Zmarnowałam część życia. Dopiero teraz uczę się tego, że to ja jestem ważna

Czułość i Wolność

Zdecydowałam się na dziecko, chociaż wiedziałam, że zdemoluje mi to codzienność. Nie było presji ze strony partnera. To nie był też impuls, tylko efekt długich przemyśleń. Czytałam wiele artykułów w prasie psychologicznej i spodobała mi się wizja, że będę dziecku przekazywać swoje wartości – mówi Natalia. – Sądziłam, że się do niego przywiążę. Nie myślałam, że będzie tak źle.

Miły chłopiec

Natalia jest prawniczką, od 11 lat pracuje w tej samej firmie. Gdy była w ciąży, jej kariera zaczęła nieoczekiwanie szybko się rozwijać. Na L4 poszła tuż przed porodem, a gdy na świecie pojawił się syn, w ogóle nie odnalazła się w roli matki. – Moim największym marzeniem było wyjść z domu – bez niego, gdziekolwiek. Czułam się zbędna, miałam wrażenie, że obok dzieją się ważne i potrzebne sprawy, a ja robię coś, co może każdy: zmieniam pieluchę i podaję butelkę.

Pierwsze tygodnie po powrocie ze szpitala. Dziecko płacze w nocy. Zazwyczaj najpierw budzi się partner Natalii. Przewija małego, karmi. Ona śpi dalej. – W tych rzadkich przypadkach, gdy obudziłam się pierwsza, udawałam, że śpię, i czekałam, aż on wstanie. Rano wychodził do pracy, więc musiałam zająć się dzieckiem. Bardzo niezadowolona robiłam, co trzeba, czekałam, aż mały zaśnie z powrotem, sama też kładłam się do łóżka albo grałam w gry – opowiada Natalia, która przez całą naszą rozmowę ani razu nie używa imion. – Nie wiedziałam, jak mu zająć czas, żeby nie płakał. W pewnym momencie przestałam robić cokolwiek. Zakładałam słuchawki i czekałam, aż przestanie.

Najgorszy był strach. – Bałam się rzeczy, na które nie mam wpływu, na przykład śmierci łóżeczkowej albo że przyleci szerszeń i ugryzie dziecko. Czytałam artykuły o takich nieszczęśliwych wypadkach i się nakręcałam. Miałam poczucie, że albo wyląduję w psychiatryku, albo pójdę siedzieć.

Do pracy wróciła po trzech miesiącach, a partner poszedł na tacierzyński. W biurze przebywała tak długo, jak tylko mogła. – Wtedy zaczęły się kłótnie, że ciągle mnie nie ma, że syn mnie nie zna. Miałam dość wysłuchiwania tych wyrzutów, więc zostawałam jeszcze dłużej, żeby wrócić, jak już będą spać. A jak widziałam, że światła są pozapalane, to jeszcze chodziłam po osiedlu – wyznaje.

Nie sięgnęła po pomoc psychologa ani nie zwierzała się nikomu z obawy, że to się obróci przeciwko niej. Raz jedynie miała szczerą rozmowę z matką. – Nie powiedziała tego wprost, ale dotarło do mnie, że też żałowała macierzyństwa. Nic z tym nie zrobiła, bo nie miała pola manewru. To były czasy, gdy po rozwodzie prawie zawsze kobieta dostawała prawa rodzicielskie. Gdyby przyznała, że tego nie chce, ludzie by ją zniszczyli. Od kiedy pamiętam, był między nami chłód i złe emocje. Ta rozmowa dużo mi dała, zbliżyłyśmy się do siebie. W roli babci matka sprawdza się wspaniale. Woli dziecko ode mnie, to na pewno. Szybko się zresztą okazało, że mój partner też.

Natalia zaczęła być zazdrosna i coraz częściej zauważała u siebie zachowania, które jej się nie podobały albo których nie rozumiała. Raz pokłóciła się z synem o zabawkę. Miał wtedy dwa lata. – Przesadzałam na balkonie kwiaty, cały czas zabierał mi łopatkę. W końcu mu ją wyrwałam, a on się rozpłakał. Gdy zainterweniował partner, powiedziałam, że to moja łopatka – wspomina.

W pracy też nie wszystko było tak jak dawniej. – Satysfakcjonowało mnie, gdy ktoś dostał maksymalny wymiar kary. Wcześniej w takich chwilach miałam rozterki, potrafiłam wczuć się w jego sytuację. Teraz byłam zadowolona z dobrze wykonanej roboty.

Kłótnie w domu były na porządku dziennym. Kiedy podczas jednej z nich partner ją uderzył, zabrała kota, laptopa, trochę ciuchów i wyprowadziła się do swojego starego mieszkania. – Należało to zrobić półtora roku wcześniej – stwierdza. – Był moment, który wszystko mi uświadomił. Pojechałam na szkolenie służbowe i nagle, po długich miesiącach odrętwienia, zaczęłam odczuwać radość z drobnych rzeczy, z bycia z innymi ludźmi. Odkryłam, że jednak nie wszystko się we mnie zepsuło. Powinnam była wtedy się wynieść, a nie to przeciągać. Zmarnowałam część życia na czekaniu, aż coś się zmieni.

Po wyprowadzce z domu poszła do psychologa, chciała też spróbować terapii dla par, ale partner nie przejawiał zainteresowania. Zakończenia swojego związku Natalia żałuje najbardziej. – Wcześniej był bardzo dobry, a byliśmy razem przez cztery lata. Nie wiem, czy nasze relacje by się popsuły, gdyby nie pojawiło się dziecko. Ale na pewno te konflikty, wywołane codziennością, zdemolowały wszystko – mówi.

Zrezygnowała też ze swojej pasji. – Tańczyłam w zespole, co tydzień mieliśmy próby. Pokrywały się częściowo z treningami partnera. Póki nie było dziecka, nic się nie działo. Teraz umówiliśmy się, że będzie wracał tak, żebym zdążyła wyjść na swoje zajęcia. Spóźniał się, przez co ja też, a szefowa zespołu miała do mnie pretensje. Pokłóciłyśmy się i odeszłam. Zbieram siły na to, żeby się z nią przeprosić, bo bardzo bym chciała wrócić.

Natalia odeszła z domu 11 miesięcy temu, gdy syn miał dwa i pół roku. Nie zdarza się jej żałować tej decyzji. – Tak jest lepiej dla wszystkich – podsumowuje. Mały mieszka z tatą, ona odwiedza go raz w tygodniu. – Przychodzę zwykle na dwie godziny. Syn cieszy się, jak mnie widzi. Jest przyjemnie, nie patrzę na zegarek. To jest miły, pogodny chłopiec. Nawet zaczęłam go lubić – mówi Natalia. Przyznaje, że nie radzi sobie najlepiej, gdy syn szuka bliskości. – Jak chce się przytulić, nie odpycham go, ale staram się trochę wycofać. W takich momentach właśnie miały być te silne wzruszenia, o których czytałam. A nie ma.

Wyprowadzka nie wróciła jej dawnego życia. – Na pewno nie chcę być w żadnym związku. Dobrze jest tylko wtedy, kiedy w domu nie ma nikogo poza mną. Pierwszy powód jest taki, że nikt ode mnie niczego nie chce, nie wymaga, nie robi wyrzutów. A drugi – że nic mi nie zagraża.

Drugi etat

– Dla swoich koleżanek z pracy jestem źródłem przepisów na dobry obiad, a nie biznesową partnerką. W gronie zawodowym nie bierze się mnie pod uwagę. Sama widzę, że brakuje mi tej żyłki – opowiada Agnieszka, która od dwóch lat pracuje w reklamie. Wcześniej, przez 12, zajmowała się domem i wychowywaniem dzieci. W ciążę zaszła jeszcze na studiach, urodziła tuż po obronie i nie zdążyła pójść do pracy. Mąż od początku robił karierę. Nie było rozmów o podziale obowiązków, o tym, czego ona chce zawodowo. – To wydawało się jasne, że Jacek musi się rozwijać, miał dobrą pracę i awans w perspektywie – stwierdza Agnieszka.

Na początku nie czuła dyskomfortu. – Uważałam, że jak poświęcę czas dzieciom, to będziemy mieć wspaniałą więź. Wydawało mi się, że ta bliskość pozwoli uniknąć problemów wychowawczych – mówi. – A teraz, jak patrzę na koleżanki, które po urlopach macierzyńskich wracają do pracy, nie wydaje mi się, żeby ich relacje z dziećmi były gorsze od moich. Może tu nie chodzi wcale o ilość, tylko o jakość? To nie jest tak, że codziennie wstajesz z uśmiechem na twarzy, że spędzisz kolejny piękny dzień z dziećmi.

Agnieszka zawsze lubiła być wśród ludzi, czerpie energię z kontaktów z innymi. Przez 12 lat jej życie ograniczało się przede wszystkim do towarzystwa dwóch córek i syna. Zuzię urodziła tuż po studiach, Marysię dwa lata później, Michał ma pięć lat. – Zawsze starałam się szukać złotego środka. Byłam przekonana, że jak wszystko inne się ułoży, to mogę myśleć o sobie. I że jak rodzina będzie szczęśliwa, to ja też. Dzisiaj wiem, że to nieprawda, ale to przekonanie pozostało i trudno mi cokolwiek zmienić – wyznaje. – Mam 35 lat i dla pracodawców jestem stara. Wielkim wyzwaniem było przygotowanie CV, bo usiadłam przed komputerem i nie miałam co wpisać.

Agnieszka dodaje, że do poczucia klęski przyczyniają się jej relacje z mężem. – Skupienie Jacka na karierze, a moje na domu i dzieciach sprawiło, że zaczęliśmy żyć w osobnych światach. Brakuje nam tematów – mówi. Dziś inaczej pokierowałaby swoim życiem, ale nie umie sprecyzować, co by zrobiła, gdyby dostała drugą szansę. – Jestem po iberystyce. Nie wiem, w czym zawodowo mogłabym się spełnić, nie miałam okazji na żadnym polu się sprawdzić. Zaczęłam pracę w reklamie jako handlowiec, bo udało mi się ją dostać po znajomości – wyznaje. – Gdybym jeszcze raz mogła układać sobie życie, to byłabym odważniejsza w dążeniu do własnych marzeń i więcej bym podróżowała. Nie wiem też, czy ten inny scenariusz chciałabym realizować z tym samym mężczyzną, bo życie pokazało, że mocno się rozjechaliśmy.

Aga nie ma planu, co dalej. – Cały czas mam poczucie, że nadal jestem potrzebna w domu, bo dzieci jeszcze małe. Pójście do pracy, która jest dość elastyczna, było jak wzięcie drugiego etatu, bo ten pierwszy to wciąż rodzina.

„Podobało mu się, że kolejnego dnia byłam gównem”

W liceum rodzice kontrolowali nawet jej plan lekcji. O imprezach nie było mowy, nie poszła na żadną osiemnastkę. Dlatego kiedy wyjechała do innego miasta i zaczęła studia, poczuła nieograniczoną wolność. – Jakby ktoś spuścił mnie z łańcucha – mówi Justyna.

W akademiku imprezowali codziennie. Był alkohol i marihuana, czasem ecstasy. Ćpała i upijała się do nieprzytomności. Zawalała zajęcia, ale z umiarem, bo sesje zawsze zaliczała. A gdy od czasu do czasu wracała do domu, grała pilną studentkę. – Jestem mistrzynią maskowania się – twierdzi. – Pewnie patrząc na mnie, widzisz pełną energii, zadowoloną z życia osobę. A mam depresję.

Na piątym roku zaszła w ciążę, na kilka miesięcy wyszła za mąż za ojca dziecka, ale jeszcze przed porodem ją zostawił. Też miał problem z alkoholem. Wróciła do rodzinnej miejscowości, w wychowaniu córki pomagali jej rodzice. W weekendy zostawiała małą z dziadkami i odreagowywała, chodząc na imprezy albo wyjeżdżając, w tygodniu zdarzało jej się popijać.

Od czasu do czasu pojawiały się przebłyski, że może być uzależniona, ale szybko znajdowały się argumenty przeciw. – Piłam dobre wino i tylko wieczorami, nie stałam przed sklepem – wylicza. Uspokajało ją też to, że problemu nie widzieli znajomi. – Koleżanka stwierdziła, że sobie wszystko wkręcam, i otworzyła prosecco – mówi Justyna. A drugi mąż, z którym związała się cztery lata po urodzeniu córki, sam kupował jej alkohol. – W weekend wypijałam po dwie butelki wina, w tygodniu po jednej i czasem jeszcze piwo na dobicie – opowiada. – On nie pił, po prostu siedział w pokoju i mi towarzyszył. Teraz, jak od 11 miesięcy jestem trzeźwa, nasz związek mocno się popsuł. Robertowi chyba podobało się to, że wcześniej co rano przepraszałam go za awantury po pijaku. Że kolejnego dnia byłam gównem.

Pięć lat temu zdecydowała się na terapię, ale potem znowu zaczęła pić i tak było do sierpnia zeszłego roku. Do próby samobójczej. Trafiła do psychiatryka, wyszła po tygodniu na oddziale zamkniętym. Miała iść jeszcze na rehabilitacyjny, ale powiedzieli, że nie są w stanie przeprowadzić porządnej terapii ze względu na braki kadrowe. Doradzili, by kontynuowała sesje ze swoją terapeutką. Posłuchała, zaczęła też chodzić na mityngi. Wybrała NA, czyli anonimowych narkomanów. – Tu są młodsi ludzie i mniejszy nacisk na powierzanie wszystkiego Bogu niż w grupach AA – wyjaśnia. Justyna jest nauczycielką. Bała się, że spotka rodzica albo któregoś z byłych uczniów. – To się zresztą stało, ale wcale nie w moim mieście, tylko jak pojechałam na mityng sto kilometrów dalej. Teraz już się tym nie przejmuję. Natomiast najbardziej uderzyło mnie to, że na spotkania przychodzi bardzo mało kobiet. Trudno się mówi o uzależnieniu, gdy w grupie jest kilkunastu mężczyzn, dlatego od września chciałabym ruszyć z mityngami tylko dla pań.

Matka Justyny, zamiast cieszyć się, że córka porządkuje życie i od prawie roku jest trzeźwa, zarzuca jej, że zbyt często chodzi na spotkania z „tymi ludźmi", że zaniedbuje córkę i męża.

Justyna uważa, że przez uzależnienie zmarnowała ponad 20 lat. – Najbardziej żałuję tego, że nie byłam taką matką, jak chciałam. Moja córka jest już dorosła. Gdybym mogła cofnąć czas, nie zafundowałabym jej moich krzyków i patrzenia na mnie pijaną – wyznaje. – Zmarnowałam też czas dla siebie samej. Uzależnienie sprawiło, że mam problem z uczuciami, dopiero od niespełna roku uczę się ich od nowa. Dawniej pomagałam ludziom, żeby dobrze się poczuć, a jeszcze lepiej – dostać coś w zamian. Dzisiaj robię to bezinteresownie. Kiedyś lubiłam poplotkować, a teraz najpierw się zastanowię, czy byłabym w stanie powiedzieć to samo tej osobie. Jestem mniej nerwowa i potrafię doceniać drobne rzeczy. A przede wszystkim uczę się tego, że jestem ważna.

Pani magister

– Pochodzę z małej miejscowości. Rodzice roztaczali przede mną wizję, że skończę studia, będę panią magister i panią urzędniczką. Uległam jej. A dzisiaj nie wiem, czy w ogóle po maturze kontynuowałabym edukację. Na pewno po szkole średniej zrobiłabym sobie rok przerwy i przemyślała, czego tak naprawdę chcę – mówi 34-letnia Klaudia.

W 2006 roku zaczęła studiować administrację na Uniwersytecie Gdańskim. Tygodniowo było tylko około dziesięciu godzin zajęć, więc stwierdziła, że udoskonali CV, i poszła jeszcze na zarządzanie przedsiębiorstwem w Akademii Morskiej. – Wydawało mi się, że to będzie wow – dwa kierunki dzienne na dobrych uczelniach. Wierzyłam, że te studia dadzą mi dobrą przyszłość – opowiada. Rzeczywistość brutalnie ją rozczarowała. – Aplikowałam na stanowisko asystentki w firmie zajmującej się sprzedażą pościeli na rynek europejski, ale zbyt słabo znałam niemiecki i mnie nie przyjęli. Starałam się o pracę w różnych instytucjach publicznych, bez skutku. Kiedy zaoferowano mi zatrudnienie w recepcji hostelu, zgodziłam się, bo chciałam na siebie zarabiać – mówi. Myślała, że ma za wysokie kwalifikacje, ale okazało się, że to norma, a w wielu miejscach – wymóg.

Gdy pojawiła się możliwość wyjazdu do Norwegii, Klaudia nie zastanawiała się długo. – Stwierdziłam, że w Polsce kariery nie zrobię – wyjaśnia. Po przeprowadzce spotkała się z norweskim doradcą zawodowym. Przyznał, że kierunki, które skończyła, są mało perspektywiczne. – Pomógł mi znaleźć pracę w recepcji hotelu, mimo że tutaj na takim stanowisku nie pracuje nikt z wyższym wykształceniem.

Klaudia żałuje czasu zmarnowanego na studia. – Wtedy wszyscy je kończyli, nieważne co, jaki tryb, trzeba było studiować – podkreśla. – Szybko się okazało, że te dwa kierunki to jedyne, co mam w CV. Bo jeśli chodzi o doświadczenie zawodowe, to mogę jedynie wpisać pracę w salonie prasowym, gdy dorabiałam na studiach, w hostelu i w hotelu.

Mąż powtarza Klaudii, że nigdy nie jest za późno na naukę. Ale jej nie chce się iść na kolejne studia. – Tamte lata minęły, zmarnowałam je na kierunki, które nic mi w życiu nie dały. Brakuje mi teraz determinacji. Nie mam planu, co dalej.

Ziemniaki z koperkiem

– Poznałam go, gdy moja samoocena szurała po ziemi. Ja 16 lat, on 19. Jak przyjeżdżał po mnie do szkoły samochodem, to byłam szycha – opowiada Monika. – Z jednej strony to była miłość jak z filmu, bo zakochani od liceum, przez 13 lat związku żadnych kryzysów. Z drugiej – nie mam żadnych romantycznych ani namiętnych wspomnień.

Kiedy na studiach zamieszkali razem, ich codzienność opierała się na dzieleniu przestrzeni. Wspólny obiad, oglądanie serialu, spacer. – Dominik zarzucał mi, że nie poruszamy poważnych tematów. Postanowiliśmy więc zacząć sobie mówić, co nam nie pasuje w związku, co chcemy zmienić w sobie, a co powinna poprawić druga strona. Nigdy nie wcieliliśmy tego planu w życie. Ja dlatego, że bałam się, że mnie zostawi. On – nie wiem dlaczego.

Oznajmił, że nie chce ślubu ani dzieci. Monika to zaakceptowała, nie miała parcia. – Dopiero potem dotarło do mnie, że nie tylko w tym uległam Dominikowi. Podporządkowałam mu całe życie – stwierdza. – Jak kupowałam chipsy, to bałam się, że pomyśli, że o siebie nie dbam, bo mam tendencje do tycia.

Był zazdrosny, gdy gdziekolwiek wyjeżdżała lub wychodziła sama. Jak podczas studiów poszła na piwo z kolegami z roku, napisał dramatycznego SMS-a. Myślała, że to koniec związku. Parę lat później, gdy już pracowała i pojechała na firmowego grilla, miała po powrocie dwa ciche dni. – Ale jak on wychodził ze znajomymi z pracy, to czekałam do trzeciej nad ranem, żeby go odebrać – mówi.

Przez 13 lat nie jadła ziemniaków ani gotowanych warzyw, bo Dominik ich nie lubił. Dlaczego ona też z nich zrezygnowała? – Nie wiem – sama się sobie dziwi. – Pierwsze, co zrobiłam, jak się rozstaliśmy, to ugotowałam sobie ziemniaki z koperkiem.

Rozstali się wbrew woli Moniki, choć dziś przyznaje, że było to najlepsze, co mogło ją spotkać. – Dominik znalazł sobie inną. Pracowała w piekarni, a ja się cieszyłam, że tak chętnie chodzi dla nas po świeże bułki. Z tą nową dziewczyną wzięli ślub, mają dziecko. Powiedziałam mu, że to słabe.

O romansie Monika dowiedziała się dopiero jakiś czas po rozstaniu. Gdy Dominik chciał zakończyć związek z nią, stwierdził, że im się nie klei. – Jakiś czas później wyszedł z propozycją terapii dla par. Zgodziłam się, przygotowałam starannie do wizyty, w gabinecie wyjęłam listę A4 błędów i wniosków. A okazało się, że jemu nie chodziło o to, by nad czymkolwiek pracować. Zaciągnął mnie tam, żeby przy świadku powiedzieć, że nic z tego nie będzie.

Monika wylądowała na terapii indywidualnej, to jej otworzyło oczy. – Przede wszystkim uświadomiłam sobie, jak chory był to związek i jak dobrze się stało, że dalej w nim nie tkwię. A wiem, że gdyby nie zdrada, nie miałabym odwagi go skończyć. Wcześniej zdarzało mi się z bezsilności płakać w poduszkę albo pod prysznicem – wyznaje. – Zmarnowałam 13 lat. Całkowicie ich nie przekreślam, bo to była jakaś nauka, ale straciłam młodzieńcze lata. Nie miałam okresu randkowania w liceum, wypłakiwania się w rękaw przyjaciółce po nieudanej miłości, zabrakło mi bycia nastolatką.

Po rozstaniu z Dominikiem starała się ten czas nadrobić. – Przez osiem miesięcy byłam singielką. Samotne wakacje w Turcji, nocne przejażdżki samochodem, imprezy do czwartej nad ranem. Jak miałam ochotę, to jechałam do lasu albo leżałam w niedzielę przez cały dzień w łóżku – opowiada.

Gdy po raz pierwszy umówiła się z chłopakiem z Sympatii, przeżywała to jak maturę. – Przez całą noc nie spałam, a sukienkę przygotowałam już wieczór wcześniej. – Dwa lata temu poznała obecnego partnera. Nasz związek jest zupełnie inny. Są uczucia, namiętność, możemy porozmawiać o wszystkim, ale też pokłócić się o kromkę chleba. Nie mam problemu z powiedzeniem mu, co mi nie pasuje, on robi to samo. I jak kupuję chipsy, to nie boję się, co o mnie pomyśli.

 

Autorka:  Izabela O'Sullivan

Ilustracja: Marta Frej

Tekst opublikowany w „Wysokich Obcasach" „Gazety Wyborczej" 21 sierpnia 2021 r.