635 kilometrów

Wcześniej szła na oślep. Trafiała, bo kierunek wyznaczała studnia. Z czasem, żeby mogła dojść do ławki, postawił drewniane poręcze. Gdy się wprowadziła, zamontował też barierki na nieogrodzonym balkonie. Nie miał wyjścia, bo raz otworzyła drzwi, jego nie było. Wystawiła głowę, powiedziała do siebie: „Beata, to raczej pokój nie jest”, cofnęła się. Mariusz wrócił, wejście na balkon zamknął na klucz i nie oddał, dopóki nie nauczyła się domu na pamięć.
PIERWSZY SIĘ ULOTNIŁ
– Tam Rospuda się zaczyna – mówi za kierownicą Mariusz, wskazując na prawo, w kierunku ciemnych drzew, gdy mijamy rzekę.
– Ale tu ładnie! – zachwycam się odruchowo.
– Nie wiem, nie widziałam! – żartuje Beata i razem z Mariuszem zaśmiewają się w głos.
Mieszkają w Wólce, jakieś 35 km od Suwałk. On, lat 47, bo jego rodzice przenieśli się tutaj ze Śląska, gdy był dzieckiem. Ona, lat 26, bo poznała jego, choć urodzona jest w Trzebnicy, też na Śląsku. Już dwa lata, jak przyjechała. Napisali do siebie przez portal randkowy Pełnosprawni.pl. On nawet nie zwrócił uwagi, że ona nie widzi. Sam o sobie napisał od razu, że nie ma nogi. Mariusz: – Po co miała później zdziwienie mieć?
Beata była typową dziewczyną z miasta. Broniła się, że na wioskę mieszkać nie pójdzie. Ale do wsi szybko można się przyzwyczaić. Cisza, spokój, do najbliższego domu ze sto metrów. Choć gdyby Mariuszowi coś się stało, odpukać, pewnie musiałaby wrócić do siebie. – Co ja tutaj sama zrobię? Ani do sklepu pojechać, ani wody zagrzać, ani w piecu napalić. To codziennie Mariusz robi.
Rzeczywiście, niewielki szary dom stoi na wzgórzu na kompletnym odludziu. Z przodu łąka, z tyłu ściana drzew. Ciszę zakłócają tylko pasące się leniwie krowy sąsiada. Siadamy na zewnątrz. Po prawej długa, rozsypująca się obora, w której kiedyś rodzice Mariusza chowali bydło. Dziś ją dzierżawią, zawsze to grosz jakiś.
Beata idzie powolutku, przesuwając dłoń po zamontowanej świeżo poręczy, jeszcze dwa kroki i stół. Mówi, że tak sobie życia nie wyobrażała. Przecież niedawno na studia chciała iść, pracę lepszą mieć, no i wziąć ślub. Nie mieli daty, ale tamten narzeczony się do ożenku rwał. Gdy straciła wzrok, pierwszy się ulotnił. – Powiedział, że on sobie ze mną rady nie da i mam się wyprowadzić.
KIKUTKA POMASUJĘ I JAK NOWY
Mariusz też narzekał, że rodzice wywożą go na wiochę, był 1980 rok. Ojciec pracował w kopalni, ale miał wypadek. Poszedł na rentę, uciekli z mamą na Suwalszczyznę. Mariusz pamięta, że w Wodzisławiu Śląskim śniegu było jak na lekarstwo. Tutaj? Zaspy wyższe niż on sam, spodobało mu się.
Ponoć w Wólce był rozbójnikiem. Raz sam, 65 kilo, pobił ośmiu chłopa tak dotkliwie, że czterech wylądowało w szpitalu. Ale musiał, bo oni mu tłukli kuzyna. Ojciec narzekał na syna. „Diable ty!” – wołał za nim po wsi. – A ja byłem spokojny. Bójek nie szukałem. Biłem się tylko, jak było trzeba – mówi zawadiacko. Uspokoił się, kiedy stracił nogę.
– To było 13 lat temu – opowiada. – Samochód mnie potrącił na przejściu w Warszawie. Pojechałem tak sobie, turystycznie. Wcześniej zdrowy byłem, silny. Aż tu nogę zmiażdżyło do kolana, miednica roztrzaskana.
Mariusz mówi, że tamtej nocy był wypity, nie ma co oszukiwać. Kierowca prawdopodobnie zresztą też, uciekł z miejsca wypadku. On w szpitalu, sprawą nie było komu się zająć. Nie dostał nawet odszkodowania. Tę nogę próbowali mu jakoś poskładać, ale po dwóch tygodniach na stawie skokowym zrobił się zakrzep, palce sine. Przyszła psycholożka, gadka szmatka, on już wiedział, co jest grane. – Że albo amputują, albo do piachu. Nawet pięć minut się nie zastanawiałem.
Beata woła entuzjastycznie: – Pokaż!
Mariusz zdejmuje protezę, pod którą schowany jest kikut. – Pierwszą dostałem w 2009 roku, nakładało się ją na pończochę. Nie było żelu, który by kolano nawilżał, to noga się ocierała. Na początku skóra jest delikatna, nieprzyzwyczajona do obciążenia. Nieraz jak się przez wioskę szło, tarło do mięsa. Zdejmowałem plastik, krew się wylewało i szedłem dalej. Dziś już nic nie boli – mówi.
Beata: – Teraz czasem, jak się Mariusz nachodzi, też mu gula wyskakuje, ale daje mi tego swojego kikutka, ja pomasuję, pomasuję, pouciskam i na drugi dzień jak nowy!
MÓWIĄ, ŻE ŻYCIE RATOWALI
Beata miała 22 lata, jak pojawiały się u niej sporadyczne bóle głowy, zasłabnięcia. Gdy do zbierania od rana czereśni w sadzie dobrała sobie drugi etat na wieczory, jako ochroniarka w hipermarkecie, omdlenia się nasiliły, doszły wymioty. Lekarze mówili: stres, przemęczenie, trzeba odpocząć. Aż po porządnym upadku, gdy kolejny raz traci przytomność, dostaje skierowanie na rezonans. Jest 23 czerwca 2017 roku, diagnoza: guz mózgu.
Nie pamięta dokładnie, jak to wszystko było. Nawet tego, czy to przeżywała, bo od operacji ma dziury w pamięci. – Mam uszkodzony mózg, jakbyś kawał mięsa zgniotła, a tam nerwy, neurony pouciskane – mówi.
Rekonstruować życiorys pomagali jej chrzestni, ale to od psychologów usłyszała pierwszy raz, jak się nazywa, ile ma lat, gdzie mieszka. – Po kolei uczyłam się swojego życia i tego, kim jestem. Przedziwne uczucie – wspomina. Potem oddział rehabilitacji, bo całą lewą stronę miała sparaliżowaną. Nie domykała się jej powieka, nie mogła ruszać ręką, nie mogła ruszać nogą. Przeszła sześć operacji, po których została wielka blizna na środku głowy. Bez skrępowania bierze moją rękę, rozdziela włosy i przykłada w to miejsce palce. – No nie bój się, dotknij! – zachęca. Czuć głębokie wycięcie, jakby część czaszki była zapadnięta.
Pytam, jak to było z tym widzeniem. – Do końca nie wiadomo. Wzrok straciłam po trzeciej operacji. Lekarze nie odciągnęli płynu mózgowo-rdzeniowego w porę, zaczął uciskać na nerwy wzrokowe. Zastawkę, która ma go odsączać do otrzewnej, wstawili za późno.
W sierpniu jej chrzestni złożyli pismo do sądu, w którym pozywają szpital za utratę wzroku Beaty. Będą starać się o odszkodowanie. Pierwsza rozprawa w grudniu. – Ale oni się nie przyznają. Powiedzą, że nie ich wina, bo życie ratowali.
PONOĆ BRAT GO WOŁAŁ
Chociaż Mariusz mówi, że płaczem nic nie zwojujesz i trzeba być silnym, Beata się wtrąca, rzucając w moją stronę: – Nie taki Mariuszek był silny! Po wypadku zaczął pić.
– Tak było – potwierdza. Pracował na gospodarce, pieniędzy miał niewiele i zniechęcenie przyszło. – Wcześniej nic tu nie było – pokazuje na kuchnię – stare meble, bez płytek, nawet lodówki nie miałem. Ale wszystko mi jedno było, jak już się rozpiłem.
A jak zaczął, nie chciał się z nikim wiązać, bo i po co? Wolał życia nikomu nie marnować. Został sam, mamy już dawno nie było, serce, ojciec w 1999 roku się powiesił, w tym dzierżawionym chlewie obok. – Ja go znalazłem. Spodziewałem się, że tak może się skończyć, bo już wcześniej próbował. To przez wujka, on też się powiesił kilka lat wcześniej – opowiada. Nie wiadomo dlaczego. Miał trzy córki. Raz powiedział Mariuszowi, gdy był chłopcem: „Szkoda, że nie mam syna, ty byś synem moim mógł być”. Zostawił tylko kartkę: „Nie golić brody”. – Ojciec chodził nieraz po domu, mówił, że go brat woła – pamięta Mariusz. Miał wtedy 25 lat. – Topiłem smutki w alkoholu, bo nie miałem dla kogo trzeźwym być.
A jak jest się na wsi alkoholikiem, trudno z tego wyjść. Pił jak wszyscy tutaj. Mówili mu: albo skończysz z piciem, albo ono skończy z tobą. Mariusz, na przekór, rzucił z dnia na dzień. Najgorzej było wytrzymać pierwsze trzy miesiące, potem poszło z górki. 1 września mija siedem lat, odkąd nie tknął alkoholu. – Najlepsze, przyjechała dwójka znajomych, w czwórkę siedzimy, Mariusz nam polewa, ale sam nic – mówi Beata z dumą.
PO ROSOLE JAKA DUMA
– Z jednej strony cieszyłam się, że żyję. Z drugiej miałam dni, gdy nie byłam w stanie zrobić nic.
Narzeczony był przy wszystkich operacjach, nie spodziewał się, że Beata straci wzrok. Po wyjściu ze szpitala zamieszkała z nim. Aż któregoś dnia mówi, że to koniec. Szok. – Próbowałam go zatrzymać, ale on, że ma tego dosyć. Nie powiem, miałam wtedy doły i chciałam ze swoim życiem skończyć.
Długo powtarzała sobie, że nikogo nie znajdzie. Gdy zalogowała się na portal i Mariusz zaczął pisać, nadzieja wróciła.
Ale zanim zaczęła myśleć o miłości, musiała podnieść się z dołka. – To się stało dzięki obcym ludziom, nie dzięki rodzinie – zauważa. Przede wszystkim chrzestni, których traktuje jak swoich rodziców. Pomagał też kolega, Krystian, sam niedawno stracił wzrok. Kiedy mówiła mu, że nie ma na życie siły, ostro stawiał ją do pionu. Nieraz dzwonił: „Kurwa! Beata, weź się w garść!”, i to pomagało.
Na oddziale rehabilitacji od poniedziałku do piątku zajęcia: fizjoterapia, psycholog, ćwiczenia manualne. – Jakoś mnie tam naprawili – mówi. Ale jak wróciła do domu, scysje. Najpierw chwilę mieszka z matką, aż ona mówi jej, że może poszłaby do ZOL-u, zamkniętego zakładu opieki. Poszła więc do ojca, ten – alkoholik. Pije do dziś, czasem ma lepsze momenty, głównie jak jest chory i bierze leki. – Nie powiem, że się nie zmienił. Jak tylko czegoś potrzebowałam, był. Nie dał mi odczuć, że jestem ciężarem. Ale czułam się bezużyteczna.
Pojechała do Bydgoszczy na 10 dni, na kurs gdzie uczy się niewidomych życia na nowo. Tam nauczyła się robić kanapki, smażyć placki, piec ciasta. Wróciła odmieniona. Raz ojciec poszedł z kolegą na ryby, mieli gotować, jak wrócą. Ale jedna godzina – nie ma ich, druga godzina – nie ma ich, to zaczęła sama. – Nastawiłam kurę na rosół. Przyjechali i szok, że ja to wszystko zrobiłam. Obrosłam w piórka, jedli, aż im się uszy trzęsły! – wspomina.
Matka wprawdzie w niektórych rzeczach jej pomagała: komisje, ZUS-y, nie ZUS-y. Ale emocjonalnie nic. – Ja byłam wpadką. Ze swoją matką nigdy nie miałam dobrego kontaktu. Nie pamiętam wiele z dzieciństwa, ale z tego, co wiem, jak mnie urodziła, wyjechała do Ukrainy, skąd pochodzi. Zostawiła mnie. Wychowała mnie babcia z chrzestnym. Matka, powiedzmy, nie była do mnie przywiązana. Ale na szczęście ja tych wspomnień nie mam. Pamiętam rzekę, że na ryby jeździliśmy, na basen chodziliśmy. No i, niestety, bicie. Jak ojciec, gdy pił, strasznie matkę bił.
POMIDORKA MI PODSTAWIAŁ
To on pierwszy do niej napisał. Tego, że jest niepijącym alkoholikiem, nie ukrywał. – Beata znała moje przeboje – śmieje się. To, że Beata jest niewidoma, nie zrobiło na nim wrażenia. Zapytał, skąd jest, odległość: 635 km. Ona myśli: kurde, jak daleko! On: dobra, niedaleko, przejadę się!
Zaczęły się rozmowy przez telefon, SMS-y. Gadali o wszystkim – że Beata robi szkołę w Krakowie, że ojciec pije i ona ciągle musi sprzątać po nim zabrudzoną łazienkę. Starał się ją podtrzymać na duchu. Chciał jechać do niej, ale się nie zgodziła. Czemu? – Jak to czemu, do czego miał przyjechać? Ojca alkoholika i takiego syfu? – mówi. Więc to Beata jedzie do Wólki.
– Fajnie było – zamyśla się Mariusz.
Beata: – Ale przyznaj, że pierwsze dni były stresujące i dla ciebie, i dla mnie?
Mariusz: – No tak, bojałem się, żeby sobie czegoś nie zrobiła. Stojak na noże, co w kuchni na blacie stał, schowałem. Myślę: będzie chciała przejść, wsadzi rękę w te noże. Pręt musiałem zdjąć z pieca, żeby się nie nadziała. Nawet szukałem na internecie, co robić z niewidomą, bo sam nie wiedziałem. Dwa razy w życiu może widziałem osobę z laską, to była cała moja wiedza.
W marcu w pandemii zamknęli jej szkołę, przyjechała. Potem kolejne przedłużane lockdowny i Beata już u Mariusza została. – Wyszło nam na dobre – mówi on – bo właściwie non stop mogliśmy być razem. Koledzy się śmiali, że do Częstochowy mam iść na kolanach, za COVID podziękować.
Beata: – A żona chrzestnego mówiła później, jak już poznali Mariusza, jaki to supermężczyzna, że jak nie mogłam trafić w kiełbaskę czy pomidorka przy obiedzie, to on mi po cichu podstawiał na talerzu, żebym znalazła!
KINO NIE, SŁOŃCE TAK
Pierwsza randka? Tutaj, w domu. – Kolacji przy świecach bym raczej nie zrobił – żartuje Mariusz. – Stresowałem się tym troszkę, bo co jej zaproponuję? Filmu na komputerze przecież nie obejrzymy. Nie miałem pojęcia, jak ona funkcjonuje.
– „Uważaj na to, uważaj na tamto”. To mnie na początku denerwowało.
– Myśmy sobie oboje przywrócili nadzieję – zamyśla się Mariusz. – Los w jedną stronę skręcał, my w drugą. O to chodzi, żeby dać mu razem radę, na przekór.
– I dziś rozumiemy się bez słów, ja na niego spojrzę, on już wie, co zrobi źle – droczy się Beata z narzeczonym. – On już w sylwestra chciał – mówi o oświadczynach – ale powiedziałam „nie”. Zaczął klękać, mówię: „Nawet nie próbuj!”, jak skończę szkołę, to wtedy.
– Wiedziałaś, po co klęka? – pytam.
Beata: – A po co facet klęka?
– Może mu coś spadło?
– Tobym słyszała! – śmieje się i wstaje, żeby pokazać, jak Mariusz klęczał. – Zamknij oczy – mówi. – Słyszysz ruch? A teraz czujesz, jak podpieram się ręką na stole? No właśnie! Ja też wiedziałam, co się święci!
Ostatecznie Mariusz oświadczył się Beacie 30 lipca, we Wrocławiu u sióstr boromeuszek, bo tam ładny ogród jest. Spotkanie pomogła zorganizować fundacja Dignum, do której należy od zeszłego roku. – Zgodziłam się, bo nie było wyjścia, za dużo świadków – żartuje znowu Beata.
Ślub cywilny zaplanowali w Wólce na 30 listopada, wesela nie będzie, nie mają za co zrobić. Żyją z jego renty za nogę – 1000 zł, i z jej za niewidzenie – 1500 zł, bo jeszcze 500 zł dodatku za niezdolność do samodzielnej egzystencji. Starają się teraz odłożyć na ślub po 100 zł miesięcznie. Choć bardziej zależy im, żeby w końcu w domu zabezpieczyć schody, zrobić poręcze. Marzy im się też normalna łazienka, bo teraz to tylko rdza i beton. I jeszcze przygotować w pokoju gabinet. Beata ukończyła latem szkołę policealną, nie chce reszty życia spędzić na zasiłku, chciałaby zostać masażystką. O tym, czy będzie jeszcze kiedyś widzieć, nie myśli. Choć technologia idzie do przodu, więc kto wie, może któregoś dnia? Za kinem wprawdzie nie tęskni, ale jeszcze raz chciałaby zobaczyć słońce.
ZROZUMIE TEN, KTO TO PRZESZEDŁ
Mariusz mówi, że połączyła ich niepełnosprawność, choć zdaje sobie sprawę, że nie widzieć to co innego, niż nie mieć nogi. – Ja tu wszystko znam, kontakt w nocy znajdę, jak jest ciemno, bo wiem, gdzie jest. Ona musi zapamiętać.
– A tobie przeszkadzała niepełnosprawność Mariusza?
Beata: – Ale jaka to niepełnosprawność?! Nie miałam nawet myśli na ten temat, w czym ja mam mu pomóc. Chyba tylko zagonić, żeby rączki kremikiem posmarował.
Zresztą ta niepełnosprawność to tylko pół prawdy. Gdy Beata trafiła do ojca po utracie wzroku, jakoś się dogadywali. Jeśli przesadzał z piciem i mówiła, że wyjdzie i nie wróci, uspokajał się. Nieraz mogła się na niego drzeć, ale jej nie uderzył. „Córeczko moja, pamiętaj, jesteś moją jedyną córeczką” – bełkotał, gdy wracał zawiany do domu.
– Jak byłam mała, bił matkę i siostrę. Mnie nie próbował, bo babcia mnie broniła. Zresztą byłam jego biologiczną córką, a siostra miała innego ojca, więc wyżywał się na niej. Nie dało się z rodzicami pod jednym dachem żyć. W 2008 roku się rozwiedli.
Różnica wieku między jej rodzicami jest niemal taka sama jak między nią a Mariuszem. Ale nie wyszło im przez alkohol, nie przez wiek. I przez wtrącanie się ludzi, rodziny.
Mariusz: – Ja dostawałem, jeszcze zanim narozrabiałem. Ojciec mnie wytrenował, dlatego byłem taki dobry i nie mogli ze mną wygrać. Nie było, że tylko kable, ale co wpadło w rękę, szło w ruch: widły, szufla, a to kłonica z wozu, a to krzesło. Ile to razy uciekaliśmy z domu za dzieciaka! Pan i władca przyszedł napity, matka brała mnie na ręce i w nogi. Ojciec przestał, dopiero jak byłem na tyle silny, żeby oddać.
Beata: – Zrozumie ten, kto to przeszedł. Ja nie nienawidzę ojca za to, co robił mamie. Dziś o tym nawet nie rozmawiamy. Bałam się tylko, że wpadnę w ten sam schemat co ona, że znajdę kogoś, kto będzie pił, a ja będę bita. Ale jesteśmy z Mariuszkiem abstynentami. On od alkoholu, ja od nikotyny. Chociaż nie powiem, nieraz dymka bym puściła.