Coś osobistego

Czułość i Wolność

Dosłownie chwilę przed narodzinami syna napisała pani na Instagramie o poronieniach, których pani doświadczyła.

Dokładnie dwa tygodnie przed, bo urodziłam po terminie.

Lęk panią trzymał do końca?

Tak naprawdę ta ciąża też była zagrożona. Był taki etap, że musiałam głównie leżeć. Przez pierwsze miesiące USG miałam robione co tydzień. Potem wybuchła pandemia, więc wizyty kontrolne były odwoływane, ale na szczęście wchodziliśmy już w ten bardziej bezpieczny etap ciąży – byłam w połowie drugiego trymestru. Kiedy jechałam na USG po przerwie, od dłuższego czasu odczuwałam już ruchy dziecka, więc byłam spokojniejsza. A i tak na pytanie lekarza, jak się czuję, odpowiedziałam: „Tyle razy dowiadywałam się na USG, że czeka mnie poronienie, że teraz też jestem gotowa to usłyszeć”. Uśmiechnięty lekarz odpowiedział, że gdyby coś tym razem było nie tak, to już nie byłoby poronienie, tylko poród. Rzeczywiście bałam się do samego końca.

Roniła pani bezobjawowo?

Tak. Za każdym razem. O tym, że serce już dawno przestało bić, dowiadywałam się zawsze na badaniach kontrolnych. Na każde kolejne USG szłam z nastawieniem, że być może już nie jestem w ogóle w ciąży. Najchętniej chodziłabym na USG codziennie rano, żeby się upewnić, czy wypada mi być w dobrym nastroju przez resztę dnia i czy jest sens dalej leżeć w łóżku i czekać. Między badaniami, szczególnie kiedy musiałam leżeć, wsłuchiwałam się obsesyjnie w swój organizm, szukałam znaków, ale to się nigdy nie sprawdzało. Gospodarka hormonalna często działa w ten sposób, że objawy ciąży czuje się jeszcze jakiś czas po poronieniu.

Kiedy poroniła pani po raz pierwszy?

To było ponad rok po przyjściu na świat naszego pierwszego syna. Miałam 24 lata. Pierwsza ciąża przebiegła bez żadnych komplikacji i w ogóle nie brałam pod uwagę, że przy kolejnej może być jakiś problem. Zaszłam w ciążę bardzo szybko. Kiedy się niczego nie podejrzewa, to zaskoczenie jest naprawdę okropne. Nie umiałam zrozumieć, jak do tego doszło, dlaczego tak się stało – przecież jestem zdrowa, moja mama ma ośmioro dzieci i żadnych podobnych doświadczeń.

O poronieniu dowiedziałam się około siódmego tygodnia. Poszłam na wizytę kontrolną, niczego nie podejrzewając. Pamiętam, że pani doktor w trakcie USG długo milczała, a potem popatrzyła na mnie i zrobiła takie smutne oczy. Była bardzo empatyczna. W pierwszym odruchu pomyślałam, że może się myli, co pomagało mi zachować spokój. Kiedy teraz o tym myślę, to nie potrafię sobie przypomnieć, co wtedy powiedziałam. Ale to był dopiero początek.

Początek czego?

Udawania, że nic się nie stało.

Dostałam skierowanie do szpitala. Czekałam na USG, które miało potwierdzić poronienie zatrzymane. Przed gabinetem lekarza była kolejka. Do dzisiaj sama sobie współczuję tego siedzenia między kobietami w widocznych ciążach, między parami, które czekają na to, aby na USG poznać płeć dziecka. Po badaniu, które potwierdziło, że ciąża już od jakiegoś czasu się nie rozwija, zostałam przyjęta do szpitala, ale musiałam czekać na wolne łóżko, więc z powrotem posadzili nas na korytarzu. Michał odbierał w poczekalni gratulacje od jednego z przyszłych ojców: „Panie Michale, szacun za »Wiedźmina«”, podczas gdy ja z czerwonymi oczami starałam się uśmiechać, żeby nikt się nie domyślił, co się stało. Pamiętam, że jakaś pielęgniarka się nad nami wtedy zlitowała i wzięła nas do oddzielnego pokoju. Po godzinie wróciła zdziwiona, że jeszcze tam jesteśmy – tak nas schowali, że o nas zapomnieli. Zostałam przyjęta na noc do szpitala, następnego dnia miałam mieć zabieg. Rano konieczne było kolejne USG potwierdzające obumarłą ciążę. W trakcie badania lekarz powiedział, że on tam widzi tętno, więc nie może zakwalifikować mnie do zabiegu. Co prawda stwierdził, że „wygląda to nieciekawie”, wszystko było prawie całkowicie odklejone, ale fakt, że serce bije, sprawił, że nie mógł skierować mnie na zabieg. Wypisano mnie do domu i przepisano progesteron. Na szczęście moja lekarka miała tego dnia dyżur. Przyszła do mnie i kolejny raz z bardzo smutną miną wytłumaczyła mi, że z tego nic nie będzie, żebym nie brała żadnych leków, tylko poczekała. Wróciłam do domu. Po dwóch dniach wszystko samo się oczyściło.

Pamięta pani te dwa dni?

Nie. Pamiętam tylko, jak jeszcze ze szpitala musiałam zadzwonić do Michała, żeby po mnie przyjechał wcześniej, bo nie będzie zabiegu – bo jednak jest tętno. I że bałam się, że się ucieszy, uzna to za dobre wieści. Reszty już nie pamiętam.

Po pierwszym poronieniu chciałam szybko zajść w ciążę. Podobno kobiety często tak mają – czują, że powinny szybko zajść w ciążę, by sobie i innym udowodnić, że dadzą radę.

Kiedy była kolejna próba?

Mniej więcej pół roku później. Poroniłam w dziesiątym tygodniu. Trafiłam do szpitala na zabieg łyżeczkowania. Tym razem lekarze i reszta personelu medycznego byli bardzo delikatni. Do czasu, kiedy przed wypisem przyniesiono jakieś formularze i zapytano mnie, czy chcę pochować dziecko. Poinformowano mnie też, że przysługuje mi urlop macierzyński i zasiłek, ale w takim wypadku muszą określić płeć, a my – nadać imię.

Zdecydowała się pani?

Nie. Nie rozumiałam w ogóle, o co mnie pytają, myślałam, że pomylili mnie z inną pacjentką. Odruchowo powiedziałam, że nie, dziękuję. Dopiero później zrozumiałam, dlaczego to pytanie było dla mnie tak trudne – z jednej strony wyczekiwana ciąża, a ja nie chciałam czuć, że straciłam dziecko. Nie przyszło mi do głowy, żeby organizować jakikolwiek pochówek. Jednocześnie wiem, że niektóre kobiety się na to decydują i wręcz pomaga im to w leczeniu się z tej traumy. Myślę, że to bardzo ważne, byśmy potrafili uszanować to, jak dana kobieta chce o własnej sytuacji mówić. Ja odruchowo wybrałam bardziej medyczną narrację, terminologię, którą posługiwali się lekarze. Nie dlatego, że to był „tylko” płód, po prostu to był dla mnie jedyny ratunek, żeby spojrzeć na to z bardziej medycznej strony, szybciej zapomnieć i się z tym pogodzić.

Co było potem?

Kiedy ponownie zaszłam w ciążę, zjawiłam się na USG dzień po zrobieniu testu, żeby jak najszybciej sprawdzić, czy tym razem wszystko jest w porządku. Lekarz powiedział, że w macicy widoczny jest spory krwiak, ale po raz pierwszy usłyszałam, że mam w ogóle o tym nie myśleć, bo to problem lekarzy, a nie mój. Przez pierwsze tygodnie starałam się leżeć, na szczęście krwiak po kilku miesiącach się wchłonął. Urodził się Henio. Ale przez całą ciążę się bałam.

Ludzie myślą, że kiedy ktoś stara się o dziecko i wreszcie zachodzi w ciążę, to wtedy może odetchnąć z ulgą, skacze ze swoim partnerem z radości. Żyjemy w iluzji, że to moment czystego szczęścia. A prawda jest taka, że czasem, widząc dwie czerwone kreski na teście, czuje się strach, radość i niepewność jednocześnie. Sama trzymałam entuzjazm w ryzach, bo nie wiedziałam, co będzie dalej, a dużo łatwiej było mi godzić się z niepowodzeniem, gdy mimo ogromnej nadziei trochę się go jednak spodziewałam. Tak właśnie było, kiedy po kilku latach starań o trzecie dziecko znowu się okazało, że nic z tego nie będzie.

Który to był tydzień?

Chyba szósty. Ale to poronienie było już trochę inne. Od samego początku brałam je pod uwagę. Coś się we mnie zmieniło. Wiedziałam już, jak to boli, w pewnym sensie byłam na to gotowa. Wiedziałam, że ciąża to ryzyko, że to trudna i krucha materia. Nie wystarczy chcieć, nie wystarczy się starać. Nauczeni doświadczeniem nie mówiliśmy nikomu, że jestem w ciąży, aż do pierwszego badania, na którym od razu się okazało, że ciąża, owszem, jest, ale już po wszystkim. Powiedzieliśmy tylko najbliższym, tym razem wszystko bardzo szybko wróciło do porządku dziennego.

I rok później znowu wylądowałam w szpitalu.

I poroniła pani po raz czwarty.

Tym razem z ciążą pozamaciczną, której zawsze się obawiałam. Słyszałam o powikłaniach, wiedziałam, że to niebezpieczne. Pomyślałam: jeszcze tego brakowało. Ale tym razem nawet nie podejrzewałam, że jestem w ciąży. Zadzwoniłam do swojej ginekolożki, bo od rana strasznie bolał mnie brzuch. Poprosiła, żebym zrobiła test ciążowy, na wszelki wypadek. I znowu te dwie czerwone kreski, które znowu nie zwiastowały niczego dobrego. Kiedy trafiłam do szpitala, już ledwo chodziłam, blada z trzęsącymi się rękami, czułam, że zaraz zemdleję. Operowali mnie w ostatniej chwili, na szczęście bez żadnych powikłań. To było zupełnie inne doświadczenie niż poronienia. Popłakałam się dopiero wtedy, gdy leżałam w łóżku po zabiegu – nagle otworzyły się drzwi i do malutkiego pokoiku po kolei wchodziły moje siostry, trzy albo cztery, nie pamiętam. To było chyba bardziej chlipanie ze wzruszenia, że je mam i że przyszły mnie pocieszyć pizzą.

Czy obwiniała pani siebie?

Przy pierwszych poronieniach – tak, odruchowo. Mimo zapewnień lekarzy, że to nie moja wina, że tak bywa, że nie mogłam nic zrobić. I namiętnie googlowałam przyczyny poronienia, robiąc szybki rachunek sumienia: czy przypadkiem nie zjadłam za dużo arbuza albo pietruszki, czy nie smarowałam się olejkiem z geranium albo czegoś tam, co powoduje skurcze. Do tego dochodzi jeszcze poczucie… chyba wstydu. Trudno mi znaleźć dobre słowo, bo nie jestem pewna, czy „wstyd” oddaje to w pełni. Może po prostu poczucie porażki, do której ciężko się przyznać? Miałam trudności z mówieniem o tym, wolałam, żeby nikt się nie dowiedział.

Z jakiegoś powodu poronienie czy powikłania w ciąży to wstydliwy temat, mało o tym mówimy. Wiadomo, łatwiej powiedzieć znajomym, że nie napijesz się wina, bo „hurra! jestem w ciąży, wypijcie za mnie!”, niż tłumaczyć, że znowu masz krwiaka w macicy i nie wiadomo, jak będzie. Ludzie, którzy przez to nie przechodzili, nie wiedzą, co powiedzieć. Łatwiej jest udawać, że to nic takiego. Sama przed sobą też udawałam, że jestem twarda, że ze wszystkim sobie radzę, że nic się nie stało. Ale tak naprawdę czułam się, jakbym to ja nawaliła. Miałam pełne wsparcie rodziny, męża, ale na początku, tuż po poronieniu, nic do człowieka nie dociera. Myślę, że wtedy warto dać kobiecie przestrzeń, a nie słowa. One po prostu nie działają. Wszystko dociera z opóźnieniem.

Udało się pani wydostać z tego poczucia winy?

Z pewnością pomogło mi to, że miałam obok siebie bliskich, wspierających ludzi, ale sama ich obecność nie gwarantuje tego, że sobie poradzimy. Musiałam spotkać się z samą sobą, dać sobie czas i szansę na przerobienie wszystkiego we własnym tempie.

Pamiętam, że kiedy byłam w szpitalu po poronieniu, ktoś przysłał mi link do artykułu: „Żebrowski spodziewa się drugiego dziecka!”. Nikomu nie mówiliśmy, że jestem w ciąży. Poczułam się, jakby mnie ktoś po tym wszystkim jeszcze dodatkowo skopał. Zdałam sobie wtedy sprawę z tego, jak mało jest w naszym społeczeństwie wrażliwości i świadomości na temat ciąży, macierzyństwa i tego, przez co przechodzi kobieta, której ciąża nie zawsze jest łatwa, nie zawsze dobrze się kończy. Wydaje mi się, że potrzeba edukacji, wzajemnego zrozumienia, by móc o tym mówić w ludzki, delikatny sposób i przede wszystkim z szacunkiem. Nadal często się uważa, że kobieta powinna do pewnego wieku zajść w ciążę, a jak ma dwóch synów, to powinna mieć jeszcze córkę, nie wspominając już o radach dotyczących powikłań w ciąży czy pytań o planowane potomstwo powtarzanych bezrefleksyjnie nawet przy rodzinnym stole.

O macierzyństwie mówi się, jakby to było najłatwiejsze na świecie. Jakby ciąże i porody były bezproblemowe. Jakby nie budziły w nas żadnych trudnych uczuć.

Mam wrażenie, że funkcjonujemy w uproszczonej narracji, jakby kobiety bez żadnego wysiłku nosiły dzieci w brzuchu przez dziewięć miesięcy, a potem z łatwością wyrzucały je z macic. W rzeczywistości to jest czasami rok wyjęty w życia, mdłości, rozstępy, trudności w poruszaniu się, bóle kręgosłupa, stres, badania, czasem trudne doświadczenia. Bierzemy to wszystko na klatę, a przyjście na świat dziecka nam to oczywiście wynagradza. Ale ludzie muszą wiedzieć, że to jest bardzo często trudny czas. Nawet jeśli w ciąży nie ma większych komplikacji. Nie wspominając już o sytuacjach, kiedy okazuje się, że wyczekiwane dziecko będzie chore. Hasła, które przychodzą niektórym tak łatwo: „Jak nie chce dziecka, to może urodzić i oddać”, „Lepiej urodzić, niż usunąć, niech umrze po porodzie w ramionach matki, będzie mniej cierpiało” – uważam za barbarzyńskie. Ludzie nie mają pojęcia, o czym mówią. Nie wiedzą, jaka historia stoi za każdą taką ciążą. Tak indywidualna sprawa, jaką jest rodzenie dzieci, szczególnie w przypadku ciąży z powikłaniami, wykrytymi wadami płodu, nie może być tematem rozważań i debat publicznych, które kończą się tym, że ktoś odgórnie podejmuje za nas decyzję.

W Polsce rodzenie dzieci przestało być już sprawą prywatną.

Wpajano nam, że kobiety mają rodzić dzieci: zdrowe, chore, upośledzone, martwe – nieważne. Ważne, że wszystkie są dziećmi bożymi i należą do Boga, a cierpienie tylko je do niego zbliży. Otóż nie każdy jest gotowy na takie cierpienie i nie każda kobieta chce być traktowana w tak przedmiotowy sposób, niezależnie od tego, czy jest wierząca czy nie. Jako osoba wychowana w katolickiej rodzinie wiem, że można być przeciwnym aborcji, ideologicznie się na nią nie zgadzać, a jednocześnie szanować drugiego człowieka i jego decyzje, szczególnie w tak niesłychanie trudnej kwestii. Nie można kobiety, rodziców zmuszać do heroizmu. Zarówno Kościół, jak i państwo, społeczeństwo, rodzina powinny kobiecie w takiej sytuacji zaoferować pomoc, coś, co przyniosłoby jej ulgę, a nie dodatkowe cierpienie.

Co po poronieniach przynosiło ulgę pani?

Czytanie o podobnych doświadczeniach innych kobiet – głównie na forach internetowych. Ogromną ulgę przynosiła mi świadomość, że nie jestem sama. Mimo że osobiście nigdy nie uczestniczyłam w tych dyskusjach, to możliwość przeczytania szczegółów dotyczących doświadczeń innych kobiet dodawała mi otuchy. Widziałam, co te kobiety czuły, że wszystko tak samo analizowały, że często ich obawy, ale też nadzieje pokrywały się z moimi. Zobaczyłam, że da się wyjść z tego smutku. Czytając ich historie, czułam, jakby mnie ktoś z minuty na minutę dosłownie leczył. Jestem im za to wdzięczna, mimo że nie wiem, kim są, nie znałyśmy się, nawet nie wiedziały, że czytam to, co piszą. Ale naprawdę mnie uleczyły. Dlatego po latach, jako mama trójki dzieci, kiedy jest mi po prostu łatwiej o tym wszystkim opowiadać – też mówię o tym w nadziei, że może chociaż jednej kobiecie będzie dzięki temu odrobinę łatwiej to przeżyć.

Ewa Kaleta rozmawia z Aleksandrą Żebrowską

Fotografia: Rafał Masłow

  • Aleksandra Żebrowska – właścicielka marki Francis & Henry, prywatnie mama trzech synów i żona aktora Michała Żebrowskiego.

Tekst opublikowany w „Wysokich Obcasach", dodatku do „Gazety Wyborczej" z 21 listopada 2020 r.