A jednak chcę dziecko

Czułość i Wolność

Czy dziecko rzeczywiście musi się pojawić w naszym związku, aby był szczęśliwy i długotrwały?

Ludzie dokonują różnych wyborów i każdy jest uprawniony. Jeżeli ktoś myśli i czuje, że nie chce mieć dzieci, bo np. ma trudności w opiekowaniu się drugim człowiekiem albo dużo już się kimś opiekował lub po prostu tego nie czuje, to drogą do szczęścia jest pójście za tym przekonaniem, a nie poddanie się presji otoczenia. Warto ufać swojej ocenie, uczuciom i instynktowi.

Ale presja otoczenia i społecznie przypisanych ról matki czy ojca bywają bardzo silne. Kiedy ja i moje koleżanki skończyłyśmy 30 lat, od kilku z nich zaczęłam słyszeć: nie ma już czasu, nie młodniejemy, trzeba się spieszyć, czas na ślub i dziecko.

Jeżeli ktoś jest ambiwalentny – trochę się boi, może trochę by chciał, ale trochę nie wie, to wiadomo, że taka presja jeszcze dodaje niepokoju. Jeżeli mamy to wewnątrz jasno rozstrzygnięte, to w komunikowaniu tego otoczeniu dobrze stosować te same metody, których używamy w innych sytuacjach związanych ze stawianiem granic i asertywnością. Możemy powiedzieć: taka jest moja decyzja, nie chcę mieć dzieci, i kropka. Tak czuję, to będzie dla mnie dobre.

Ale proste to nigdy nie będzie, bo nacisk społeczny rzeczywiście istnieje, a pary np. zmagające się z niepłodnością czy trudnościami z zajściem w ciążę często mówią, że pytania o to, kiedy powiększy się rodzina, potrafią sprawić wiele trudności i bólu.

Albo gdy rodzice czy teściowie pozwalają sobie na nostalgiczne komentarze, że tak bardzo chcieliby już zająć się wnukami….

Wtedy powstaje pytanie, czy czujemy się zobligowani, żeby te wnuki, mówiąc brzydko, rodzicom dostarczyć. Stoję na stanowisku, że to nie jest ani nasze zadanie, ani nasz obowiązek. Dziecko to zbyt poważna sprawa, aby decyzję o jego powołaniu na świat uzależniać od pragnień kogokolwiek.

Sporo par uznaje dziecko za kolejny, wyższy etap związku. Myślą o nim jak o długoletnim wspólnym projekcie, który ma ich jeszcze bardziej scalić.

Narodziny są dla wielu par momentem kryzysu i wystawieniem na próbę więzi. Pojawia się nowe wyzwanie w postaci wspólnego opiekowania się trzecią, bezbronną osobą. Jeśli więź między partnerami jest wystarczająco mocna, to para ma satysfakcję z rodzicielstwa. Jeśli więź wymaga scalenia, to dziecko nie będzie rozwiązaniem.

Dlaczego?

Bo to znaczy, że ta para potrzebuje czegoś jeszcze.

Badania, między innymi Julie i Johna Gottmanów, pokazują, że dziecko dla związku bywa obciążeniem. Około dwóch trzecich par po narodzinach mówi, że to pogarsza jakość ich relacji. Tylko jednej trzeciej udaje się od razu zachować relację romantyczną i satysfakcję ze związku. Sporo par mówi jednak, że romans się skończył, że pogorszyła się jakość ich związku, ale też zwyczajna satysfakcja z życia.

Z czego to wynika?

Gdy pojawiają się dzieci, trzeba się umówić na wiele rzeczy od nowa. Chociażby na czas wolny. Bez dzieci ten czas po prostu jest. Każdy z partnerów w jakimś sensie może robić, co chce. Dziecko staje się takim zniczem olimpijskim, który cały czas płonie, trzeba doglądać tego ognia, nie można go zostawić. Ogromny przyrost obowiązków, znacznie więcej pola do konfliktów.

Wspólne potomstwo bardziej wystawia więc związek na próbę, niż powoduje polepszenie relacji.

Pary mogą mieć dobre związki niezależnie od tego, czy mają dzieci, czy nie. I w jednym, i w drugim przypadku mają do wykonania tę samą robotę, czyli budowanie więzi. Ona polega na byciu w emocjonalnym kontakcie, mówieniu o swoich emocjach. To też ułatwia przechodzenie przez rodzicielstwo. Jak nie ma dobrej więzi między partnerami, to rodzicielstwo będzie trudne i będzie dużym kryzysem, a niczego nie uratuje. Dobra więź i umiejętności komunikacyjne sprzyjają satysfakcji z rodzicielstwa.

Patrzenie na wspólne dzieci, kolejne etapy ich rozwoju, podobieństwo do nas może być chyba łączące i stwarzać poczucie jedności, wspólnego sensu i celu…

To może być niezwykle satysfakcjonujące, dające poczucie spełnienia. Ale dziecko nie pomoże na żaden kłopot w relacji między dwojgiem, jeżeli taki istnieje. Może go na chwilę przykryć. Czasami jest tak, jedna z osób ma nieświadomy pomysł, że zwiąże się z dzieckiem – czuję, że nie mogę być z tobą blisko, więc z nim będę blisko i będzie mi łatwiej zaspokoić emocjonalne potrzeby, na które nie odpowiadasz.

Zatrzymajmy się na chwilę przy powodach, dla których ludzie nie mają dzieci, i tym, jak mogą one wpłynąć na ich relację. Bywa, że para bardzo chce mieć dzieci i stara się, ale nie może zajść w ciążę. Coraz częściej spotyka się też związki, w których decyzja jest motywowana kryzysem klimatycznym i tym, że nie chcemy sprowadzać na świat kogoś, kto będzie z tego powodu cierpiał. Ale bywa i tak, że partnerzy nie chcą mieć dziecka, a z czasem jedno zmienia zdanie…

Każda z tych sytuacji może być wystawieniem związku na próbę. We wszystkich przypadkach kluczowa jest więź emocjonalna. Można ją porównać do sznurka na pranie, a klamerki z ubraniami to wszystko to, co nas w życiu spotyka. Im ten sznurek jest mocniejszy i bardziej naprężony, tym lepiej poradzi sobie nawet z dużym ciężarem. Trudności z dzieckiem, problemy wychowawcze, kłopoty w pracy, choroba bliskiej osoby, bezpłodność czy problemy z zajściem w ciążę – przy dobrej więzi jesteśmy w stanie razem to przejść.

W kwestii wspólnych decyzji prokreacyjnych warto zadać sobie podstawowe pytania: czy wybieram tego mężczyznę lub tę kobietę jako partnera dla siebie na życie, bo ta osoba jest mi bliska i mam z nią mocną więź, czy też szukam raczej ojca bądź matki dla swoich dzieci. Część par odpowiada, że chce ze sobą spędzić życie, niezależnie od tego, czy dzieci się pojawią, czy nie, a inni odpowiedzą, że dla nich pragnienie posiadania dzieci jest większą potrzebą czy wartością, i będą szukać kogoś innego na rodzica swoich dzieci. Jednak z praktyki psychoterapeutycznej znam wiele związków, które taki kryzys przetrwały i w jakimś sensie ich to wzmocniło.

Co w przypadku pary, która umówiła się na coś, ale po pewnym czasie jedna z osób zmienia zdanie?

To może być rozwiązane tylko w dobrej więzi i w dobrej, spokojnej rozmowie. Co się u ciebie zmieniło, że teraz myślisz i czujesz inaczej? Opowiedz mi o tym. Wtedy sami też mamy szansę zrewidować, czy u nas coś się zmieniło w tej kwestii. Po takich rozmowach para musi zdecydować, czy któraś ze stron jest w stanie zmienić coś dla utrzymania tego związku, czy jednak ten problem jest zbyt duży, bo jedna osoba jest przekonana, że za żadne skarby nie chce mieć dzieci, a druga bardzo chce, bardziej niż cokolwiek innego.

Gdy jedna osoba zmienia decyzję, druga może czuć się rozczarowana, nawet oszukana. Umówiliśmy się na coś, a teraz ty po kilku latach...

Ale z tym muszą zmagać się wszystkie związki. Gdy dwoje ludzi łączy się w parę, to żadne z nich nie może przecież obiecać drugiej stronie, że nigdy się nie zmieni, że za 5, 10, 20 lat będzie nadal tą samą osobą, z tymi samymi poglądami, pragnieniami i marzeniami. Gdy ktoś ma 40 lat, to będzie inny, niż gdy miał 30 lat. To ryzyko, na które się decydujemy. Na pewnym etapie może się okazać, że te zmiany jednej lub drugiej osoby, albo obydwu, są tak duże, że nie mieszczą się w tej parze. Nic nie poradzimy.

O stałym i długotrwałym związku myślimy tak: w życiu będą się pojawiać różne rzeczy, różne problemy i wyzwania, ale będę z tą osobą, znam ją, wiem jaka/jaki jest, jest jedynym pewnym punktem w moim życiu.

To jest zabójcze przekonanie. Zieje bezruchem i nudą. Ja ciebie znam, ty mnie znasz, nic nowego pod słońcem.

Warto pomyśleć o tym inaczej: nie znamy do końca nawet siebie samych, ciągle coś nowego o sobie odkrywamy. Zaczynamy lubić coś, czego wcześniej nie znosiliśmy, chcemy spróbować czegoś, czego wcześniej się baliśmy albo co nas nie interesowało, poznajemy jakąś osobę, która uruchamia w nas coś, czego wcześniej w sobie nie znaliśmy… W tym samym procesie jest nasz partner czy partnerka. Jeżeli w procesie zmiany uaktualniamy tę wiedzę o drugiej osobie – co teraz czytałeś, co oglądałeś, o czym marzysz, co byś chciała w tym roku zrobić – to wtedy możemy się sobą ciekawić, a nasz związek jest żywy i inspirujący.

Założenie, że kogoś znamy od a do zet, jest niebezpieczne, ale zrozumiałe. To ważne i miłe uczucie, że mój partner, partnerka wie, co ja lubię jeść, robić, czego się boję, co mnie bawi. Chcemy, żeby ktoś nas znał, wiedział o nas. Powinniśmy jednak zachować złoty środek między przekonaniem „znam cię” a „jestem ciekaw, jak się zmieniasz”. Wtedy związek może się cały czas rozwijać. Skuteczne i szczęśliwe pary to takie, które są w stanie swoje zmiany inkorporować do związku, ciekawić się wzajemnie sobą i tymi zmianami w sobie. Co u ciebie teraz, co się zmieniło, co się u ciebie dzieje, o czym myślisz? Nie boją się tych pytań, nie uciekają od nich, są autentycznie ciekawi.

Czy związkowi jest więc potrzebny długoletni wspólny „projekt”, cel? Czy para powinna je sobie wyznaczać?

To, co wspólne, jest istotą pary. Jeżeli ja mam swoje sprawy, swoje życie, swoich znajomych, swoje cele, a partner ma swoje, rozłączne z moimi, to gdzie jest nasza wspólnota? Wspólna przestrzeń pomiędzy parą jest potrzebna. Można ją zapełnić różnymi rzeczami, sprawami i wartościami. W jakimś sensie zapełniają ją dzieci, ale myślenie o nich w ten sposób jest ryzykowne.

Tak, para powinna mieć wspólne cele i aktywności, np. wspólnych znajomych, jakąś wspólną pasję, być może wspólną pracę czy firmę, to samo marzenie, wspólny plan budowy domu albo zaangażowania się w działalność społeczną. Dla każdego to może być coś innego i te rzeczy niekoniecznie muszą być spektakularne. Chodzi o to, żeby było coś, co razem nas cieszy, jest wspólnym sensem czy wartością.

Co ze związkami, które mają poczucie braku wspólnych celów, pasji, tego, co ich łączy? W pewnym momencie orientują się, że coraz bardziej pole osobnego życia się rozszerza, a tego wspólnego – kurczy.

Najważniejsze jest aktualizowanie swoich emocjonalnych światów. Potrzebna jest rozmowa, w której możemy sobie powiedzieć, w jakim jesteśmy teraz momencie. Sprawdzić, czy mamy w tym podobnie, czy inaczej. Czego byśmy wzajemnie od siebie chcieli. Partnerka mówi: chciałabym spędzać z tobą więcej czasu, w którym nic nie musimy, albo chciałabym więcej razem wyjeżdżać, spacerować, czytać wspólnie książkę i rozmawiać o niej. Obie osoby z pary muszą zaproponować, jak chciałyby tę bliskość budować. Gdy czujemy, że oddaliliśmy się od siebie, to sprawa nie jest jeszcze przegrana. Chodzi o to, żeby się zreflektować, podjąć wspólne działania, które nas do siebie zbliżą. Związek cały czas wymaga troski. Jak wyjedziemy na dwa tygodnie, zostawimy roślinę bez światła i wody, to efekt nie będzie dobry.

Do aktualizacji emocjonalnych światów potrzebna jest umiejętność szczerej rozmowy o myślach, uczuciach i emocjach. Przyjmowania tego, co mówi partner. A bywa, że np. jedno z partnerów odczytuje taką szczerość jako atak na siebie.

To postawa obronna, która – jeżeli występuje u jednej osoby w związku lub obydwu – zwiastuje trud związkowy. John Gottman i jego współpracownicy nazwali to czterema jeźdźcami Apokalipsy. Zaliczamy do nich pogardę, krytycyzm, defensywność, czyli postawę obronną, i mur obojętności.

Osoba, która wykazuje w związku postawę obronną, często odczytuje partnera jako „atakującego”. A to po prostu osoba, która mówi o swoich emocjach i uczuciach, tylko bywa, że robi to w nieoptymalny sposób. Wtedy pracuje się nad zmianą sposobu komunikacji przez pryzmat swoich uczuć i emocji, a nie tego, co partner robi lub czego nie robi. Większość z nas odbiera komunikaty „ty” jako agresywne i „włącza” obronę. Zamiast mówić: „Nie zwracasz na mnie uwagi”, warto powiedzieć: „Lubię, jak jesteśmy blisko i spędzamy razem czas”, albo: „Potrzebuję częściej z tobą rozmawiać”.

Sue Johnson opisała zjawisko, z którego wynika, że w parze często jedna osoba jest osobą nacierającą, a druga – wycofującą się. Jedna mówi: „Brakuje mi, ty nigdy, ty zawsze…”, a druga w poczuciu, że jest niewystarczająca, chowa się za murem obronnym z poczuciem, że i tak nie zaspokoi partnera, więc nawet nie będzie próbować. Rozwiązaniem tej sytuacji jest danie sobie bezpiecznej przestrzeni, w której para będzie mogła wyjść z tańca nacieranie – unikanie do przestrzeni dialogu, gdzie powie sobie: „Ja mam tak, powiedz mi, jak ty masz”. Wtedy zobaczmy, jak możemy to uwspólnić.

Czasami do tego jest potrzebny gabinet psychoterapeuty, bo każdy z partnerów jest usztywniony w swojej pozycji. Łatwiej jest powiedzieć: „Ty siaka, owaka, jesteś taka, nie robisz tego, nie widzisz, nie czujesz, nie działasz, nie organizujesz”. To jest atak, wtedy atakujemy i jesteśmy bezpieczni. Trudniej powiedzieć: „Tęsknię, potrzebuję, lubię, miło wspominam taki nasz czas”, bo ryzykujemy to, że druga osoba nas odrzuci, a my się odsłoniliśmy.

Po drugiej stronie, „wycofującej się”, uczucie jest podobne: powiem coś nie tak i znowu dostanę po głowie. Takie osoby myślą: najlepiej, jak najmniej będę się pokazywać, będę mniej obecny, to wtedy uniknę tych nieprzyjemnych roszczeń i zranienia.

Po stronie osoby nacierającej często jest poczucie osamotnienia. Nie widzisz mnie, nie reagujesz, nie obchodzę cię. Po stronie defensywnej osiowym tematem jest poczucie bycia niewystarczająco dobrym. Ta druga osoba najczęściej myśli, że cokolwiek zrobi, to i tak partner czy partnerka będzie niezadowolony(-a). Dlatego się wycofuje, a to wycofanie powoduje nacieranie partnera, który czuje się osamotniony. Błędne koło.

Da się wyjść?

Gdy spotykam się z takimi parami w gabinecie, to doprowadzamy do sytuacji, w której zauważą, że obydwie są zranione. Pracujemy, aby dostrzegły w sobie delikatne, wrażliwe uczucia – osamotnienia, zranienia, bycia niewystarczającym. Jak będą w stanie zobaczyć je w sobie nawzajem, to mogą ten cykl odwrócić. Wspólnie zastanowić się, jak mówić partnerowi o swoich uczuciach i potrzebach, żeby wiedział, że jest dla nas tak fajny i ważny, że chcemy spędzać z nim więcej czasu, albo zrobić to i to, a nie że jest beznadziejny, bo nie daje nam tego, czego chcemy. Osoba wycofująca się może wtedy powiedzieć, że jest w tym związku, jak tylko potrafi najlepiej, i że chce z nią być, choć czasami nie wie, jak to zrobić.

A co, gdy bliskość każdy z partnerów rozumie inaczej? Gdy dla jednego coś jest za blisko i takiej bliskości nie chce albo nie jest na nią gotowy, a dla drugiego to zaledwie tej bliskości początek?

Przestrzeń blisko – daleko para musi uzgodnić. Część par zmaga się z tym przez długi czas, a część od razu się w tej kwestii dogaduje. Są pary szczęśliwe i zadowolone, choć prawie w ogóle się nie widzą, bo np. dużo pracują albo mieszkają w innych miastach. Jeśli obydwie osoby są zadowolone, to w porządku. Są też pary, które spędzają praktycznie całe życie razem, bo np. prowadzą razem firmę, mają dzieci, wspólnych przyjaciół. I też są zadowolone. Nie ma miary, co jest dobrą bliskością, a co nie.

Są też osoby, dla których bliskość jest odczuwana jako zagrażająca i nigdy nie są w stanie wytrwać w związku. Na poziomie deklaracji taka osoba może być przekonana, że chce być w związku i że go szuka, ale przy dłuższej pracy okazuje się, że lęk przed bliskością i potencjalnym skrzywdzeniem jest tak duży, że szybko się wycofuje. Potencjalny partner zrobi krzywą minę i druga osoba odczuwa tak duży strach, że od razu ten związek niszczy. Bliskość jest wtedy, gdy możemy otwarcie i bezpiecznie mówić o tym, co czujemy. Czasami jedna z osób w parze mówi o swoich uczuciach i stanach, ale druga nie zna albo boi się tej przestrzeni nawet w sobie, więc tym trudniej przyjąć jej to u kogoś. Dobrze się tym zająć na terapii par, ale często jest to też wskazanie do pracy indywidualnej. Gdy wiem, co się ze mną dzieje, to jestem łatwiejszym partnerem.

Gdy już czujemy, że mamy dobrze zbudowaną bliskość, przez jakie „checkpointy” warto przejść, aby powołanie na świat dziecka również okazało się szczęśliwym wspólnym celem?

Warto pozwolić sobie na spontaniczne fantazje. Jakie mam wyobrażenia, nadzieje, gdy myślę o pojawieniu się dziecka? Co się zmieni, gdy ono będzie? Jak już sobie pofantazjujemy, to warto z kimś o tym porozmawiać – z przyjacielem, przyjaciółką, babcią. Co myśli, jak słyszy o moich wyobrażeniach? Na ile one są czymś realnym, wspólnym doświadczeniem wielu rodziców, a na ile są to fantazje bez pokrycia, np. o tym, że to dziecko mnie uszczęśliwi, zmieni mój związek, sprawi, że mój partner będzie częściej bywał w domu. Tymi kwestiami trzeba się zająć, zanim dziecko się pojawi, a nie liczyć na to, że ono będzie lekiem na całe zło. Najpierw trzeba znaleźć lekarstwo na to, co boli parę, a dopiero później myśleć o dziecku.

 Martyna Słowik rozmawia z  Justyną Domanowską-Kaczmarek

  • Justyna Domanowska-Kaczmarek – psycholożka i psychoterapeutka, pomaga parom rozwiązywać kryzysy w związku, zajmuje się też depresją okołoporodową i poporodową

Tekst ukazał się w magazynie „Wolna Sobota” „Gazety Wyborczej” z 20 lutego 2021 r