krzątactwo może mieć wielką wartość. Cieszę się, że do Łazienek wreszcie chodzimy bez czołówek, bo dzień znów zrobił się długi. I że za moment nie będę musiała w kółko to luzować, to zacieśniać pasów w dziecięcych fotelikach, żeby dopasować je do trybów “w kurtce” lub “bez kurtki”. Mam radochę, że rano wkładamy na siebie mniej. Każde pięć minut czasu oszczędzone na tym, że zima odeszła jest dla mnie kawałkiem wolności, który mogę zagospodarować, jak chcę. Pracujące matki na pewno wiedzą, o czym mówię.
Kiedy pandemia naprawdę mocno mnie przygniata, używam wyobraźni i myślę o tych, którzy miewali gorzej. Mawiamy czasem, że świat jest w stanie wojny z koronawirusem. Coś w tym jest, ale ja wtedy zaczynam myśleć o prawdziwej wojnie. I muszę dojść do wniosku, że jednak nie zasypiam z lękiem, czy w nocy bomby nie spadną na nasz dom. Zdarza mi się złorzeczyć na zamknięcie w domu, zdalne lekcje i pracę online z rozszalałymi dzieciakami pod bokiem, ale wtedy myślę o ludziach, którzy naprawdę byli zamknięci i spędzali lata ukryci w szafie, na strychu lub pod podłogą. Czasem wystarczy, że pomyślę o osobach żyjących samotnie, które izolacja przygniata jak zimny kamień, lub przewlekle chorych, dla których obecna sytuacja naprawdę jest balansowaniem na granicy życia i śmierci.
Próbowałam ostatnio rozmawiać o tym z koleżanką bardzo już pandemią wykończoną. Na nią porównywanie się z tymi, którzy mają gorzej, nie podziałało.
Na mnie działa z powodu osobistego doświadczenia. Dawno temu przez prawie cztery lata opiekowałam się umierającą matką. Byłam ledwie po trzydziestce, zupełnie sama z tą sytuacją i to było naprawdę jak więzienie. Mogłam co prawda czasem wyjść z domu, ale rzadko i zawsze z duszą na ramieniu, bo mamie coś mogło się stać, guzy mózgu to nieobliczalne twory. Czasem nawet wyjechałam na kilka dni, ale nie mogłam decydować o wielu poważnych sprawach, np. przeprowadzić się do innego miasta, o czym marzyłam i co wiązało się z moją pracą i rozwojem. Nie bardzo też miałam jak się z kimś związać, bo niby jak, gdy jest się w zasadzie całodobową opiekunką.
Pamiętam dokładnie tamto uczucie utraty tchu z powodu zakleszczenia i na tym tle dzisiejsze ograniczenia są dla mnie jedynie niedogodnością. Nade wszystko jednak w tamtym czasie to ja byłam tą Hiobką, o której inni myśleli, gdy chcieli się pocieszyć w swych bolączkach. Jak komuś było źle, mówił sobie: “Nie ma tragedii, Natalia to dopiero ma przechlapane”.
Nieustająco od wielu lat cieszę się i doceniam, że po śmierci mamy i po pozbieraniu się po tym przeszłam na jaśniejszą stronę. Nigdy o tym nie zapominam.
Tamto doświadczenie nauczyło mnie też jednego: wolność musi być przede wszystkim stanem wewnętrznym, żeby nic zewnętrznego nie mogło jej ograniczyć. Dlatego w tym tekście napisałam przede wszystkim o tym, co dzieje się w mojej głowie, a nie o tym, co robię. Pamiętam, gdy jako młoda dziewczyna zdałam sobie sprawę, jak wspaniałe jest to, że mogę myśleć, co chcę. I dalej, że moja myśl jest nieskrępowana, może podążyć w dowolnym kierunku, zmienić go, wywinąć fikołka, wzniecić tajfun lub pożar, urządzić świat po nowemu według najbardziej wariackich zasad. I nikt i nic nie jest w stanie mi tego zabronić ani mnie w tym ograniczyć. Dziś uczę tego Stasia. Gdy raz skarżył mi się, że w zerówce nudzą go jakieś zajęcia, powiedziałam mu: “Zdradzę ci sekret: możesz wtedy myśleć o czymś innym, czymś przyjemnym. I wiesz? Zawsze możesz myśleć, o czym chcesz i nikt ci tego nie zabroni. Czy to nie wspaniałe?” “Wspaniałe” - odparł mój syn.