Bliskość sprawdza się przede wszystkim wtedy, kiedy ktoś doświadcza cierpienia czy jest w kryzysie

Czułość i Wolność

Czym jest bliskość?

Przypomina mi się scena z jakiejś staroświeckiej książki dla młodzieży, chyba z "Ani z Zielonego Wzgórza". Siostrzenica pyta ciotkę, czym właściwie jest ten zdrowy rozsądek, na który ona tak często się powołuje. Ciotka na to: "Młoda damo, ten, kto zdrowy rozsądek ma, doskonale wie, czym on jest. A kto go nie ma, i tak nie zrozumie, niezależnie od tego, ile by tłumaczyć".

Z bliskością jest podobnie. Ktoś, kto jest blisko z ludźmi, na ogół wie, na czym to polega. Co nie oznacza, że potrafiłby podać definicję. A jeśli komuś tak się życie ułożyło, że bliskości nie doświadcza i nie okazuje, to nie bardzo wie, czym ona jest. Nie rozumie, czym się różni od takich form relacji jak na przykład współpraca, kolegowanie się czy zakochanie.

To o czym będziemy rozmawiać?

Są różne definicje bliskości, ale nie znalazłam takiej, która ujmuje wszystko, więc powiem własnymi słowami - zwięźle i podniośle. Bliskość to trwałe, wzajemne zaangażowanie emocjonalne z przewagą afektu pozytywnego.

Co to znaczy?

Ktoś jest dla nas ważny, my jesteśmy dla niego ważni i towarzyszą temu głównie pozytywne uczucia. Czyli jak ludzie są dla siebie bardzo ważni, ale negatywnie - odnoszą się do siebie z wrogością, agresywnie rywalizują - to nie o to chodzi. Skądinąd takie związki potrafią trwać latami i bywają bardzo namiętne, jednak to już temat na zupełnie inną rozmowę.

Czy blisko można być tylko z kimś, kogo się długo zna?

Bywają przelotne olśnienia bliskością. Spędzamy z kimś cały wieczór, weekend, nawet dwa tygodnie, wydaje się, że nadajemy na tej samej fali, ale przychodzi następny dzień, powrót z wyjazdu integracyjnego albo wakacji, i okazuje się, że w naszym prawdziwym życiu nie ma miejsca na tę relację. Z jakichś powodów nie wyłoniła się z niej prawdziwa bliskość - nacechowana troską i otwartością, czyli dwoma zasadniczymi elementami bliskiej relacji.

Zdarza się, że jeden z tych elementów jest obecny bardziej niż drugi. Na przykład niektóre przyjaźnie, częściej męskie, charakteryzują się wielką wzajemną gotowością do niesienia pomocy - żona narzeka: "Mąż, żeby kumplowi auto odholować, to zawsze czas znajdzie, a nasz składzik od miesięcy niesprzątnięty" - ale nie ma specjalnej potrzeby częstych zwierzeń. No, chyba że sytuacja jest wyjątkowa: "Słuchaj, muszę pogadać, zostawiła mnie".

I to też jest bliskość?

Tak, jeżeli możliwość odsłonięcia pozostaje wciąż otwarta, choćby nawet mało używana. Gorzej w drugą stronę. Bywa, że w relacji jest bardzo dużo otwartości, ludzie bez przerwy wszystko sobie opowiadają, ale kiedy jedno trafia do szpitala, to słyszy: "Wiesz, przepraszam, poproś kogoś innego, żeby ci przyniósł wodę, owoce czy co tam jeszcze potrzebujesz. Babcia umierała w szpitalu dwa tygodnie w okropnych warunkach i teraz mam traumę, więc raczej nie przyjdę". A przecież bliskość sprawdza się przede wszystkim wtedy, kiedy ktoś doświadcza cierpienia czy jest w kryzysie.

Czyli mamy trwałość, troskę, otwarcie i wzajemność...

Właśnie, wzajemność. Czasami ktoś mówi, że jest w bardzo bliskiej relacji, powiedzmy, z kolegą w pracy. Jak go zapytać: "A na czym ta bliskość polega?", odpowiada: "Bo zawsze, kiedy wychodzę do domu, to widzę, że on tak na mnie patrzy… I jest mu ewidentnie żal, że już idę". No więc bliskość to nie jest coś, co jest w głowie jednej osoby.

Ma być w dwóch głowach.

I w dwóch sercach. Powinna się przejawiać również w emocjonalnym zaangażowaniu. Wspólnota intelektualna to za mało, choć może być dobrą podstawą bliskiej relacji. Bliskość poza tym, że jest po prostu bardzo przyjemna, jest też przydatna. Najnowsze badania pokazują, że dobre, głębokie relacje przyczyniają się do zachowania zdrowia, a więc przedłużają życie.

Dlaczego tego całego dobra, o którym pani opowiada, można się bać?

Może nie tyle bać, ile unikać. Ludzie nie zawsze doświadczają lęku przed bliskością świadomie. A dlaczego unikają? Jeśli najwcześniejsze bliskie relacje zapisały się negatywnie, to bliskość kojarzy się boleśnie, na przykład z zagrożeniem. To są te wszystkie przerażające sytuacje, kiedy dzieci są brutalnie krzywdzone, źle traktowane, maltretowane, a prześladowca ma twarz najbliższej osoby. Ale to mogą także być doświadczenia straty.

Śmierć rodzica?

Na przykład. Ale również utrata kontaktu, ostatnio coraz częstsza w wyniku euroemigracji. Także sytuacje porozwodowe, kiedy jedno z rodziców zostaje pozbawione praw rodzicielskich albo w inny sposób wykluczone z życia dziecka. Czasem nie ma innego wyjścia. Choć to rozwiązanie bywa stosowane częściej, niż to konieczne, czasem jako broń w walce z byłym partnerem, z krzywdą dla dziecka.

Dzieciom, które doświadczyły takiej straty, zwłaszcza jeśli w pobliżu nie miały innej bliskiej dorosłej osoby - dziadka, ciotki, wychowawczyni - z którą by mogły przez to przejść, zwierzyć się jej, wypłakać, bliskość może się kojarzyć z utratą poczucia bezpieczeństwa. Być blisko to znaczy, prędzej czy później, przedwcześnie stracić ważnego (czasem najważniejszego) człowieka. Jeśli się do nikogo nie zbliżę, to nikogo nie utracę. Jest też inny rodzaj opuszczenia - gdy dziecko jest emocjonalnie pozostawione samo sobie. Nikt nie reaguje na jego strach, wstyd czy upokorzenie. Nie towarzyszy mu w tym.

I to nie musi się wiązać z jakąś wielką patologią.

Ani z dramatem życiowym, tylko z brakiem uważności, czułego towarzyszenia - a w rezultacie z osamotnieniem dziecka, poczuciem, że bliska relacja jest pusta, pozorna.

Uzależnieni rodzice?

To są postaci bardzo trudne, bo dają zmienne sygnały. Raz mamy na przykład groźnego, pijanego ojca, który się awanturuje, bije matkę i rodzeństwo, a potem - skruszonego tatusia, który przez tydzień jest najlepszym ojcem świata. A to, że nigdy nie wiadomo, z kim się będzie miało do czynienia, bardzo zaburza możliwość zaufania drugiej osobie - w dzieciństwie i w dorosłości.

Z teorii przywiązania Johna Bowlby’ego i badań, które później były prowadzone, między innymi przez Mary Ainsworth, jasno wynika, że znacznie większą szansę na budowanie zdrowej bliskości w dorosłym życiu mają ci, którzy w dzieciństwie mogli ufać - mieli tzw. bezpieczny wzorzec przywiązania. Tacy ludzie idą potem w świat z poczuciem, że bliski człowiek jest z grubsza przewidywalny, nie zniknie nagle po okresie przyciągania i uwodzenia. Nie odrzuci. Nie wyszydzi. Nie upije się na ponuro-agresywnie. Można więc bez obaw angażować się w bliskie relacje. Natomiast u tych, którzy mieli tzw. pozabezpieczny wzorzec przywiązania, bliskość i lęk tak się splotły, że trudno je oddzielić. Oni mają wdrukowany wzorzec - im bliżej, tym groźniej, bo to właśnie ta najbliższa kiedyś osoba zawiodła.

Czyli kiedy ktoś z takim doświadczeniem zbliża się do drugiego człowieka, to działa jakby automatycznie?

Louis Cozolino, neurobiolog, opisał zjawisko tak zwanej pamięci pozawerbalnej. Twierdzi on, że bardzo trudne emocjonalnie doświadczenia zapisują się w naszym mózgu, jeszcze zanim zostaną przełożone na słowa. Dzieje się tak, ponieważ mózg w sytuacjach traumatycznych jest zalewany kortyzolem i poznawczo mało co przyswaja, więc to raczej ciało "pamięta", emocje "pamiętają". I potem w sytuacjach, które reaktywują jakiś wzorzec z przeszłości, to właśnie ta pamięć uruchamia się szybciej. Konkretnie - o pół sekundy szybciej.

Co to oznacza w praktyce?

Jeśli szefowa mówi do nas: "Blada ostatnio jesteś. Wyglądasz na przemęczoną", naszą wewnętrzną reakcją może być: "Miło, że się o mnie troszczy, nawet jeśli głównie dlatego, że jestem jej potrzebna. Całkiem dobrze mieć taką szefową", albo: "Wiem, chodzi jej o to, że mam za mało inicjatywy w pracy, tylko nie chce mi tego powiedzieć wprost. Sprytna i podstępna jest". W tym drugim przypadku naburmuszamy się obronnie i już całe w poczuciu wykorzystywania i niezadbania nie dopuszczamy do siebie innych myśli, na przykład: "Ceni mnie jako pracownika, dlatego zwraca na mnie uwagę".

Pani mówi o bliskości, która spleciona jest z poczuciem zagrożenia, a ja teraz pomyślałam o bliskości, która w dzieciństwie była wymuszana.

Ale to żadna bliskość! Winnicott twierdził, że są dwa sposoby nieodpowiadania na potrzeby dziecka: niedobór, i o tym już trochę mówiłam, i nadmiar, który polega na tym, że nie jest się w kontakcie z potrzebami dziecka, tylko ze swoimi: "Przytul się do tatusia. Tatuś cię bardzo kocha" - kiedy dziecko całe sztywnieje i wcale nie ma na to ochoty, zwłaszcza że przed chwilą tatuś miał atak furii.

Inny wariant to zawłaszczanie życia dziecka na różne sposoby. Na przykład wymuszanie na nim, żeby realizowało ambicje rodzica: "Jeden konkurs musisz wygrać - albo geograficzny, albo fizyczny". Lub przypisywanie sobie jego sukcesów: "No, ładnie występowałaś na tej akademii. To dlatego, że wdałaś się we mnie. Moje geny!". Bliskość oznacza bycie wykorzystywanym do realizacji cudzych celów, dlatego w dorosłym życiu można jej unikać albo budować swoje relacje na odgadywaniu pragnień innych.

Niektórzy twierdzą, że w bliskich relacjach się duszą.

Im bliskość może się kojarzyć z wchłonięciem. Obawiają się, że w bliskim związku przestaną istnieć. Stracą swoją odrębność. Zwykle to się dzieje wtedy, kiedy któreś z rodziców ma tendencje do tego, żeby budować z dzieckiem związek symbiotyczny. Nie widzi, że dziecko ma inne potrzeby, inaczej widzi świat, czasem ma inne zdanie.

Zgroza - inne zdanie.

To są naprawdę traumatyczne historie: "Jak możesz mówić, że ci się podobają te buty? Czy ty masz gust? Czy ty w ogóle jesteś moją córką?". Odróżnianie się karane jest odrzuceniem.

Są też układy rodzinne, gdzie wszystko robi się razem. Nie można się rozstać. Jak słyszę od matki sześcioletniego synka: "On zawsze jest przy mnie, nawet jak idę do łazienki, to trzyma mnie za spódnicę", zastanawiam się, czyja to tak naprawdę jest potrzeba. Bo w normalnym rozwoju dziecka tak się nie dzieje. Dziecko może mieć fazę ponownego przylgnięcia, kiedy na przykład zaczyna widzieć, że świat nie jest taki przewidywalny, albo obawia się, że coś złego się wydarzy, ale jeśli to trwa latami, to już musi chodzić o coś innego.

Albo te wszystkie opowieści o córeczkach, które "zawsze były najbliższymi przyjaciółkami mamusi": tak samo się ubierały, to samo lubiły, wszędzie chodziły razem. Matka domagała się od córki najintymniejszych zwierzeń i chętnie odpłacała tym samym.

Brrr...

No właśnie. Taka dziewczynka, kiedy dorośnie, może unikać bliskości, bo będzie jej się kojarzyć z całkowitą utratą intymności, albo przeciwnie - może chcieć powtórzyć to samo z partnerem, z przyjaciółką. Tylko że na taką propozycję relacji niekoniecznie będą chętni. A jeśli nawet się znajdą, to bliskości i tak nie będzie, bo trudno mówić o bliskości, kiedy dwie osoby są tym samym.

Dlaczego?

Bliskość, zwłaszcza ta dorosła, zakłada istnienie granic - jesteśmy odrębni, jesteśmy różni. Na tym między innymi polega jej wartość, że mimo tych granic i różnic jesteśmy się w stanie spotkać i nawet zaciekawić innością drugiego człowieka.

Rozumiem, że osoba, dla której bliskość realizuje się w związku symbiotycznym, może oskarżać partnera czy partnerkę o lęk przed bliskością.

Zdarza się, że ktoś co rusz wykrzykuje partnerowi: "Bo ty się boisz bliskości!", ale jak się zajrzy w ten związek głębiej, to się okazuje, że ten drugi wcale się bliskości nie boi, tylko broni się przed byciem pochłoniętym. Nie ma wcale ochoty wszystkim się dzielić, wszystkiego opowiadać ani każdej minuty spędzać razem. Notabene, jeśli chodzi o związki erotyczne, taka symbioza ma katastrofalne skutki, bo jak ludzie są ze sobą stopieni, to trudno o fascynację erotyczną czy - w ogóle - fascynację drugą osobą.

Co się dzieje, kiedy bojący się bliskości człowiek wchodzi w dorosłe życie?

Z lękiem przed bliskością jest inaczej niż z lękiem wysokości. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że się jej boją ani że jej unikają. A jeżeli już się nawet zorientują, że brakuje im jej w życiu, to na pewno jest tak dlatego, że "świat jest zły", "ludzie sami egoiści", a nie dlatego, że coś jest też w nich. Słyszę w gabinecie: "Dzieci mnie nie doceniają. Mam dwie dorosłe córki i obie źle mnie traktują. Jedna, jak dzwonię, mówi mi, że nie ma czasu rozmawiać. A ja chcę się jej na sąsiadkę wyżalić - znowu na klatce nabrudziła. Druga wyjechała do Irlandii i w ogóle nie przyjeżdża. Nie nauczyła dzieci, żeby dzwoniły na Dzień Babci albo chociaż laurkę wysłały. Chociaż w sumie po co mi te bazgroły. Nie wiem, dlaczego tak mnie traktują. Jakbym tę jedną namówiła na terapię, toby zrozumiała, że źle robi? Jak pani myśli?".

Psychoanalityk Ronald Fairbairn stworzył taką kategorię opisującą nasz wewnętrzny świat, którą nazwał dość wymyślnie ego antylibidinalnym.

I co to ego nam robi?

To jest taka część w nas, która blokuje nasze pragnienia związane z libido, przy czym libido nie oznacza tu seksualności, ale w ogóle chęć bycia blisko z innymi, różne pozytywne rzeczy skierowane do świata. I ta część, która powstaje na bazie wczesnych doświadczeń, kiedy tylko pojawia się nieśmiała ochota na kontakt, mówi nam na przykład: "Nic z tego nie będzie!", "Będziesz żałować", "Daj sobie spokój, nie warto".

Taki sabotaż.

Tak, zresztą w pierwszej wersji Fairbairn używał określenia "wewnętrzny sabotażysta". I jeśli nawet uda nam się to ego oszukać, i jednak wyrwiemy się do drugiego człowieka, to ono dalej potrafi z nas szydzić: "Dlaczego mu wierzysz? Bierze cię na słówka", "Głupia jesteś! Naiwna!"

Ale chyba nie każdy takie ego ma?

Każdy. To kwestia siły. U tych, którzy bardzo boją się bliskości, jest ono bardzo silne i włącza się na wczesnym etapie. Ledwo powstanie w nich cicha nadzieja, na przykład na wycieczce w Hiszpanii: "A może mogłabym się z tą panią zaprzyjaźnić? Sympatycznie wygląda, w dodatku z mojego miasta", a już się odzywa ten złowieszczy szept: "Oplotkuje cię na pewno. Po co ci kolejne rozczarowanie?".

Zdarza się więc, że takie osoby w ogóle nie wchodzą w bliskie relacje. Co bardzo zubaża ich życie, bo bliskość jest klejem relacyjnym. Sprawia, że związki z ludźmi są satysfakcjonujące.

Czasem ludzie dorabiają sobie do tego teorię.

I tłumaczą na przykład tak: "Ja? Ja potrzebuję stymulacji, adrenaliny. Nie mogę zapuścić nigdzie korzeni. Nosi mnie". No i zmieniają miejsca, środowisko, pracę albo znajdują taką, że ciągle są w rozjazdach, przechodzą od jednej powierzchownej relacji do kolejnej. Można by sądzić, że tacy byli Casanova czy Don Juan - seryjni monogamiści, bardzo zaangażowani na bardzo krótko. Kiedy pojawia się perspektywa zażyłości, intymności, odchodzą. Czasem w brutalny sposób. A czasem mówią tylko: "Wiesz, jakoś tego nie czuję. Ja bym chciał chyba czegoś innego".

Jeszcze inni po prostu dewaluują bliskość.

Jak?

Uważają, że nic takiego nie istnieje, wszystko da się kupić lub wziąć siłą, a ludzie, którzy są ze sobą blisko, mają w tym na pewno jakiś interes albo są naiwni, a na pewno - godni pogardy. Przykładem są bohaterowie "Niebezpiecznych związków" - wicehrabia de Valmont i markiza de Merteuil. Dla każdego z nich bliskość jest groźna, jednocześnie jej potrzebują, ale na różne sposoby próbują temu zaprzeczyć. Twierdzą, że miłość nie istnieje, że bliskość jest naiwna, banalna, a ludzi należy uwodzić, wykorzystywać, a potem porzucać. Kiedy Valmont jednak bliskości doświadcza, markiza robi, co w jej mocy, by to zniszczyć, tak jak niszczyłaby pragnienie bliskości w samej sobie.

I to jest najgorszy scenariusz? Brak jakichkolwiek bliskich relacji?

Czy najgorszy? Na przykład grany przez Daniela Auteuila bohater filmu "Serce jak lód" Claude’a Sauteta (świetne studium psychologiczne, polecam) sądzi chyba, że to dla niego jedyny możliwy wybór. Może lepszy niż wchodzenie w relacje destrukcyjne. On woli być blisko z instrumentami, które troskliwie stroi i naprawia. Bo związki ludzi, którzy się boją bliskości, często się rozpadają w dramatyczny sposób. Nieświadomy lęk przykrywany jest na przykład furią, złością na drugą osobę, w której upatruje się źródła całego problemu - "to z nim, z nią jest coś nie tak".

Tak naprawdę te osoby bardzo pragną bliskości.

Mówią na przykład: "Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale prędzej czy później wychodzi na to samo". Albo: "Ciągle trafiam na takich, co się nie nadają do związków".

Tylko że raz w życiu wszystko się może zdarzyć, natomiast jeśli to się dzieje cyklicznie, to ja bym proponowała się zastanowić, czy się do tych porażek nie przyczyniamy.

Mówi się, że kobiety, które boją się bliskości, często wiążą się z osobami w ten czy inny sposób niedostępnymi, na przykład z żonatymi.

To jest rzeczywiście częsta interpretacja, ale nadmiernie stosowana - stała się już swojego rodzaju psychologicznym szablonem. Tymczasem przy takich wyborach może nie chodzić o lęk przed bliskością, ale o rywalizację z inną kobietą (albo mężczyzną, jeśli to mężczyzna, który zawsze wybiera zajęte kobiety). To jest znacznie częstszy motyw w takich historiach. Kiedy wybranek czy wybranka stają się wolni, nagle się okazuje, że przestają być atrakcyjni. Tracą cały swój urok, ale nie dlatego, że teraz możliwa jest z nimi prawdziwa bliskość, tylko dlatego, że nie ma się już z kim ścigać, rywalizować, do kogo porównywać. Albo walka z byłą żoną partnera wciąż trwa i angażuje, nawet bardziej niż tak długo wyczekiwany związek.

Co z tymi, którzy są zajęci inaczej, na przykład nie wychodzą z biura, piją?

Ja bym jednak nie sprowadzała wszystkich wyborów relacyjnych do lęku przed bliskością. To pojęcie nie wyjaśnia całego bogactwa ludzkich decyzji, choć łatwo je traktować jak wytrych i wszystko nim tłumaczyć. No, nie. Nie jesteśmy psychologicznie aż tak jednorodni, jak to by wynikało z poppsychologii.

Oczywiście w tych wyborach, o które pani teraz pyta, może się kryć lęk, ale mogą także inne rzeczy. Ktoś, kto ciągle się wiąże z uzależnionymi, może to robić na przykład dlatego, że dopiero jak kogoś ratuje, to czuje się kochany - takie samo zadanie miał w dzieciństwie - a nie dlatego, że się boi bliskości.

Często osoby bojące się bliskości wybierają sobie partnerów, że tak powiem, całkiem zdatnych. Tylko coś takiego się dzieje, że w pewnym momencie zaczynają ich postrzegać jako wrogich, godnych pogardy, niedobrych itd. Jak tylko się zorientują, że potrzebują tego drugiego człowieka, że on jest dla nich bardzo ważny, zaczynają niszczyć związek, zrzucając winę na przyjaciela czy partnerkę. Oskarżają ich o różne rzeczy, co się sprowadza do tego, że się do związku nie nadają.

Inną strategią jest wycofanie emocjonalne. Brak dostępu do siebie.

Jak to może wyglądać?

Czasem takie osoby mówią partnerowi: "Nie wiś tak na mnie. Przestań żyć moim życiem". Powiedzmy, że taki bojący się bliskości mężczyzna wraca do domu, żona go pyta: "Jak ci było w pracy?", on na to: "Słuchaj, myślisz, że jak siedziałem tam 10 godzin, to nie mam nic lepszego do roboty, niż ci teraz o tym opowiadać?". Zabiera swój komputer, zamyka się w pokoju, bo nie odczytuje pytania żony jako ciepłego komunikatu pt.: "Chcę się z tobą jakoś spotkać po tym dniu", tylko jako inwazję, zawracanie głowy. Daje jej wyraźny sygnał: "Nie potrzebuję takich emocjonalnych zaczepek".

A czego on potrzebuje?

Tego, co nazywa świętym spokojem, a co sprowadza się do braku kontaktu.

Ostatnio przyszła do mnie para. Ona powiedziała: "Ja nie rozumiem, o co mu chodzi. Dużo oboje pracujemy i ja potrzebuję mieć czas dla siebie. Jak dziecko pójdzie spać, to chcę sobie coś spokojnie porobić - książkę poczytać, film obejrzeć. On też mógłby coś sobie znaleźć. Ale nie. On chce rozmawiać i naciska: »Kiedy ostatnio ze mną porozmawiałaś, i to nie na tematy bieżące?«. Przecież bliskość nie polega na tym, żeby ciągle rozmawiać!". Ciągle może nie, ale pomiędzy "ciągle" a "wcale" jest dużo możliwości.

Zdarza się, że dobierają się dwie osoby, które boją się bliskości?

Zdarza się. I tkwią w takim związku typu "sojusz wobec życia" - dom razem zbudują, zrobią kariery, nawet dzieci mogą się pojawić. Natomiast bliskości nie ma.

Dobrze im w tym?

Dobrze dla kogo? Czasem przychodzą i mówią, że im czegoś brakuje w związku. Czują jakąś taką pustkę, samotność. Przy czym rzadko rozpoznają to jako brak bliskości. Bo przecież "oglądamy razem filmy, nawet podobają nam się te same, pomagamy sobie, jak trzeba". Ale jednak czegoś brakuje.

Ciekawości?

Również poczucia, że ja też wzbudzam ciekawość, że jak coś opowiadam, to ta druga strona jest tym zainteresowana, nawet jeśli sam temat nie jest pasjonujący. "A wiesz, pojechałam dziś na pocztę polecony odebrać i wyobraź sobie kobieta na poczcie powiedziała mi, że..., a ja jej powiedziałam, że…". No, opowieść taka sobie, ale bliska osoba tego słucha, bo widzi, że jestem tym przejęta, i chce wiedzieć dlaczego. Nawet o coś dopyta, może zrobi mi herbaty. Ujmująco to pokazuje film "Paterson" Jarmuscha. Bohaterowie mają swoje rytuały, formy kontaktu, codziennie spotykają się ożywieni nowym zainteresowaniem. Nie ma wątpliwości, że są ze sobą blisko. Przyszło mi teraz do głowy, że może ten film mógłby być odpowiedzią na pani pierwsze pytanie.

Niektórzy mówią: "My jesteśmy tak blisko, że już nawet nie musimy ze sobą rozmawiać", "Czytam w jej myślach", "Wystarczy, że na niego spojrzę, a wiem, co przeżywa".

Jeśli oni tak na siebie spoglądają i to lubią, a czasem jeszcze biorą się za ręce, to może rzeczywiście nie muszą tyle rozmawiać, dopóki mają poczucie, że trafnie rozpoznają swoje potrzeby, uczucia. Ale na ogół, jeśli to mówi ktoś, kto nie jest w fazie zauroczenia, tylko spędził z kimś powiedzmy dwadzieścia lat, to jednak świadczy to o jakimś znużeniu, a nie bliskości: "No, ja zawsze wiem, co ona powie, bo wiem, czego się mogę po niej spodziewać. Inna nie będzie".

Szkoda, że czytelnicy nie mogą tego usłyszeć. Ten ton mówi w sumie wszystko.

Wygląda na to, że bliskość jest stopniowalna. Czasem nie ulega wątpliwości, że jest, a czasem - że jej nie ma, i jest całe mnóstwo etapów pośrednich, gdzie tylko część kryteriów jest spełniona, na przykład ludzie są dla siebie ważni, lecz nie mają ochoty na odsłanianie się. Można na nich liczyć, pomogą w potrzebie, ale to będzie takie suche. Czasem słyszę od pacjentów: "Wie pani, ja bym chciała zakończyć to małżeństwo. Nie czuję się w nim szczęśliwa, czegoś ważnego mi brakuje. No, ale to przyzwoity człowiek. Wiem, że nigdy mnie nie opuści".

Niektórzy stwierdzają, że da się z tym żyć.

Co jeszcze może uniemożliwiać bliskość?

Psychoanalityk Heinz Kohut pisał o narcystycznym używaniu drugiej osoby. To ma miejsce, kiedy drugi człowiek ma dla nas dużą wartość, ale tylko o tyle, o ile realizuje nasze potrzeby: jest bardzo piękny albo ma pozycję, wprowadza w lepszy świat lub bez końca wysłuchuje rozbudowanych opowieści o naszych wyjątkowych sukcesach. Czujemy się z nim blisko, ale to bliskość pozorna. Bo my go nie widzimy w całości. Widzimy tylko jakąś jego część, która jest dla nas użyteczna, i tylko z nią się kontaktujemy. Jak przestanie być użyteczna, to i z bliskością koniec.

Dziecko ma prawo patrzeć na bliskiego człowieka przez pryzmat tego, co mu aktualnie potrzebne, to naturalne. Ale dorosłość polega na tym, że przechodzi się od relacji zależnościowych, niesymetrycznych, do dojrzałej wzajemności. I wtedy dopiero można wchodzić w dorosłe relacje.

Co można zrobić z lękiem przed bliskością?

Ale kto? Osoby, które tak funkcjonują, rzadko definiują swój kłopot w ten sposób. To głównie otoczenie ma problem.

Otoczenie co może zrobić?

Przede wszystkim może chronić siebie. Jeśli jestem w relacji z kimś takim, mogę zadać sobie pytanie: czy ta relacja jest dla mnie na tyle ważna, że chcę w niej pozostać, mając świadomość, że bliskości w niej mieć nie będę? Mogę też postawić ostrą granicę: "Nie chcę być tak traktowana. Nie może być tak, że odzywasz się do mnie tylko wtedy, kiedy masz jakieś pretensje". Czasami to się spotka z jakąś refleksją, nawet z reakcją. Problem w tym, że osoby, które wybierają sobie na partnerów czy zaprzyjaźniają się z tymi, którzy się boją bliskości, często nie potrafią stawiać granic. Nie umieją powiedzieć: "Słuchaj, jak to ma tak wyglądać, to jak tak nie chcę".

Tylko co mówią?

"A może to przeze mnie? Może rzeczywiście miałam dla niego za mało czasu i dlatego on się odsuwa?", "A może za dużo pracowałem? Albo rzeczywiście powiedziałem coś te pięć lat temu w domu jej matki, co ją tak głęboko zraniło, że wciąż nie może dojść do siebie?". Przejmują odpowiedzialność, którą tamta strona im narzuca, a wtedy szansa na zmianę znika.

Załóżmy optymistycznie, że człowiek z lękiem przed bliskością pracuje nad tym, robi się coraz bardziej świadomy...

I chce się zmienić? Jak chce i jak wie, w czym problem, to droga jest w zasadzie prosta. Jeżeli ktoś mówi: "Chcę być z ludźmi bliżej i wiem, że tego nie umiem i do tej pory robiłem różne rzeczy, żeby sobie i innym to utrudnić", to ma już za sobą pierwszy krok do tego, żeby się bliskości uczyć. Bo jej się można nauczyć, pod warunkiem że weźmie się za to odpowiedzialność. Trzeba się najpierw rozejrzeć, z kim w ogóle ma się ochotę być blisko, bo przecież nie z każdym, co nam przeszkadza, czego się boimy, no i jak chcemy, żeby to wyglądało.

Czy partner osoby, która chce się uczyć bliskości, może jej w tym jakoś pomóc?

Partnerzy nie powinni być dla siebie psychoterapeutami. Nie może być tak, że ktoś przyjdzie i powie: "Mężu mój! Przyjaciółko moja! Mój kolego z drużyny! Ja już doszłam do tego, że boję się bliskości i nawet wiem dlaczego. Zatem znoś cierpliwie mój dystans, wrogość i lekceważenie, zajmij się tym moim kłopotem. Proszę".

Nie, tak dobrze to nie ma. Ciężar zmagania się spoczywa jednak na tym, kto ma problem.

Zofią Milską-Wrzosińską rozmawia Agnieszka Jucewicz

Grafika: Piotr Chatkowski

  • Zofia Milska-Wrzosińska - psycholog, psychoterapeuta, superwizor Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, związana z Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie.

Tekst pochodzi z „Wysokich Obcasów Extra" nr 291, wydanie z 15 grudnia 2017 r.