Anna słyszy za ścianą płacz noworodków przez trzy noce. Psycholożka na to, że zrobi sobie drugie dziecko

Edyta W. ze średniej wielkości miasta w krótkim życiu doświadczyła wielu strat. Począwszy od rodziców: mama zmarła, tata ją zostawił, w domu dziecka życie nie mogło być usłane różami. Wspomnień więcej ma złych niż dobrych. Ale żadne nie może się równać ze stratą dziecka.
Ciąża obumarła w pierwszym trymestrze. Edyta miała 28 lat. Najgorsza była wiadomość, że część płodu została poroniona, a część została wewnątrz. – Człowiek psychicznie nie jest na coś takiego gotowy, a nie byłam otoczona pomocą. Jedynie zabieg, żadnego wsparcia. Obok ciężarne czekające na rozwiązanie, za ścianą matka, która urodziła.
Opowieść Edyty ilustruje to, o czym na początku lutego informował w raporcie „Opieka nad pacjentkami w przypadkach poronień i martwych urodzeń” NIK, który przyjrzał się pracy 37 szpitali w siedmiu województwach. Wnioski? W 29 placówkach nie przestrzegano standardów opieki okołoporodowej ani nie zapewniano kobietom w traumie odpowiedniego wsparcia.
Gdy pytam Edytę, czy ktoś z personelu dał jej odczuć, że rozumie ją w bólu, bez wahania odpowiada, że w ogóle. – Czułam się jak „nie ja pierwsza, nie ostatnia”.
***
Problem może dotyczyć tysięcy pacjentek. W Polsce ciążę traci rocznie 40 tys. kobiet.
– Byłam w tej sytuacji dwa razy – zaczyna opowiadać Katarzyna Ś. z Łodzi. – Raz, gdy miałam 34 lata, gdy ciąża obumarła po 7,5 tygodnia. Lekarz zapytał, czy ta ciąża była chciana. Drugi raz cztery lata temu, 22. tydzień. Trafiłam do szpitala z plamieniem. Okazało się, że jest pełne rozwarcie, worek owodniowy już wychodzi i prawdopodobnie to koniec. Zaczęłam rodzić, nie dostałam znieczulenia. Pielęgniarka krzyczała, że mam nie wyć z bólu, że mam być cicho, bo inni śpią. Byłam zalana wodami płodowymi, było mi strasznie zimno. Poprosiłam, żeby mi koszulę zmienili, to na mnie nakrzyczeli, że teraz nie mogą. Między sobą w trakcie rozmawiali, jak ktoś tam na porodówce ładnie urodził. Do mnie nie mówiono nic.
Paulina (imię zmienione): – Moja największa miłość, moja córeczka, odeszła dwa lata temu. Miałam 39 lat, w ciąży czułam się świetnie, mogłam robić wszystko. Maleńka rosła ślicznie, badania prenatalne bez zastrzeżeń. Aż w szóstym miesiącu dostałam skurczów, brzuch zrobił się jak kamień. W szpitalu lekarz podczas USG nic nie komentował, na koniec stwierdził, że noszę w sobie martwą dziewczynkę. Dopiero gdy lekarka obudziła mnie po zabiegu, pytając, co z pochówkiem, dotarło do mnie, co się stało.
W czasie poronienia wystąpiło obfite krwawienie, gdy Paulina zaczęła się zwijać z bólu, dała znać pielęgniarkom. Jedna przyszła z pretensjami, że to jeszcze nie poród, i wyszła. Nikt nie okazał jej życzliwości, ciepła, zainteresowania. Czuła się jak przedmiot.
***
Katarzynę położono na sali z dziewczyną w ciąży. Po poronieniu pielęgniarki na jej widok spuszczają oczy. Gdy wchodzi na USG, lekarz pyta: „Co pani taka smutna?”. Inny na korytarzu łapie ją za piersi. „No! Laktacja się zaczyna”. Dopiero gdy mówi, że dłużej tego nie wytrzyma, zostaje przeniesiona do izolatki.
– Szpitalom brakuje ludzi. A praca w trybie awaryjnym szybko wypala. Nie da się zwrócić uwagi na to, co przeżywa kobieta, gdy się jest w biegu i ma na liście pięć kolejnych spraw – komentuje Joanna Pietrusiewicz z fundacji Rodzić po Ludzku. – Następuje wycofanie, chowanie się za maską procedur, trudno zdobyć się na ludzkie odruchy. Skupienie na zadaniach kobiety mogą odczytać jako obojętność i technokratyczne podejście. Nie wierzę, że do szpitali idą pracować osoby, które nie mają serca. To system powoduje odhumanizowanie, ludzie są zmęczeni, wyczerpani. Ile można pracować w trybie pożaru lasu?
Wyniki kontroli NIK Pietrusiewicz nie zaskoczyły. Potwierdziły tylko to, o czym od dawna piszą do fundacji kobiety. – Nie chcę tłumaczyć lekarzy i położnych ani zwalniać ich z odpowiedzialności, ale wiem, że są przepracowani. Rekordzista wyrobił 80 godzin non stop! Dla kobiety, która traci ciążę, kluczowa jest uważność, ale żeby się na nią zdobyć, trzeba mieć czas.
***
Katarzyna Łodygowska, prawniczka znana w sieci jako Matka Prawnik, od lat pomaga kobietom, które doświadczyły straty, choć dziś rzadziej niż kiedyś, gdy telefon dzwonił niemal codziennie.
– Kobiet w potrzebie jest mniej, bo pojawiły się pomagające im fundacje, ale nie znaczy to, że jest lepiej – mówi. – Przepisy są takie, że to na placówkach medycznych spoczywa obowiązek poinformowania niedoszłej matki, co dalej, a tam ludzie mają ręce pełne roboty. Ale problem tkwi też w tym, że szpitalom zdarza się wprowadzać pacjentki w błąd.
– Myślałam, że nic już mnie nie zaskoczy – opowiada Łodygowska – ale w zeszłym tygodniu dzwoniła do mnie kobieta, której szpital powiedział, że w związku z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego ma obowiązek zabrać materiał poronny. Dziewczyna usłyszała, że musi go pochować i wezwać zakład pogrzebowy, a to nieprawda! Nie musiała tego robić. Została do pogrzebu zmuszona, choć go nie chciała.
Zdarza się, że niedoszli rodzice dostają materiał poronny do ręki w ligninie lub kopercie. – Z jednej strony mamy chronić życie od poczęcia, z drugiej – często jest ono traktowane w szpitalach jak odpad medyczny i utylizowane, a rodzice są zupełnie zaskakiwani tym, co dostają. Jedni potrzebują materiał poronny pochować, inni nie, ale proces musi się odbywać zgodnie z procedurami i z poszanowaniem woli, by nie wzmacniać traumy – mówi prawniczka.
Katarzyna po dwóch dobach od poronienia nadal nie wiedziała, co robić. Wciąż była w szoku. Lekarz na nią nakrzyczał. – Naciskał, czy chcę pochować, czy nie, bo on ma już dosyć takich spraw.
***
Nie każda kobieta ma złe doświadczenia. Sandra wszystko miała z mężem przygotowane. Kącik w pokoju, łóżeczko i złożone ciuszki czekały na przyjście Emilii na świat. Jest 12 stycznia 2020 r., 34. tydzień ciąży, gra WOŚP. Jest przyzwyczajona, że malutka ma czkawkę, ale od jakiegoś czasu jej nie dostaje, nie rusza się. Coś ją tknie, by pojechać do szpitala. Tam słyszy trzy najgorsze słowa w życiu: „Brak tętna dziecka”.
Lekarz z Nowego Szpitala w Świeciu mówi, że serce przestało bić. Płacz. Nieświadomy niczego mąż czeka w samochodzie. Sandra dzwoni do niego w histerii. Nie dociera do niej, co dokładnie mówi lekarz, słyszy tyle, że ciąża obumarła dwa tygodnie temu. Dostaje leki na uspokojenie, rano tabletki na wywołanie porodu. Rusza po ośmiu, ból. Dopiero po kroplówce przestaje być tak nieznośny.
– Lekarz tłumaczył mi, że tak się niestety zdarza. Mówił, co mogę zrobić, co mi się należy – opowiada. – Oferował pomoc psychologa, ale nie byłam gotowa. Miałam to szczęście, że na sali byłam sama. Personel przymykał oko, że mąż przebywał poza godzinami dla odwiedzających, nie robił problemów. Nie mam co do opieki zastrzeżeń. Nie czułam się jak „następny przypadek”.
Zuza M.: – Wpadłam w szał. Byłam w jakimś amoku, chciałam uciec ze szpitala. Nie wierzyłam, że moje dziecko nie żyje.
Od stycznia 2018 r. traciła ciąże trzy razy. Z bezradności i rozpaczy przestała myśleć o dziecku. Gdy w maju 2019 r. zobaczyła dwie kreski na teście, a potem widziała maleństwo na monitorze USG, była szczęśliwa. To miała być wyczekana córeczka. W 21. tygodniu mała przestała się ruszać. – Przyszła na świat bez oznak życia. Odeszła po cichu. Miałam dwie godziny na pożegnanie i mi ją zabrali. Przytuliłam ją, była taka piękna, taka malutka. Wyglądała, jakby spała.
Na sali w szpitalu w Bydgoszczy Zuza była sama, z dala od dzieci i kobiet w ciąży. Opieka lekarska? Pomocna, rozumiała jej ból.
***
Nie chodzi o to, by przerobić z kobietą stratę – podkreśla Katarzyna Łodygowska – ale by szanować jej wolę. Sytuacji, gdy pacjentka chowa dziecko, choć tego nie potrzebuje, nie da się już odwrócić. Jedyne, co mogłaby zrobić, to dochodzić swoich praw na drodze cywilnej, a to rzadkość. Polki się na to nie decydują, bo to psychicznie za wiele i często trudne do udowodnienia.
Katarzyna: – To Matka Prawnik napisała mi, jakie mam prawa. Jedyna osoba, która cokolwiek mi wytłumaczyła. W szpitalu nie dowiedziałam się, co mam robić, czy muszę zorganizować pogrzeb, czy mogę iść na zwolnienie.
W placówce nie pokazano jej dziecka. Nie dano możliwości wyboru. Długo myślała, czy to zgłosić, ale nie była w stanie. Rozpacz była zbyt wielka, by to rozgrzebywać. Ma żal, jak traktuje się kobiety w XXI wieku. Tyle się mówi o ochronie życia, a jak przyjdzie co do czego, to nawet nie jest płód. Tylko tkanki.
Anna N. zaszła w ciążę akurat wtedy, gdy przeniosła się z mężem do Poznania. Zaliczyli wpadkę. Małżeństwem byli od dwóch lat, dla niej ciąża nie była problemem, ale mąż powiedział, że nie jest gotowy. Jego reakcja ścięła ją z nóg. Przestali rozmawiać. Do lekarzy chodziła sama. Myślała, że najwyżej dziecko będzie jej.
W dziewiątym tygodniu wraca z pracy, robi obiad. Nagle robi się jej mokro. To krew. Na początku małe krwawienie, a potem już krwotok. Na izbie przyjęć czeka trzy godziny. Tam się wszystko zadzieje, tam wydali płód. Po tym łyżeczkowanie. – Nie zapomnę tego do końca życia – mówi. Bo następnego dnia wypisano ją do domu bez antybiotyku, Zdziwiła się, sama jest położną, antybiotyk byłby wskazany.
Dzień później ma iść do pracy, nie jest w stanie sama się uczesać, dreszcze, temperatura 39,5. Jedzie do lekarza, ma skierowanie do szpitala, ale jej nie przyjmuje. Odsyła ją do poradni przyszpitalnej, tam osiem pacjentek, ona omdlewa. Czeka cztery godziny. Dostaje skierowanie, znowu szpital, drugie łyżeczkowanie. Gdy dochodzi do siebie, za ścianą słyszy płacz noworodków i tak przez trzy noce. Psycholożka w szpitalu mówi, że zrobi sobie drugie dziecko. Po wyjściu sama znajduje pomoc. Leczy się przez rok. – Nie próbowałam oskarżać szpitala, bo wiedziałam, że to nic nie da.
***
Edyta ciągle wyobraża sobie, jak dziś wyglądałaby jej córeczka. O tym, że to dziewczynka, zdecydowała sama. To był trudny moment – nadać niezbędne do wystawienia aktu zgonu imię i płeć. Wybrali z mężem Łucja Laura.
Informacji, gdzie udać się po stracie, nie dostała żadnych, a sam sposób podawania jej niezbędnych dokumentów był oschły. – Taki oficjalny, czułam się okropnie. I jeszcze te słowa: „Innym razem się uda. Jest pani młoda” – przypomina sobie. Córkę dostali w pojemniku. Jak to zobaczyła, wiedziała, że na pogrzeb nie ma sił.
Czasem lekarze na wczesnym etapie ciąży mówią pacjentkom, że najlepiej będzie, jeśli się same oczyszczą. Mają rację – tłumaczy Matka Prawnik – ale zapominają dodać: „Proszę łapać, co pani w toalecie straci, bez tego nie poznacie państwo płci dziecka”. Poznanie płci jest kluczowe do skorzystania z przysługujących rodzicom praw, np. do ubiegania się o skrócony urlop macierzyński.
Za ustalenie płci trzeba zapłacić ok. 300--400 zł. Jedni mogą sobie pozwolić na taki wydatek, inni nie. Państwo dyskryminuje te osoby ze względu na ich status finansowy. Kobieta dostaje tabletkę, kaczkę i radź sobie.
***
Po tym, co się stało, 35-letnia Dorota Knap najbardziej potrzebowała rozmowy. Syn przyszedł na świat we wrześniu zeszłego roku. Prawie 21. tydzień. W badaniach był całkowicie zdrowy. Myślała, że będzie mieć wcześniaka, w nocy w klinice pojawiły się skurcze i rozwarcie. Po 17 godzinach urodziła naturalnie, dziecko nie przeżyło.
Jej niemiecki nie jest perfekcyjny, ale na tyle dobry, by mogła rozmawiać bez przeszkód. Dzięki temu w szpitalu w jednym z miast Bawarii mogła swobodnie opowiedzieć o swojej stracie psycholożce i skontaktować się z nią już po wyjściu ze szpitala. W Niemczech wsparcie psychologiczne przysługuje tak długo, jak jest potrzebne kobiecie i jej partnerowi czy partnerce. Pacjentki, które poroniły lub urodziły martwe dziecko, mogą też zapisć się do grup wsparcia, na terapię grupową z innymi rodzinami, które przeszły to samo.
Zdjęcie Geralda do dziś stoi wśród innych zdjęć rodzinnych. Zawsze powtarza, że ma troje dzieci, choć trzecie widziała zaraz po porodzie tylko moment. To szpitale oferują pacjentkom fotografa, którzy przyjeżdża na sesję zdjęciową na pamiątkę. Rodzice mogą skorzystać z jego usług za darmo. Powszechny jest też zwyczaj przygotowywania przez przyjaciół pudełek pamięci dla malucha i mamy.
– Kobiety w Polsce powinny wiedzieć, że to może tak wyglądać. Że o tym, co się przeszło, można mówić, jeśli się chce, wykrzyczeć, wypłakać, że można się nimi zaopiekować – mówi Dorota. – Po stracie często jesteśmy zobowiązane szybko wrócić do pracy, do życia. A przecież bez wsparcia nie damy rady działać tak jak wcześniej.
W wielu przypadkach to się odbija później na rodzinie, innych dzieciach, współżyciu z partnerem.
***
Anna po tym, co przeszła na izbie przyjęć, nie mogła się wykaraskać. To było w 2014 r., miała 27 lat, po dwóch kolejnych nic nie szło do przodu. Mąż żył swoim życiem, ona czuła się całkowicie sama. Rozwiedli się. – Gdyby w szpitalu było trochę lepiej, może ból byłby mniejszy? – zastanawia się. Dziś pracuje jako pielęgniarka. Po traumie z płaczącymi dziećmi nie mogła dłużej być położną.
Raport NIK-u wskazuje, że kobiety po poronieniu można zakwalifikować do grupy zagrożonej wystąpieniem zespołu stresu pourazowego. Skutki poronienia opisuje tak: „Wywołuje wstrząs przez swoją nagłość, nieprzewidywalność i brak możliwości kontroli. Powoduje wzmożone napięcie, poczucie dyskomfortu i załamanie mechanizmów radzenia sobie. Wywiera ogromny wpływ na funkcjonowanie psychiczne kobiety i jej rodziny”.
Niestety, jak mówi Katarzyna, czasem rodzina i bliscy również zawodzą. Nie wiedzą, jak się zachować, więc się oddalają. – Tak bardzo wtedy chciałam, żeby ktoś przyszedł i posprzątał w domu, ugotował obiad, zabrał na spacer. Był w tym niby mój mąż, ale ciągle pracował. Po trzech tygodniach rodzina myślała, że mi minęło, a mnie walnęło dopiero po dwóch miesiącach. Dostałam ataku nerwicy, depresji. Choć byłam w o tyle komfortowej sytuacji, że miałam jedno dziecko w domu i miałam do kogo wrócić. Potem już nie zdecydowałam się na dziecko. Gdyby nie te doświadczenia, wiem, że byłoby inaczej. Ale nie chciałam tego więcej przechodzić. Do tej pory leczę się psychiatryczne, to we mnie siedzi.
***
Edyta usłyszała od lekarzy tyle, że to normalne, że kobiety ronią. Pamięta wiele nocy przepłakanych. Niszczyło ją niskie poczucie wartości, dopadła samotność, pytania: co ze mnie za kobieta?
Kiedy widywała matki z wózkami, serce pękało jej z bólu. Do dziś nosi stratę. Tego się nie zapomina. – Chcę, by pani napisała, że takie traumy zrozumie tylko kobieta, która sama je przeszła. Wiadomo, że lekarz nie zwróci mi dziecka, ale od niego zależy w dużym stopniu, w jakim stanie wyjdę ze szpitala.
Sandra przyznaje, że na nogi nie stanęła do dziś, minęło pięć miesięcy. Dopiero teraz odważyła się iść na terapię.
Zuza długo obwiniała siebie. Pytała, jak mogła na to pozwolić, przecież obiecała córce, że dopóki jest z nią, będzie bezpieczna. Ale nie chciała się poddawać. 26 maja 2020 r., w Dzień Matki, zrobiła test, znowu była w ciąży.
– W 20. tygodniu dowiedziałam się, że pod sercem mam synka. Dużo się ruszał, tętno miał piękne, wyniki znakomite. W 38. tygodniu na świat przyszedł mój cud. Wiem, że przeszłam przez to piekło, by wreszcie dotknąć nieba.
22. tydzień. Pełne rozwarcie, worek owodniowy już wychodzi. Nie dostałam znieczulenia. Pielęgniarka krzyczała, że mam nie wyć, bo inni śpią. Między sobą w trakcie rozmawiali, jak ktoś tam na porodówce ładnie urodził.
Autorka: Paula Szewczyk
Tekst ukazał się w magazynie „Wolna Sobota” „Gazety Wyborczej” 20 marca 2021 r.