Blizna nie zniknie

Czułość i Wolność

Czy mogłybyśmy wrócić do momentu, kiedy stała pani za zamkniętym drzwiami?

To było stanie pod drzwiami dość długi czas. Kadr jest taki: jestem ja, po śmierci córeczki, nade mną mieszka sąsiadka, której umiera mąż.

Ile ma pani wtedy lat?

25.

Początek życia – i ono nagle okazuje się czymś tak bardzo innym, niż miało być.

Tym bardziej że ja w ciążę zaszłam w podróży poślubnej i to było takie wymarzone, zaplanowane. Myślę o tym czasie żałoby jak o czasie pustyni, kompletnej.

Wcześniej pracowałam w szkole jako polonistka, ale miałam umowę na czas określony, umowa wygasła, a ja nie miałam sił, by o to zadbać. Wiedziałam, że nie jestem w stanie wrócić do tej pracy. Może gdybym uczyła matematyki albo wuefu, byłoby łatwiej. Ale stanąć przed klasą i omawiać „Treny” Kochanowskiego? I w każdym dziecku widziałabym swoje, kim mogłoby być, kim nie będzie. Moja córka urodziła się za wcześnie. Zmarła dziesięć dni po urodzeniu.

To był rok, który spędziłam w domu. Mąż chodził do pracy, a ja siedziałam w dwupokojowym mieszkaniu. I wtedy stałam za tymi drzwiami, patrzyłam przez wizjer albo okno, jak przyjeżdża karetka do męża sąsiadki, jak jest znoszony na noszach, wnoszony, znoszony. I w ogóle nie miałam odwagi czegokolwiek zrobić. Wyjść, pomóc, porozmawiać z sąsiadką. Tylko podchodzenie do drzwi i patrzenie przez tę dziurkę.

Ale to było dawno temu. To jak powrót do miasta, w którym już nie mieszkam. I to dobrze, że już nie bywam tak często w tamtym czasie, w tamtej skórze.

Wracam tam, bo chciałam panią zapytać, jak się wychodzi zza takich drzwi.

Powoli. Ludziom w żałobie zawsze powtarzam, że nie ma się dokąd spieszyć. Gdy pracuję teraz z moimi klientami w gabinecie, mówię im, że z taką traumą, stratą jest jak z blizną. Myślę tu o różnych stratach, też o rozwodach czy utracie czegoś innego, co stanowiło o naszym życiu. Nie jest tak, że tę bliznę uda się zniwelować, ona będzie zawsze. Tylko może być obca dla ciała, ciągnąca skórę do środka, ale też może być miękka i elastyczna, włączona w strukturę skóry. Blizny na moim ciele, które mam po różnych operacjach, gdy je masuję, uelastyczniają się. Jeżeli zostawimy bliznę samej sobie, to wtedy twardnieje.

Jak to przełożyć na blizny po życiu?

Myślę o dotykaniu ich z czułością. Kiedy wychodzimy z trudnego doświadczenia, powinniśmy traktować siebie jak człowieka po ciężkiej chorobie. Jak rekonwalescenta, od którego się nie wymaga spektakularnych osiągnięć, decyzji. Odpuszczać sobie. Redukować liczbę zadań do minimum. I nie zapominać o ciele. To ciało ma być wyspane, dobrze nakarmione, wyprowadzone na spacer. Zobaczmy, ile te nasze ciała znoszą. I jak nas noszą w tych smutkach, żałobach. I są takie cierpliwe.

Rekonwalescencja to długi proces. Jeżeli się ten czas przeskoczy, to się w nas odłoży, jak osad. Spotykam w gabinecie osoby, które są po doświadczeniach traumy, ale przeoczonej.

Można nie zauważyć, że coś nas uderzyło?

Myślę właśnie o przeoczeniu procesu zdrowienia. O mechanizmach obronnych, które włączamy, np. racjonalizacjach: jestem przecież dorosły, rodzice umierają, to naturalne, nie powinienem się tak smucić po śmierci ojca.

Świat wokół też ci to mówi, że na taką żałobę jest określony czas – tydzień, miesiąc, no ale przecież nie dłużej, nie przesadzaj.

Nie ma wzorca na żałobę. Gdy pracowałam z kobietami po stracie dziecka, to słuchałam tak różnych historii. Jedne matki chodziły na cmentarz codziennie, inne nie były w stanie pojechać na grób.

Nie ma wzorca, ale pewne jest, że potrzebny jest czas. Na początku jesteśmy w fazie odrealnienia. Wiemy, że ten człowiek umarł, ale jeszcze jest tyle spraw do załatwienia, pogrzeb, urzędy, dokumenty. Prawdziwa pustynia zaczyna się, gdy wszystko zostało zrobione, opowiedziane i jeszcze raz opowiedziane. To bywa po pół roku, po roku.

Pamiętam kobietę, która straciła syna po porodzie. Po trzech miesiącach była w kolejnej ciąży. Przeżyła szok, bo urodziła córkę. A wymyśliła sobie, że ten zmarły syn wróci do niej pod postacią drugiego syna. Nie była w stanie karmić córeczki. To było przeoczenie żałoby, niedanie sobie przestrzeni, żeby to wypłakać, wykrzyczeć, odpocząć, wyspać. Żałoba jest potrzebna, żeby się osadzać, ugruntowywać w życiu, w sobie. I jeśli nie jest przeoczona, daje szansę na wzrost potraumatyczny.

Czym jest taki wzrost?

Są badania, które pokazują, że z żałoby czy innego rodzaju traumy potrafimy nie tylko wyjść, ale sporo osób przechodzi też potem na wyższy poziom rozwoju. Jest bliżej swoich wartości.

Co to właściwie znaczy?

Że umiemy odcedzić rzeczy ważne od nieważnych. Wzrost potraumatyczny dzieje się dzięki temu, że zdołaliśmy przetrwać, i dzięki temu, czego dowiedzieliśmy się o sobie, o życiu. To jak przed wojną i po wojnie.

To czas, który może otworzyć w nas miejsce na ważne pytania. Lubię też myśleć o tym jak o uprawianiu ogrodu. Zobacz, które rośliny zasadzone są przez ciebie, a które przez innych. Ktoś – rodzice, małżonek, ludzie, którymi się otaczasz, z którymi pracujesz – zasadził w tobie różne wartości. Czy one są naprawdę twoje? Po co je uprawiasz?

Po co? Wspomniała pani kiedyś, że to pytanie najczęściej zadaje pani ludziom, którzy przychodzą na terapię.

Ono pomaga w uważniejszym życiu. Czy to, czemu poświęcam mój czas, z kim go spędzam, w co się angażuję, łączy się z moim światem?

Odpowiedzi nie muszą przyjść szybko. Ja staram się nie pospieszać. Nawet wspieram ich i kibicuję, że nie wiedzą. Że może pierwszy raz w życiu mają odwagę nie wiedzieć. Mają odwagę się rozsypać. I zacząć uważnie oglądać te kawałki. Bez wymagań wobec siebie, biczowania się. Uważnie oddzielać te ziarenka maku od piasku. Co nie pasuje do mnie tu i teraz? Co jest użyteczne?

O co jeszcze pani często pyta?

O zasoby. Nie jestem terapeutą, który pracuje na deficytach.

Co to znaczy?

Nie szukam dziur, tylko tego, co jest.

Często zadaję pytanie – tak często, że widzę, jak moi klienci przewracają oczami: „Co pani/panu pomogło przetrwać to doświadczenie?”. Bo myślę tak: jeżeli mamy zbudować jakąś łódkę, która ma nam pomóc przepłynąć dalej, to co nam da, gdy będę wskazywać na to, czego nam brak? Tu masz deficyt, nad tym musisz popracować? W ten sposób pogłębiam tylko dół. Wolę światło i energię kierować w te miejsca, na których mogę zacząć stawiać konstrukcję.

I często daję zadanie domowe: historia moich sukcesów.

To ja bym chyba tutaj wywróciła oczami.

A ja w gabinecie widzę, że wychodzą przy tym niezwykłe rzeczy. Pracowałam z kimś depresyjnym. Ta propozycja pokazała, że on uwielbia robić zdjęcia, kiedyś miał wystawę fotografii, artykuł o nich w prasie. Ale właściwie już o tym zapomniał. Gdyby nie rozmowa o zasobach, to miałabym w gabinecie tylko człowieka z depresją i siedzielibyśmy tylko przy tej depresji. To tak samo, gdy mamy człowieka z zespołem Downa. OK, ale ten człowiek jest większy niż ta diagnoza, tam są rzeczy indywidualne, wspaniałe.

Nawet gdy mamy w życiu doświadczenia, które dożywotnio pulsują nam w poczuciu winy, np. zdradziliśmy, spowodowaliśmy wypadek. Ale co jest oprócz tego? Kim jesteśmy poza tym? Albo pracuję z ludźmi, którzy stracili kogoś bliskiego i żyją w ogromnym poczuciu winy, bo poczuli ulgę. Mówię im, że ulga, jeżeli ktoś bardzo cierpiał, jest dla mnie dowodem miłości.

A może czują się winni, bo sami nie mieli już sił?

W tym też nie ma nic złego. Wykorzystuję czasem zdanie: kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Tylko pozornie na pierwszym miejscu jest tu „kochaj bliźniego”. Najpierw jesteś ty, który uczysz się kochać siebie, i dopiero na bazie tej miłości kochasz innych. A my mamy przekaz martyrologiczny robienia siedmiomilowego kroku nad sobą, żeby siebie unieważnić, i wtedy mamy to „piękne” słowo „poświęcenie”. Jeżeli jednak ten, który pomaga tonącemu, nie zadba o siebie, utonie razem z nim.

Mogłaby pani opowiedzieć o kimś z pani pracy terapeutycznej, komu udał się ten wzrost potraumatyczny?

Pracowałam z kobietą, która wyszła ze świadków Jehowy i jednocześnie się rozwiodła po kilkunastu latach małżeństwa. Cały świat jej się rozpadł. Bo tam wystąpienie z grupy łączy się z totalnym wyklęciem. To była niesamowita praca być blisko człowieka, który traci wszystko, co miał i co wiedział o sobie. I piękne było obserwować, jak krok po kroku odzyskiwała siebie. Zmieniała dawną skórę. Trochę jak węże mające wylinkę.

Ten proces może być przerażający i trudny. Porzucamy coś, co było integralną częścią nas, a to nowe jest jeszcze delikatne, nieznane. Dlatego to nie może dziać się szybko.

Po śmierci córki zaangażowała się pani w pomaganie innym. Założyła grupę wsparcia dla rodziców po stracie dziecka. Potem zaczęła pani pracować w hospicjum jako wolontariuszka. Zapisywała pani doświadczenia z hospicjum na blogu „Zorkownia”, który został uznany za najlepszy blog roku. Z bloga powstała książka, która dla wielu stała się inspiracją, by samemu zaangażować się w wolontariat. Teraz pomaga pani innym jako terapeutka.

Na trudne zdarzenia losowe nie mamy wpływu, ale mamy wpływ na to, jak się z tym obejdziemy. Żałoba czy życie w cieniu straty to jest życie w poszukiwaniu sensu. Moja droga zaczęła się od kompletnego niezrozumienia, złości i niemocy, że jak to jest, że miało być dziecko i nie ma dziecka, i jak ja mam z tym żyć dalej, moje koleżanki mają małe dzieci, a ja chodzę na cmentarz. I chyba pierwszym krokiem było szukanie osób w podobnej sytuacji.

Potem, gdy byłam w pętelce, nie wiedziałam, którędy, co mam robić, moja terapeutka powiedziała: „Jak nie widzisz teraz rozwiązania, to może zajmij się czymś kompletnie innym”. I to mi zrobiło rewolucję w głowie. Poszłam do hospicjum na kurs dla wolontariuszy. I wszystko samo się zaczęło układać. I moje życie zawodowe się zaczęło układać. W wieku 33 lat zaczęłam studia na psychologii, choć byłam przerażona, bo to przecież trwa lata.

Tak, ja poczułam, że umiem być przy ludziach. Najpierw z osobami po stracie dziecka. Potem w hospicjum. Były momenty, gdy koordynatorka wysyłała mnie do najtrudniejszych pacjentów. Na przykład 40-letnia kobieta, która umiera i ma zostawić czwórkę dzieci, nie chce rozmawiać z psychologiem hospicyjnym, z nikim nie chce rozmawiać, z dziećmi nie chce się pożegnać. I ja szłam do niej.

Byłam wolontariuszką przez dziesięć lat. Ale zaczęłam sobie zadawać pytanie, ile jeden człowiek jest w stanie zrobić dobrych rzeczy dla kogoś drugiego. I czy aby na pewno za wszystko płacę sama. Czy nie jest tak, że płacą za to moi bliscy, którzy tego nie wybierali. Pamiętam historię, która mnie ocuciła. Umierał w hospicjum człowiek, z którym się bardzo zaprzyjaźniłam. Wróciłam do domu, planowaliśmy wcześniej z mężem wieczór, jakiś serial, może lampka wina. Ale patrzę przepraszająco: „Słuchaj, ja tak na godzinkę jeszcze bym tam pojechała”. Mąż zupełnie spokojnie odpowiada: „Jedź, z rakiem nie wygram”. Pojechałam, ale wiedziałam, że tak nie może być.

W tej chwili mam etap w życiu, kiedy mówię „nie”. Bardzo świadomie. Pewnie też to, że u mojego taty zdiagnozowano białaczkę, sprawiło, że czuję, że muszę teraz zrobić miejsce dla niego i dla siebie.

Nie pracuje już pani w hospicjum?

Od prawie roku. To nie było łatwe. Ludzie przychodzili na kursy dla wolontariuszy z moją „Zorkownią” w rękach. To – zachowując oczywiście proporcje, bo ja to nie ta sama skala i charyzma – trochę tak, jakby Jurek Owsiak czy Ewa Błaszczyk wycofali się z tego, co robią. No jakby mogli? Ale ja myślę, że jest wyjście. Że może zrobiłam wystarczająco dużo.

Nie jestem tylko świętą Zorką od hospicjów. Taka rola zaczyna być jak gorset. Znam parę osób robiących dużo rzeczy publicznie pięknych, ważnych, i widzę, jak oni wyglądają od spodu, jak cierpi ich życie rodzinne, jak zostali jakoś uwięzieni w tym wizerunku szlachetności.

Znalazłam taki fragment w książce Judith Viorst „To, co musimy utracić”: „Innym środkiem obronnym stosowanym, aby zabezpieczyć się przeciwko doświadczeniu straty, może być kompulsywna potrzeba zatroszczenia się o innych. Zamiast odczuwać cierpienie, pomagamy tym, którzy cierpią. I przez pełną oddania służbę przynosimy ulgę sobie samym w swoim dawnym poczuciu bezradności. Utożsamiamy się z tymi, o których tak skwapliwie się troszczymy”.

Ja trochę dałam się w taką pułapkę złapać. Wydawało mi się, że jak skupię się na innych, o podobnych doświadczeniach, to zrobię kawałek dobrej roboty. Tak było. Ale od ilu własnych historii uciekałam w ten sposób? Teraz spotykam się z pacjentami w gabinecie, ale w określonym czasie, w zawodowych ramach, na moją ludzką miarę.

Właśnie widziałam, że wykasowała pani ze swojego Facebooka spore grono znajomych.

Prawie 400 osób.

Nie poobrażali się?

Trochę pewnie niektórzy. No trudno.

„Męczą mnie powiadomienia, smuci czas, który tu zjadam, powierzchowność czy nawet iluzoryczność kontaktów” – napisała pani na Facebooku.

Myślę, że nam dużo krzywdy robią bycie online i smartfony, które mamy w rękach po parę godzin dziennie. Tam się bardzo dużo dzieje, znajomi ciągle wrzucają jakieś zdjęcia, biega się pomiędzy tym, ma się tyle zadań i trzeba to wszystko odświeżyć, doczytać.

Mnie w ogóle przeraziła po „Zorkowni” liczba „znajomych”. Ta książka była dosyć widoczna i w związku z tym dużo ludzi się wokół mnie pojawiło. Nie wiadomo, czy ze mnie coś dalej będzie, ale może warto być przy mnie, więc tu jakieś zaproszenia na kolację, tu telefony. To nie jest mój świat. Bardzo szybko otrzepałam to z siebie. Choć sparaliżowało mnie na tyle, że nie byłam w stanie już nic napisać.

Zaczęłyśmy od tego, jak odzyskać siebie po trudnych doświadczeniach. Ale to, co pani mówi, pokazuje, że odzyskiwać siebie trzeba też po sukcesie.

Tak, bo to doświadczenie, które wysadza człowieka z jego świata. Ja sobie pisałam bloga dla znajomych i nie przewidziałam, co się może wydarzyć, jak się go upubliczni. To się po prostu stało, potem trzeba było się z tym jakoś obejść. Ale ja mam jedno życie, prawie 44 lata, to nie jest już dużo czasu. I myślę, co jest ważniejsze, bycie ciągle w obiegu, dbanie o atencję, uwodzenie ludzi, żeby się utrzymywać na tej fali? Po co?

„Kiedyś powtarzałam za Szymborską, że moje znaki szczególne to zachwyt i rozpacz. Dziś mówię: wdech, wydech. Staram się żyć uważnie, nie zawsze mi wychodzi. Jest dobrze – tak jak jest”. Wdech, wydech?

To coś, co mamy zawsze przy sobie, tu i teraz. Wdech to coś, co bierzemy ze świata, wydech to, co oddajemy. W tym jest jakaś pełnia i całość. Wdech – to, co przed nami. Wydech – to, co musimy utracić, zostawić. I tyle. Nic wielkiego.

Jest dobrze – tak jak jest? Mamy nie chcieć za wiele?

Być po stronie tego, co jest. To rzecz, którą sobie bardzo często powtarzam. Ale to jest praca nieskończona. I nie chciałabym brzmieć jak jakiś Yoda, który to wszystko już wie. To robota, którą wykonuję na co dzień i nie zawsze mi się udaje.

Ja mam tylko jedno dziecko. Miało być inaczej. Ten głód i brak będą ze mną zawsze. Pomaga mi taka optyka, że jednak on jest aż jeden. Że mogłoby go nie być. Był też wcześniakiem, mieliśmy tak dużo problemów zdrowotnych, że jakoś nie pamiętam, żebym miała radosne macierzyństwo z dzieckiem w wózku i słoneczkiem w parku.

Ale myślę sobie, że mogę wybrać, przy czym stoję. Czy przy dziecku, które leży w inkubatorze w plastikowym pudełku przez trzy miesiące? Czy przy tym, że jestem teraz mamą 17-latka, który jest didżejem, ma swój kanał na YouTubie, robi rapy z milionem brzydkich wyrazów, jest bardzo sobą.

To jest cała uroda życia: że ono nie należy do mnie. Mogę tylko przy nim być. Złościć się na nie albo podziwiać. Wolę podziwiać.

Z Agnieszką Kalugą rozmawia Violetta Szostak

Grafika: Arkadiusz Hapka

  • Agnieszka Kaluga – psycholożka, psychoterapeutka. Mieszka w Poznaniu. Współtworzyła stowarzyszenie DLACZEGO wspierające rodziców po stracie dziecka i rodziców dzieci nieuleczalnie chorych. Przez kilka lat prowadziła bloga „Zorkownia”, na którym zapisywała swoją pracę wolontariuszki w hospicjum Palium. W formie książki wydał „Zorkownię” Znak.

Wywiad ukazał się w magazynie „Wolna Sobota” „Gazety Wyborczej” z 3 października 2020 r.