Efekt nietoperza

Czułość i Wolność

Agnieszka Urazińska: Izolacja, oddalenie, niepewność. Gdzie jesteśmy?

Konrad Maj: Choćbyśmy nie wiem jak udawali, że jest inaczej, sytuacja, w jakiej się ostatnio wszyscy znaleźliśmy, nie pozostaje bez wpływu na nas, nasze relacje, styl bycia i życia. Mamy teraz dziwny okres – wiosną przecież budzimy się do życia, potrzebujemy innych ludzi i powietrza bardziej niż w innych porach roku. A tu pewne siły zmuszają nas, abyśmy przyjmowali styl zimowy. Nasze naturalne potrzeby i przyzwyczajenia są inne. I mamy wewnętrzny konflikt, co właściwie powinniśmy robić.

Nie zbliżać się do innych?

No właśnie. Pandemia nakazuje nam oszczędne korzystanie z kontaktów publicznych, z przestrzeni. Mamy się dystansować, izolować. Widać wyraźnie, że dla wielu osób to jest wyczerpujące energetycznie – bo witali się ekspresyjnie, byli blisko innych, tłumy na bulwarach i deptakach miały w sobie magię. Pewnych naszych potrzeb nie da się zahamować, nie da się wymazać. Chcemy korzystać z życia. Po okresie głębokiej izolacji nastał taki, który nazwałbym etapem wyczekiwania. Jesteśmy trochę jak na ręcznym hamulcu.

Mam wrażenie, że niektórzy już ten hamulec z hukiem puścili.

Fakt, odpalili po całości i wrzucili bardzo wysoki bieg. To sposób radzenia sobie z rzeczywistością, taki optymizm na wyrost. Wynik tego, że ludzie mają już dość strachu i chcą kontaktów z innym człowiekiem, chcą normalności. Ale ten model podbudowany jest, niestety, sposobem myślenia, który może by niebezpieczny. Bo jeszcze na niego za wcześnie. Zauważyła pani, że wielu Polaków kwestionuje zagrożenie?

Bo epidemii nie ma, a COVID-19 to tylko grypa?

Albo wymysł koncernów farmaceutycznych, które chcą nam wcisnąć szczepionkę. Wielu z nas woli uważać, że koronawirus to nic groźnego. Pewnie po to, żeby zredukować swój dysonans poznawczy. Bo zaczęliśmy już łamać zasady ostrożności i próbujemy sobie to jakoś wytłumaczyć. Przekonać siebie i innych, że to nie my postępujemy nierozważnie, zdejmując maseczkę czy idąc na wesele, tylko inni, którzy wciąż się izolują. Z badań „Społeczeństwo wobec epidemii”, które prowadziłem z prof. Krystyną Skarżyńską [również SWPS], wynika, że aż 26 proc. badanych wierzy w tę spiskową teorię. Nasze postępowanie w marcu to lęk przed nieznanym, przerażenie. To przyniosło sensowne podejście Polaków do kwarantanny – tylko kilkanaście procent badanych uważało, że nałożone na społeczeństwo pandemiczne ograniczenia są zbyt restrykcyjne.

Co się teraz zmieniło?

Zamiast przyjąć racjonalne podejście i słuchać specjalistów, którzy podkreślają, że epidemia się nie skończyła, wielu z nas ją kwestionuje. To także efekt chaotycznych komunikatów: będziecie nosić maseczki przez dwa lata – ale możecie już zdjąć maseczki, szkoły są zamknięte – ale można robić imprezy do 150 osób, jest pandemia – ale można przeprowadzić wybory. Te komunikaty namieszały ludziom w głowach. Trudno im teraz, w tym chaosie, ustawić pewien sposób myślenia. Jedni wciąż są przestraszeni, inni mają zwyczajnie dość mówienia o koronawirusie, a są i tacy, którzy uważają, że to wszystko bajka.

Badania wskazują też, że na podejście do koronawirusa ma wpływ nawet opcja polityczna, do której nam bliżej.

Konkluzja naszych badań jest taka, że wirus się upolitycznił, czyli wiele osób postrzega działania władz – na przykład decyzję o lockdownie czy nakaz noszenia maseczek – w zależności od tego, którą opcję popiera. W marcu, gdy prowadziliśmy pierwszy set badań, upolitycznienia nie było. Wszyscy byliśmy równo wystraszeni – i ci, którzy są za PiS, i ci za PO, i PSL – dość dobrze ocenialiśmy działania rządzących. Teraz, w zależności od politycznych preferencji, krytykujemy lub chwalimy działania związane z pandemią.

Ale już, bez względu na podziały, ponad 80 proc. badanych przyznało, że drastycznie ogranicza kontakty z ludźmi. Jak to na nas wpłynęło?

Opracowania o charakterze medycznym i społecznym dotyczące koronawirusa zaczną się dopiero pojawiać. Ale możemy się odwoływać do wcześniejszych, z początku wieku, dotyczących na przykład eboli. Już wtedy badacze zwracali uwagę, że ludzie silnie odczuli konieczność izolacji. U osób, które wcześniej miały obniżony nastrój, czuły się wykluczone, miały problem z kontaktami międzyludzkimi, w czasie izolacji te tendencje się zaostrzyły. Z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy więc założyć, że jest wśród nas cała masa ludzi, którzy mieli rzadkie kontakty i słabe więzi społeczne, a koronawirus jeszcze te więzi osłabił.

Z jednej strony musieliśmy się izolować, a z drugiej – byliśmy skazani na stałą obecność domowników.

To też sytuacja ekstremalnie trudna, bo przebywanie non stop z partnerem czy dziećmi, często na ograniczonej przestrzeni, mogło generować konflikty. Do tej pory dom był miejscem, do którego wracało się ze szkoły czy z pracy. W oddali łatwiej nabiera się dystansu, można od domowników zwyczajnie odpocząć. A w pandemii, nieoczekiwanie, te domy – a właściwie często niewielkie mieszkania – stały się jednocześnie miejscem pracy, nauki, odpoczynku, rekreacji. Ćwiczeń przed telewizorem, zebrań na Teamsach. Funkcje domów bardzo się zmultiplikowały. Musieliśmy się tą przestrzenią dzielić, ustalać nowe granice. Na dodatek byliśmy w niej uwięzieni. Ten stan wyostrzył wiele problemów. Choć pewnie znajdą się przypadki pozytywne. Może część z nas miała okazję w końcu poprzebywać z rodziną, posprzątać w różnych zakamarkach domu, a też swojego życia.

Jest mem z zamkniętą w izolacji parą. Ona zwraca się do niego z pytaniem: „Kochanie, czy musisz tak głośno mrugać?”.

Nasze domy nigdy wcześniej nie były tak eksploatowane. I nasze związki też nie. Bo tu nie tylko uwięzienie w izolacji było problemem, ale i dodatkowe emocje. Myśmy się zwyczajnie bali – o własne zdrowie, o bliskich, o to, co będzie dalej.

O pieniądze?

Tych negatywnych konsekwencji jest masa. To głównie epidemia problemów. Zamknięcie nas w domach wywołało w większości z nas potężną frustrację. Między innymi dlatego, że patrzymy na konto, na opłaty – a tu często dramat. Epidemia się na finansach mocno odbiła: ludzie tracili źródła dochodów, padały i wciąż będą padać firmy, pracodawcy obniżają pensje. Pamiętajmy, że tylko nieliczne firmy w tym okresie zarabiały. Trudno w takiej sytuacji o cierpliwe i czułe pielęgnowanie więzi.

Słabo to wygląda.

Dobija nas najbardziej niepewność. Ludzie mają ogromną zdolność do adaptacji – jeśli mamy jednoznaczne informacje dotyczące jakiejś sytuacji, szybko przyjmujemy strategie, które pozwolą nam się dostosować. Tak działamy w sytuacjach wojen czy kryzysów. Gdy jesteśmy w stanie niepewności, trudno się zaadaptować. A przez ostatnie miesiące wszystko było nowe i lękowe. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Wciąż nie wiemy, jaki będzie przebieg epidemii i jakie niespodzianki ma dla nas. Po fali majowego rozluźnienia, gdy zaczęliśmy nadmiernie cieszyć się życiem, mamy już informacje o wzroście liczby zakażonych, nowych ogniskach koronawirusa, nowych zakażonych. Wszystko to napędza stres, niepokój. Ludzie zostali wystawieni na próbę i zobaczyli, że świat nie wygląda tak, jak się przyzwyczaili. I że ludzie są dalej, niż byli.

Rozmawiałam ostatnio o relacjach z maturzystką. Mówiła, że zawsze miała potężne grono znajomych, których nazywała przyjaciółmi. Izolacja zweryfikowała to pojęcie. Tylko za kilkoma tęskni naprawdę.

Bo to jest moment na sprawdzenie naszych relacji z ludźmi. Zobaczyliśmy, czy ktoś się o nas troszczy – dzwoni, kontaktuje się, chce pomagać i wspierać. Przekonaliśmy się, że są ludzie, z którymi na kamerce internetowej czy przez telefon możemy gawędzić godzinami. A z innymi po krótkiej chwili nie ma już o czym rozmawiać. Ta narzucona nam forma kontaktu z innymi, zdalna, mniej bezpośrednia, ale – jak się okazuje – bardziej wymagająca, przyniosła wiele niespodzianek.

Bo relacja wydawała się ważna, a jest wydmuszką?

Koronawirus pozbawił nasze kontakty takiej radosnej, imprezowej otoczki. Z wieloma znajomymi umawialiśmy się, żeby było miło. Grillowaliśmy, piliśmy piwo, tańczyliśmy, gadaliśmy o niczym. Na głębokie rozmowy o sensie życia nie było ani ochoty, ani okazji.

Aż przyszła epidemia.

A my, uwięzieni w domach, zaklęci przed ekranami laptopów i przestraszeni, poczuliśmy potrzebę podzielenia się z innymi swoimi obawami, rozmawiania o śmierci, życiu, przemijaniu, wartościach i emocjach. Nie z każdym się da. I grono znajomych u wielu osób się zawęża. Ale to wcale nie jest takie złe. Bo pozostają kontakty głębsze, bardziej wartościowe.

Ekspertka z portalu Sympatia.pl opowiadała mi, że w czasie pandemii użytkownicy rozmawiają ze sobą dłużej niż kiedykolwiek i na poważniejsze tematy. Że mniej chodzi o flirt, bardziej o relację. I że nawiązane w ten sposób znajomości mają większą szansę, aby przerodzić się w poważniejszy związek.

Też zwróciłem uwagę, że rozmowy w trakcie społecznej kwarantanny mają inny ciężar gatunkowy. Rozmawiamy z ludźmi zza ekranu, ale jesteśmy w swoim pokoju, we własnym szlafroku, na kanapie. To udomowienie rozmówcy sprawia, że rozmowy mogą być mniej oficjalne. I to jeden z nielicznych plusów tej sytuacji.

Nauczyciele alarmują, że łatwiej ukryć problemy i emocje. Uczeń może wyłączyć kamerkę, żeby nie było widać łez, albo udawać, że nie może się połączyć, gdy w domu jest awantura.

To, niestety, prawda. Online łatwiej udawać. Ale z drugiej strony wpuszczamy rozmówców do swojego pokoju. Mogą zobaczyć, że mamy podobną tapetę, widzą nas w naturalnych warunkach, w dresie. Rozmawiam sporo o relacjach zawodowych w czasie pandemii i słyszę, że się zmieniły, niekoniecznie na gorsze. W czasie ważnego zebrania kot wskakuje na klawiaturę, a wszyscy: „O, jaki kiciuś”. Ktoś mówi: „Ja wam pokażę swojego pieska”. Ktoś nie wyłączył mikrofonu i słychać, jak mówi „cholera jasna”. Nowa jakość pandemicznych relacji otwiera nowe możliwości. Ja sam przeżyłem sporo zaskoczeń w kontaktach online ze swoimi studentami. Okazało się na przykład, że ci, którzy dotąd siedzieli cicho, przy włączonej kamerze mają bardzo ciekawe refleksje i przemyślenia. Może łatwiej im w taki sposób rozmawiać, bo to intymniejsza forma niż w dużej sali. Odkryłem w pandemii bardzo fajnych studentów. I doceniam tę formę kontaktu.

Czyli nie zamknęliśmy się w tej pandemii na ludzi?

Skąd! Zauważyłem nawet, że sytuacja, gdy na świecie szaleje koronawirus, a my jesteśmy razem i możemy się wspierać, wzmocniła potrzebę kontaktu. To wspólnota doświadczeń, jeden z niewielu przypadków, gdy wszystkich dotyka jedno zagrożenie. Koronawirus jest niezmiernie demokratyczny – nie rozróżnia płci, wieku, poziomu wykształcenia, poglądów czy orientacji.

I przybył nam temat do rozmów.

Kiedyś rozmawialiśmy o pogodzie, teraz – o epidemii. Mamy uniwersalną płaszczyznę porozumienia. I to wcale nie jest temat zastępczy, bo o koronawirusie każdy ma przecież jakieś przemyślenia oraz potrzebę, żeby się nimi podzielić. A co ciekawe, taka konwersacja często nie kończy się po kilku zdaniach. To może być wstęp do dłuższej rozmowy – o strachu, niepewności, nadziei. Możemy poznać sposób myślenia i przekonania rozmówcy dużo głębiej niż przy zdawkowej wymianie zdań. Nikt chyba nie prowadził takich badań, ale jestem przekonany, że w ekstremalnie trudnych sytuacjach – w czasie wojny, w getcie, w obozach koncentracyjnych – dużo mówiło się o śmierci, wolności czy miłości. To oczywiście inna sytuacja, ale nie da się ukryć, że znaleźliśmy się w głębokim kryzysie, a to sprzyja refleksji. Do tej pory większość z nas chodziła do pracy czy szkoły, coś zjadła, z kimś się spotkała. I nagle – właściwie z dnia na dzień – zmieniły się priorytety.

A papier toaletowy stał się artykułem pierwszej potrzeby.

I mąka, drożdże, maseczki czy chleb. Kto by w lutym pomyślał, że tak nam się ustawi hierarchia potrzeb. My tak łatwo o tym nie zapomnimy. Często ludzie, którzy doświadczyli choroby swojej lub bliskich, stwierdzają, że to zmieniło sposób ich myślenia. Niejeden mówi, że jest wdzięczny, bo doświadczenie choroby sprawiło, że inaczej spojrzy na swoje życie. Widzę tu pewną analogię. My inaczej spojrzeliśmy na ludzi.

Uważniej?

Myślę, że tak. Pomyśleliśmy o innych – o sąsiadce staruszce, której nie ma kto zrobić zakupów, o rodzicach, do których trzeba zadzwonić, bo są samotni. Na Facebooku obserwuję wiele grup wsparcia – biznesowych, dotyczących darmowych kursów i samorozwoju. Pojawiły się wspólne ćwiczenia w sieci, ludzie dzielą się przepisami na najlepszy chleb. Mam odczucie, że zauważyliśmy ludzi i ich potrzeby.

Wyniesiemy z tych doświadczeń coś dobrego?

Jest nadzieja, że po wyjściu z tej cholernej epidemii wielu z nas zauważy, że tak. Czasem trzeba przemodelować finanse, plany na przyszłość, podejście do zakupów. Nie musimy wciąż kupować i zdobywać, by osiągnąć szczęście. Wielu z nas zapewne doceni emocje i kontakt z drugim człowiekiem. Gdyby nam ktoś powiedział jeszcze niedawno, że zjedzenie w Chinach nietoperza przez jakiegoś Chińczyka może sprawić, że ludzie będą zapalać światło łokciem, witać się łokciem i odskakiwać, gdy ktoś się zbliża, nikt by nie uwierzył. Ale ten efekt motyla – a właściwie nietoperza – ma też inny wymiar.

Ktoś zjadł nietoperza – a ja odkryłam, że ludzie są dla mnie ważni?

I że ja jestem ważny dla nich. Koronawirus to wyzwanie rzucone nam wszystkim i naszym relacjom. Ale możemy wyjść z tego z nowymi przemyśleniami i przyjaźniami.

Ale pordzewieliśmy trochę w tych maseczkach i rękawiczkach. Jak tu się teraz przywitać?

To odwracalny proces, bo potrzeba kontaktu jest w nas naturalna. Teraz bardzo trudne w relacjach społecznych jest to, że chcielibyśmy się wyściskać i być bliżej. I znów chaos. Bo jeden spontanicznie podbiegnie, inny się odsunie. Jeden wyciąga rękę, inny łokieć. Też się dziwnie poczułem, kiedy w restauracji, gdy skończyłem posiłek, kelnerka podbiegła i zaczęła dezynfekować przestrzeń wokół mnie.

A ja, gdy znajoma próbowała mnie przekonać na początku maja, że jestem dziwna i przesadzam, bo nie chcę się spotkać na piwo.

Wytworzyła się oś podziałów. Są ci, którzy trzymają się zasad bezpieczeństwa, i ci, o których już wcześniej opowiadałem – zwolennicy teorii, że epidemia to bajka. W sklepie widziałem taką sytuację, że starsza pani, która zapomniała maseczki, chwyciła kawałek folii, żeby choć trochę się zakryć. Inna klientka dość obcesowo próbowała przekonywać: „Niech się pani nie wygłupia, niech pani to zdejmie”. Na polu podejścia do zasad bezpieczeństwa będziemy mieli jeszcze sporo konfliktów, dyskusji i okazji, by ćwiczyć asertywność. Trochę nas pewnie będą denerwowali ci, którzy będą przypominać o zachowaniu dystansu czy konieczności noszenia maseczek. Bo chcemy żyć, bawić się, cieszyć bliskością. To trochę tak, jakby na imprezie ktoś mówił: „No, jedno piwko wypiliśmy, nie pijmy już więcej”. Złości nas, bo psuje nastrój.

Pamiętam taki obrazek z czasów największego zamknięcia, chyba z początku kwietnia – ludzie, którzy stoją przed sklepami w kolejce, w maskach, rękawiczkach i daleko od siebie. Strasznie to był smutny widok. Nigdy chyba nie byliśmy tak daleko od siebie.

Może fizycznie. Bo, jak już przed chwilą ustaliliśmy, nie zamknęliśmy się przed światem i przed ludźmi, nawet gdy byliśmy zamknięci w domach.

Ale pewne poczucie niezręczności w fizycznych kontaktach zostało.

Jesteśmy w trudnej sytuacji i jakoś się próbujemy urządzić. Mam wrażenie, że fizyczne oddalenie na długo z nami pozostanie. Będziemy patrzeć nieufnie, gdy ktoś zakaszle, w autobusie wybierzemy miejsce oddalone od innych. Pewnie wzrośnie nasza przestrzeń intymna, czyli ta bezpieczna odległość, którą musimy zachować w kontakcie z innym człowiekiem, żeby czuć się bezpiecznie. My w Polsce zawsze mieliśmy dość wysoki stopień nieufności społecznej, czyli przekonania, że ze strony obcych można się spodziewać zagrożenia. Obawiam się, że to się może pogłębić. Ale nie jesteśmy skazani na samotność i niską jakość kontaktów społecznych. Dużo się mówi o bezpiecznym seksie, który wcale nie musi być mało satysfakcjonujący. Z relacjami międzyludzkimi może być tak samo. Mimo wszystko jednak, o ile sytuacja drastycznie się nie pogorszy, bilans epidemii może być w dłuższej perspektywie pozytywny – dojrzejemy jako społeczeństwo, a nawet jako ludzkość. Kryzys jest z reguły szansą na pozytywne zmiany. Szkoda, że są przy tym ofiary w ludziach. Warto się pilnować, aby było ich jak najmniej.

Konradem Majem rozmawia Agnieszka Urazińska

Grafika: Marta Frej

  • Konrad Maj - psycholog społeczny z Uniwersytetu SWPS w Warszawie.