Często słyszę: „Jak dam dziecku pieniądze, to w dwa dni wyda". No to wyda! Następnym razem się zastanowi

Czułość i Wolność

Mówił mi jeden psychoterapeuta, że dorosłym w związku łatwiej rozmawiać o seksie niż o pieniądzach. Czy w przypadku rodziców i dzieci jest tak samo?

Niewątpliwie bardzo trudno nam mówić o pieniądzach. Mogą one pełnić dwie równoległe funkcje - instrumentalną i symboliczną. Czyli mogą być dla nas instrumentem, narzędziem do kupowania czegoś albo wartością samą w sobie i wyznacznikiem naszej wartości. A jeśli pieniądze są trochę tematem tabu, a w dodatku brakuje nam słów, żeby o nich opowiadać, robi się podwójna trudność. Dla dziecka nawet potrójna, bo trzy-czterolatki zupełnie nie wiedzą, co to są pieniądze.

W wywiadach w ramach badań na Uniwersytecie Warszawskim pytaliśmy dzieci np., co to jest bank. To „takie miejsce, do którego wkładam pieniądze i mogę z tego banku wziąć tyle, ile chcę". Albo „bank to miejsce, w którym się drukuje pieniądze", dzieci były mocno o tym przekonane, bo „jak się podchodzi do bankomatu, to słychać, jak się drukuje". Skoro więc dostęp do pieniędzy jest dla nich nieograniczony, to nie mogą zrozumieć, dlaczego nie możemy kupić wymarzonego samochodziku albo klocków.

Starsze przedszkolaki zaczynają rozumieć funkcję pieniądza, ale nie rozumieją jeszcze wartości produktu. Uważają, że za jeden produkt trzeba dać jeden pieniądz. Czym większy rozmiar pieniądza, tym jest on zdaniem dzieci więcej wart. Kolejny etap to to, kiedy dzieci zaczynają rozumieć, że produkty mają różną wartość, ale uważają, że całe płacenie za nie to jakiś rytuał, który sobie dorośli wymyślili. Dopiero w szkole dzieci zaczynają rozumieć, że za określony produkt trzeba dać określoną kwotę.

Zwłaszcza po pierwszej komunii.

To też moment, w którym zaczynają rozumieć funkcję banku - wiedzą już, że nie można z niego wziąć tyle pieniędzy, ile się chce. A także że to bezpieczne miejsce, do którego można odłożyć pieniądze, żeby ich nie wydać od razu. Dopiero nastolatki rozumieją wszystkie mechanizmy: że cena wynika z kosztów producenta, marży oraz jak funkcjonuje bankowość, co to jest oprocentowanie.

To co mają robić rodzice?

Rozmawiać o pieniądzach, o budżecie domowym, o większych zakupach. To niezwykle ważne, bo jeżeli np. planujemy zakup samochodu, to konsekwencją tego będzie pewnie czasowe zaciśnięcie pasa. Nieprzegadany zakup jest dla dziecka dużym zaskoczeniem, wręcz karą: przez to, że mamy nowy samochód, nie mogę dostać nowej zabawki, albo nawet: czym zawiniłem, że nie dostaję tego co wcześniej?

Konsultować z przedszkolakiem kupno samochodu?

Nie konsultować, ale przedstawić mu sytuację, uprzedzić o konsekwencjach. Tak, by nie było nimi zaskoczone, nie czuło się pokrzywdzone sytuacją i co ważne - nie doszukiwało się swojej winy wśród przyczyn nagłego ograniczania wydatków. Otwarte mówienie o pieniądzach, o ograniczeniach budżetowych kształtuje instrumentalne podejście do pieniędzy. To nie jest temat tabu, nie definiuje nas, nie wywołuje nadmiernych emocji, jest tylko instrumentem, który służy konkretnym celom.

Ważne od najmłodszych lat jest też uczenie porównywania produktów, ich cen. Nawet jeśli sześciolatek nie przeczyta ceny, to mu ją uświadamiajmy. Chcesz tego misia, zobacz, ile on kosztuje, a spójrz na tamtego, jest tańszy, i powiedz, czy ten miś za większą cenę jest wart dla ciebie więcej od tego drugiego. Uczulać dziecko na porównywanie rzeczy. Często sklepy eksponują jedne produkty, które dzieci natychmiast wyłapują, nie dostrzegając innych o podobnych właściwościach, a bardziej przystępnych cenowo. Warto uczyć młodych ludzi również innych technik powstrzymywania się przed nieplanowanymi lub niechcianymi zakupami, np. zastanawiania się nad przydatnością danego zakupu albo odsuwania decyzji zakupowej w czasie: podoba ci się ten miś - OK, ale przejdźmy się po sklepie, a jeśli pod koniec zakupów będziesz nadal chciał go kupić, to tutaj wrócimy. Bardzo często taki zakup to impuls na pięć sekund, trzy alejki dalej dziecko już nie pamięta o tym misiu. Wreszcie warto także pytać dziecko, czy to, co próbuje włożyć do koszyka, jest mu rzeczywiście potrzebne.

Pewnie, że tak! Mamo, bardzo potrzebne".

To zadajmy pytanie: „Ile masz takich samochodzików w domu?".

Bardzo mało!". Chociaż oczywiście nie mieszczą się już w pudle.

Warto dopytywać: w jakich okolicznościach będziesz się nim bawił, czy możesz się tak samo bawić samochodzikiem, który masz w domu. Nawet jeśli dziś nasze pytania dotyczące zakupu, np. o cenę czy przydatność produktu, nie wywołują w dziecku pożądanych zachowań, to regularne ich powtarzanie będzie budować w nim odpowiednie nawyki.

Pamiętajmy też, że dzieci robią to co my. Jeżeli my roztrwaniamy pieniądze, nie zdziwmy się, gdy dzieci będą robić to samo. A jeżeli jesteśmy oszczędni, porównujemy ceny i gramatury produktów - dzieci nauczą się to robić. Do dziś pamiętam smutny wzrok syna koleżanki, kiedy po odpakowaniu paczki chipsów zobaczył, ile w środku jest powietrza.

Trzeba rozróżnić dwie cechy, które są czasem mylone: gospodarność i skąpstwo.

Gospodarność to racjonalne i dobre zarządzanie swoimi finansami. A skąpstwo to obsesyjne unikanie wydatków. Na pierwszy rzut oka wygląda to podobnie - nie kupujemy produktów w wyższej cenie - ale motywy są zupełnie inne. Jeśli jesteśmy gospodarni, to zastanawiamy się, czy jest sens kupić czekoladę za 5 zł, nabijając kabzę właścicielowi sklepu, skoro obok ona jest za 3 zł. To myślenie bardziej ekonomiczne.

Kolejna rzecz, kluczowa, to próba dawania kieszonkowego.

W jakim wieku?

Wtedy, kiedy dziecko zrozumie, co to są pieniądze i co może z nimi zrobić.

Jak idzie do szkoły i ma tam sklepik?

Czasem nawet wcześniej. Już niektóre sześciolatki mogą to rozumieć, zwłaszcza jeśli mają starsze rodzeństwo, które je wyedukowało w tym zakresie. Musimy jednak pamiętać, że kieszonkowe nie jest przeznaczone na rzeczy, które są niezbędne do życia. Nie może być tak, że dziecko za to kieszonkowe ma sobie kupować bilet do szkoły czy drugie śniadanie. Bo jeżeli całe kieszonkowe wyda pierwszego dnia, to siłą rzeczy będziemy musieli mu dołożyć.

Kieszonkowe spełnia funkcję edukacyjną, jeśli może w stu procentach pozostać w gestii dziecka. Jeżeli zaczynamy monitorować, na co nasze dziecko je wydaje, to to się mija z celem.

Moja żona denerwuje się, kiedy córka kupuje za swoje pieniądze niezdrowe chipsy. Co w takiej sytuacji?

Jeżeli mamy ustalenia, że nie jemy niezdrowych rzeczy, to ta zasada jest naczelna. Dajemy kieszonkowe, ale od razu umawiamy się, że pewnych rzeczy dziecku kupować nie wolno. Musimy się też mocno powstrzymać przed kontrolą.

Często słyszę na warsztatach dla rodziców: „Ale jak ja dam dziecku pieniądze, to ono w dwa dni wszystko wyda". No to wyda! Raz wyda w dwa dni, to w następnym miesiącu się zastanowi. Jeśli kieszonkowe rzeczywiście było przeznaczone tylko na cele przyjemnościowe, to krzywda mu się nie stanie.

Kolejne pytanie brzmi: jak często dawać kieszonkowe? Proponuję zaczynać od krótkich odcinków i w miarę tego, jak dziecko jest w stanie gospodarować budżetem, ten okres przedłużać. Jeżeli damy siedmiolatkowi kieszonkowe na miesiąc, to nie miejmy złudzeń - to taki horyzont czasowy, że dziecko go w ogóle nie widzi.

Dawać tygodniówkę?

Na początek tak. Jak dziecko sobie radzi z zarządzaniem pieniędzmi w takim czasie, przedłużyłabym do dziesięciu dni. Potem do dwóch tygodni, a dopiero później może być wypłata na cały miesiąc. To nie kwestia wieku, tylko nauczenia się zarządzania pieniędzmi.

A w jakiej wysokości?

Kieszonkowe powinno być dostosowane do tego, co dziecko ma za nie kupować. Jeżeli ma je wydawać w sklepiku szkolnym, to liczymy, ile kosztuje jeden średniej wartości produkt w sklepiku, mnożymy przez liczbę dni i mamy wynik. Celowo zaznaczam, że średniej wartości, bo warto, by kupienie najdroższego produktu wiązało się z pewnym wyrzeczeniem, na przykład koniecznością kupienia czegoś małego lub niekupienia niczego następnego dnia. Ale jeżeli mam 14-latka, który za te pieniądze ma iść do kina, na kręgle, na lody, może nawet kupić sobie nowy ciuch - to trzeba wysokość kieszonkowego do tego dostosować. Ważne, żeby to nie była za mała kwota. Jeżeli dziecko chodzi, powiedzmy, dwa razy w miesiącu do kina, a my damy sumę wystarczającą na półtora biletu, to wiadomo, że przyjdzie po dodatkowe pieniądze.

Z drugiej strony kieszonkowe powinno uczyć gospodarności, oszczędzania, kontroli wydatków. Jeśli będzie zbyt wysokie - nie będzie miało żadnej funkcji edukacyjnej. Kwota powinna być taka, żeby większe czy też dodatkowe zakupy wymagały odłożenia na ten cel części pieniędzy z kilku wypłat. Sprawa komplikuje się, jeśli dziecko ma kochających dziadków, wujków czy ciocie, którzy chcą je wspierać finansowo, co weekend dając mu jakąś sumę.

Pieniądze od dziadków psują dziecko?

Psują nasze cele edukacyjne. Można ustalić, żeby to były pieniądze na inne cele: dostajesz kieszonkowe na codzienne wydatki, a od dziadków masz ekstra kasę. Na co ją przeznaczysz? Może na coś sobie uzbierasz? Albo wydasz na płytę, bluzkę?

Ważne jest, żeby uczyć odsuwania w czasie wydatków, czekania na „nagrodę", oszczędzania. Jeśli włączamy dzieciom myślenie o samokontroli, to są bardziej skłonne do oszczędzania, a nie natychmiastowego wydawania pieniędzy. Można też uruchamiać myślenie o przyszłości, choćby rozmawiając o tym, co będzie w wakacje. Wtedy dzieciom wydłuża się perspektywa czasowa, są mniej skoncentrowane na tu i teraz.

A może lepiej dawać na konkretne wyjścia do kina czy inne atrakcje?

Można. Ale kieszonkowe to najlepsza droga do edukacji ekonomicznej - kształtuje postawy konsumenckie i potrzebę oszczędzania. Warto patrzeć przez pryzmat celów. Możemy sobie policzyć, ile pieniędzy dajemy dziecku przez miesiąc na różne cele, a potem wypłacać mu taką sumę w postaci kieszonkowego. Finansowo na to samo wyjdzie, a będzie miało dodatkowo wartość edukacyjną.

Ważne też, żeby dziecko miało świadomość, ile czasu tata czy mama muszą pracować na taką sumę. Także wtedy, jeśli to są te ekstra pieniądze od dziadków - pokazać, jaka jest wartość prezentu, który dostało.

Jak dostawałem w dzieciństwie książkę od cioci, to zawsze miała zamazaną cenę.

Z fizycznymi prezentami jest trochę inaczej, ale jeśli to są gołe pieniądze, to warto o tym mówić. Bo pieniądze sprawiają, że zachowujemy się inaczej. Są badania pokazujące, że samo myślenie o pieniądzach czyni nas mniej prospołecznymi. Proszono dzieci o pomoc w zbieraniu kredek, tylko u części z nich zaktywizowano wcześniej myślenie o pieniądzach. I te właśnie dzieci zbierały kredek istotnie mniej niż te, które o pieniądzach nie myślały. Zaczyna się wtedy większa koncentracja na sobie.

To może powinniśmy dzieci chronić przed myśleniem o pieniądzach?

Nie! Bo otaczając je kloszem niewiedzy, robimy z pieniędzy temat tabu, przypisujemy im mistyczną funkcję.

Tak się, niestety, często dzieje. Pytaliśmy rodziców, jak rozmawiają z dziećmi o pieniądzach. Słyszeliśmy np.: „Te tematy nie są poruszane" - słowo „pieniądz" w ogóle nie padało w odpowiedzi. Albo: „On jest malutki, nie ma świadomości, co to są te pieniądze", „Nie rozmawiamy na takie poważne tematy przy dzieciach". I jeszcze: „Jeśli chce, żeby mu coś kupić, musi dobrym zachowaniem zasłużyć na ten zakup" - kształtowanie pięknie materialistycznej postawy. Mam być grzeczny po to, żeby dostać nagrodę. Pytaliśmy jeszcze: co robicie, kiedy nie chcecie czegoś dziecku kupić? „Omijamy szerokim łukiem sklep".

Głupio nam powiedzieć: "Nie mamy na to pieniędzy".

Głupio. Ale jeżeli od początku pokazujemy, że są jakieś granice budżetowe, że te 100 zł, które dziecko dostało od babci, to ileś godzin mojej pracy, to dla niego będzie jasne, że mój czas pracy jest ograniczony i ilość pieniędzy też. Uświadomienie, że zdarzają się chwile, kiedy na coś nas nie stać, spowoduje, że to się stanie zupełnie naturalne. Kolejny błąd, jaki popełniamy, to kłócenie się o pieniądze przy dzieciach.

Ale gdy przyjdzie zaskakująco wysoki rachunek za prąd, to uruchamiają się emocje.

Tylko że jeśli się zaczniemy kłócić, kto zawinił, to wcale nie dojdziemy do tego, jak zaoszczędzić prąd. A w dziecku będziemy kształtować postawę symboliczną wobec pieniędzy.

Dzieci i tak zaczynają się porównywać.

I to bardzo szybko. Już w klasach I-III dzieci mają świadomość marek. A jednocześnie wtedy bardzo szukają akceptacji grupy. 9-11-latki zaczynają już rozumieć, jakie konsekwencje społeczne mogą nieść za sobą określone marki. Jeśli więc dziecko ma kolegów, koleżanki w markowych ciuchach, to będzie marzyło o takich samych ubraniach.

Co wtedy? Mówimy: „Możesz chodzić w swoim fartuszku, jest bardzo ładny i praktyczny!"?

Trudno byłoby dziecko do tego przekonać. Ale warto wtedy bardzo mocno pokazywać dziecku wartości niematerialne. I nie da się tego zrobić nagle, kiedy dziewięcioletnia córka przychodzi i mówi, że chce mieć takie same markowe trampki jak koleżanka. To praca, która powinna trwać od samego początku. Pokazywanie, że pieniądze nie są ważne w życiu...

Jak nie są, skoro są ważne! Jako narzędzie...

Narzędzie tak, ale mówię o sferze symbolicznej. Ważne jest to, kim jestem, a nie, jaką mam zasobność portfela. To powinno być dziecku wpajane od samego początku.

To jakaś ideologia. Czy pani nie sprawia przyjemności markowy telefon, który pani ma, bo ja mam taki sam i mnie sprawia.

OK, ale spójrzmy na naszą dziewięciolatkę. Czy jej sprawiają przyjemność te trampki, czy mają ją charakteryzować symbolicznie jako posiadaczkę takich trampek? Jeśli chce je mieć, bo jej to sprawia przyjemność, tak jak panu telefon, to świetnie. Ale jeśli chodziła w balerinach, a teraz ich nie chce, bo ktoś jej powiedział, że jest przez to gorsza - to mamy problem.

A jak dwunastoletnia córka chce mieć tak fajny telefon jak rodzice?

Pytanie: czy jest jej potrzebny? Czy chcemy budować w niej przekonanie, że musi mieć telefon za 3 tys., bo inaczej nie jest fajna? Jaką ja informację w ten sposób jej przekazuję?

Chcemy dziecku dać tak fajne życie, jak my mamy.

A czy z telefonem za 600 zł będzie miało mniej fajne życie? Fajność życia dziecka polega na czymś innym. Na wybieganiu się po szkole z kolegami albo pojechaniu z klasą na wycieczkę za miasto, czego my zazwyczaj nie robimy.

Kiedy dziecku założyć konto bankowe?

Mamy dwa rodzaje kont młodzieżowych - jedno jest zupełnie niezależne, ale lepsze jest takie, które jest podpięte pod konto rodziców i oni doskonale widzą, co się dzieje. To się sprawdza świetnie nawet u całkiem małych dzieci. Jeżeli już siedmio-, ośmiolatek wie, co to jest bank, to warto mu takie konto założyć. Do takiego konta nie ma osobnej karty, dostęp jest tylko przez konto rodzica. Ale młody człowiek uczy się, że ma jakieś pieniądze, może przyjść do rodziców i poprosić o ich wypłacenie na coś konkretnego. Często takie konta dziecięce są wyżej oprocentowane, co ma wyrabiać nawyk oszczędzania. Możemy też dziecku pokazać: zobacz, na ostatnich zakupach wydaliśmy tyle i tyle, więc tyle ci zostało.

Córka po założeniu takiego konta - tyle że z osobną kartą - na które wpłaciliśmy kilkaset złotych, które ona sama zarobiła w reklamie, rozwaliła całe pieniądze w dwa miesiące.

Jestem zwolenniczką doświadczania. Miała prawo to rozwalić, i można potem z nią przedyskutować, jak się z tym czuje i czy drugi raz zrobiłaby tak samo. Nikt poza nią na te pieniądze nie zapracował, nie wydała ich na niezdrowe rzeczy, więc była to po prostu cenna lekcja.

Błędy innych rodziców?

Częstym błędem jest płacenie dziecku za stopnie w szkole. Po co dziecko ma się uczyć?

Żeby się rozwijać.

A nie dla kasy! Słyszę od rodziców na warsztatach: „On się tak narobił, to ja bym go chciała nagrodzić". OK, ale czy musimy go nagrodzić finansowo? Może lepiej wspólnym spędzeniem czasu? A gdybyśmy za dobre świadectwo pojechali wszyscy do Łodzi?

Powiedzmy, że on nie chce do Łodzi.

To gdziekolwiek. Możemy dać tu przestrzeń dziecku - niech wybierze, dokąd pojedziemy. Wtedy nagrodą nie jest kasa, tylko nasza radość, nasza duma i wspólnie spędzony czas. Tak samo nie płacimy mu za to, że ładnie gra na pianinie. Jak zostanie zawodowym pianistą, będzie zarabiać pieniądze, a dziś to jego pasja. A nagrodą za pasję jest wspólne dzielenie radości.

Rodzice dziwią się też: „To nie mogę już zapłacić dziecku za żadne prace domowe?".

Mogę, tylko na ustalonych zasadach. Każdy w domu może wykonywać różne czynności. Starcie kurzy już w wieku kilku lat jest absolutnie wykonalne. Czasem trzeba po dziecku poprawić, ale się da. Mam ustalone z dzieckiem obowiązki, ono je realizuje, ale zdarzyło się, że tacie, który ma w obowiązku wyrzucanie śmieci, w tym miesiącu potwornie się nie chce, umawia się więc z synem na deal: wyrzucasz przez miesiąc śmieci, a ja ci za to zapłacę. Nie ma w tym nic złego. Tylko uwaga, by nie stało się to zasadą! Nie może być tak, że za każde wyręczenie rodzica w jego obowiązkach dziecko dostaje pieniądze.

A kiedy jest to coś złego?

Kiedy dziecko nie ma żadnych obowiązków. Znajoma pojechała na obóz z dziećmi jako wychowawca i w grupie dziewczynek sześć-osiem lat wszystkie rano ścieliły łóżka poza jedną. Dlaczego? Odmówiła: „Bo w domu mi się za to płaci". Jeżeli tak będziemy robili, to wychowamy dziecko, które nie kiwnie palcem, jeśli się mu nie zapłaci.

Kolejny błąd to wiązanie pieniędzy z emocjami. Jeśli widzę nowe buty, które dziecko od razu zniszczyło, to zamiast wykrzykiwać: „Jak mogłeś zniszczyć takie drogie buty!", lepiej ochłonąć i spokojnie porozmawiać, ile na te buty pracowaliśmy, ile nas to kosztowało wysiłku. Uczmy dziecko szanować pracę, wysiłek, a nie pieniądze.

A kiedy jest czas na pierwszą pracę?

Wtedy, kiedy to nie koliduje z nauką. Pierwsze prace nie powinny być zbyt obciążające, ani poznawczo, ani fizycznie, ani czasowo. Najpierw powinny to być drobiazgi: skosić sąsiadowi trawnik, zrobić sąsiadce zakupy, a nie iść na pięć godzin do pracy. I zawsze trzeba popatrzeć na swoje dziecko: czy ono jest na to gotowe.

Jeśli tak jest i licealista ma chęć dorobić sobie na wakacyjne przyjemności, to warto go do tego zachęcać. To cenne dla kształtowania się świadomej konsumpcji, rozważnego gospodarowania pieniędzmi i wejścia za jakiś czas na rynek pracy. Pamiętajmy tylko, że dzieci często spędzają w szkole i na zajęciach dodatkowych większość tygodnia i po odjęciu czasu na sen, odrobieniu lekcji i realizacji obowiązków domowych niewiele zostaje im czasu dla siebie. Jeśli więc dostrzegamy, że nasze dziecko jest już mocno przeciążone obowiązkami, lepiej, by zachowało czas wolny na przyjemności.

Czy studia to czas, kiedy powinno się na siebie zarabiać?

Jeżeli wysyłamy dziecko na studia do innego miasta i możemy sobie całkowicie pozwolić na utrzymywanie go, ale ono ma czas, żeby bez uszczerbku na studiach pracować, nie ma żadnych przeciwwskazań. Jeżeli nas na to nie stać i dziecko będzie musiało sobie dorobić, przypilnujmy, żeby praca nie kolidowała z jego nauką. Bo to częsty błąd młodych ludzi, na który my, rodzice, przymykamy oko.

Bardzo łatwo się zachłysnąć pierwszymi pieniędzmi. Dzieciaki, które zatrudniają się jako kelnerki czy barmani, nagle po raz pierwszy w życiu mają na koncie 2 tys. I to jest wow! Jaki ten świat jest piękny! To jeszcze wezmę cztery weekendy, nie pójdę na wykłady, bo i tak nikt nie sprawdza obecności. Bardzo łatwo wpaść w wir dorosłego życia, zapominając o nauce, która była powodem wyjazdu do miasta.

To jest moment, kiedy my jako rodzice powinniśmy pilnować balansu między pracą a studiami. Oczywiście musimy się liczyć z tym, że nasze dziecko powie: ja rzucam te studia, bo to mnie nie interesuje, chcę być do końca życia barmanem. Warto wtedy porozmawiać, czy zafascynowała go praca barmana, czy pieniądze.

A jeśli w trakcie studiów mieszka z nami? Ma się zacząć dokładać do jedzenia?

Jeżeli nie koliduje to z jego studiami albo zdrowiem, wskazane jest, żeby stawiało pierwsze kroki na rynku pracy. Nawet jeśli jesteśmy w stanie je całkowicie utrzymywać. Mamy prawo interesować się pieniędzmi, które dziecko zarabia?

Niezależnie od tego, jak duże będzie dziecko, mamy wręcz obowiązek się nim interesować, a więc również zwracać uwagę na jego sytuację finansową. Ale nie zawsze mamy prawo ingerować. Powinniśmy jednak zwracać uwagę, jeśli widzimy coś niefajnego, bo nikt tak jak my nie kocha dziecka. Często trzeba kogoś wyjąć z punktu, w którym siedzi, i pokazać mu coś z innej perspektywy.

Zwykle ludzie pamiętają, na co wydali swoją pierwszą pensję. I uczucia, zmianę, która w nich zaszła. To bardzo ważny moment, ale i bardzo trudny, bo wtedy trochę przestajemy być dziećmi.

Na co wydali?

Dzisiejsza młodzież - na rzeczy materialne. Zawsze chciałem mieć taki telefon, to teraz sobie go kupię. To takie nagradzanie się za pierwszą pracę i nie ma w tym nic złego.

A osoby starsze często mówią o rzeczach, które są bardziej symboliczne, np. „Kupiłam sobie pierścionek, żeby pamiętać tamten dzień".

Z Katarzyną Sekścińską rozmawia Wojciech Staszewski

  • Katarzyna Sekścińska - doktor nauk społecznych w zakresie psychologii, coach i trener. Psycholog i ekonomistka. Adiunkt w Katedrze Psychologii Społecznej, w Zakładzie Psychologii Organizacji i Pracy Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Prywatnie mama Franka.

Wywiad ukazał się w magazynie „Psychologia dla rodziców" nr 4/2018.