Instynkt macierzyński

Czułość i Wolność

Pamiętam, w jaki szok wprawiła mnie i moje koleżanki z klasy polonistka, kiedy podczas omawiania “Nocy i dni” powiedziała: “Dziewczyny, pamiętajcie, że małżeństwo z rozsądku to nie była taka zła sprawa”. Byłyśmy oburzone, bo jako nastolatki marzyłyśmy o wielkiej miłości, każda chciała być Katarzyną Linton i mieć swojego Heathcliffa, a nie rozsądek. Ale słowa profesorki zapadły mi w pamięć i pracowały przez lata. Dziś pary, które podziwiam najbardziej to te, które mają solidne fundamenty, obdarzają się wzajemnym szacunkiem, dają sobie wolność, a dzięki mądrości i cierpliwości omijają kolejne rafy. Podobnie myślę o instynkcie macierzyńskim.

Co kobieta musi czuć

Szczerze mówiąc, nie mogę już słuchać dyskusji o nim. Jest czy go nie ma? Czy każda kobieta musi go mieć? Czy ta, która go nie czuje nie może być dobrą matką? Do złudzenia przypomina mi to jałowe rozmowy o miłości rozumianej wyłącznie jako motyle w brzuchu. OK, są fajne, ale czy nie znamy par, których wielka, długa miłość zaczęła się od przyjaźni? A co z tymi ludźmi, którzy znajomość zaczęli od żywej wzajemnej niechęci, a potem się pokochali? Co z ludźmi, którzy nie mają temperamentu wielkich kochanków, ale potrafią być wspaniale lojalni, wierni i nieegoistyczni tak, że tylko można się w swoim egocentryzmie zawstydzić?

Chociaż nauka jakoś nie bardzo ochoczo potwierdza istnienie instynktu macierzyńskiego, społeczeństwo trzyma się go mocno. Owszem, z kontaktu wielu matek z niemowlęciem wynikają wyrzuty oksytocyny, zachodzą w organizmie różne reakcje, ale czy to wyczerpuje znamiona istnienia czegoś takiego jak tajemniczy ogień macierzyństwa, płonący w kobiecie i ogrzewający ją podczas bezsennych nocy, bólu sutków oraz rozterek z powodu zastopowanej przez macierzyństwo kariery?

W potocznej narracji uważamy, że instynkt powinien się jednak pojawić. Jego brak jest pewną anomalią. Jeśli już kobieta nie odczuwa pragnienia posiadania dziecka, powinna poczuć radość z jego istnienia krótko po tym, jak dzieciak wydostanie się z brzucha na świat. Wciąż jednak nie umiemy wyjaśnić, dlaczego w takim razie kobiety, które pragną dzieci i obściskują maluchy koleżanek, bywają wczesnym macierzyństwem tak bardzo przytłoczone. Dlaczego są i takie, które latami wierzyły, że chcą być matkami, ale im dłużej nimi są, tym bardziej schodzi z nich para i nie umieją się w tej roli odnaleźć, a bywa, że żałują tej decyzji. A na drugą nóżkę, jak to się dzieje, że są i takie, które nigdy nie chciały mieć dzieci, zaliczyły wpadkę i ku własnemu zdziwieniu odnajdują w macierzyństwie sens, a nawet życiową pasję?

Miłości nie włącza się pilotem

Według mnie wyjaśnienie tych wszystkich zjawisk jest jedno: macierzyństwo jest rzeczą złożoną i stąd nie da się go sprowadzić do instynktu. Podobnie kobieta; jest istotą złożoną i jako taka nie ma przełącznika, który z pozycji “off” za pomocą instynktu przechodzi w tryb “on”.

Przeczytałam kilka dni temu recenzję filmu nakręconego na podstawie “Córki” Eleny Ferrante. Padły w niej słowa o matce, która nie czuje miłości do własnych dzieci. Szczerze mówiąc, nie przyszłoby mi do głowy powiedzieć tego o głównej bohaterce. Owszem, cieszy się ona momentem, kiedy dorosłe córki wychodzą z domu, zwracając jej święty spokój i czas, rozpamiętuje, jak bardzo życie rodzinne nie dawało jej spełnienia, choć dzieci były urodzone zgodnie z planem, a mąż był do rzeczy. Czy to, że bohaterka Ferrante – oraz każda inna podobnie czująca kobieta – nie znalazła harmonii i spełnienia w macierzyństwie jest jednoznaczne z niekochaniem córek? Nigdy bym tego nie powiedziała.

Jaka matka jest normalna?

Wedle upowszechnionej narracji porządna matka z instynktem bez wahania porzuca swoje plany, ambicje i marzenia, bez żalu zostaje w domu, by zajmować się oseskiem, choćby wcześniej interesował ją cały złożony świat, a kiedy wraca do pracy obowiązkowo nie może się na niej skupić, bo cierpi z powodu rozłąki z dzieckiem i ciągle martwi się, czy aby, kiedy ona robi projekt, ono w żłobku nie połyka właśnie klocka lego.

Cóż, moje dzieci były wyczekane i zaplanowane. Mimo różnych przypadłości uwielbiałam być w ciąży, oba porody wspominam świetnie, z radością dwukrotnie zostałam na macierzyńskim, i syna, i córkę długo karmiłam piersią. Po odchowaniu syna wracałam do redakcji nakarmiona społecznym przekazem o zdekoncentrowanej, wiecznie martwiącej się matce. A tu od pierwszego dnia nic. Tylko frajda z roboty. Tak jest do dziś. Ale gdy nadchodzi godzina, kiedy mam ruszyć po nie do przedszkola i szkoły, cieszę się na spotkanie z nimi i idę naprawdę szybko. Jestem jeszcze w normie, czy już nie?

Nie wiem, dla jakiej przyczyny mielibyśmy uważać matkę, dla której praca jest szalenie ważna za pozbawioną instynktu, czyli de facto nie kochającą jak należy, cokolwiek to znaczy. Albo tę, która, wysławszy dzieciaki latem do dziadków czy na kolonie, niespecjalnie za nimi tęskni i nie ma potrzeby dzwonić do nich codziennie. Lub taką, która swoje matczyne obowiązki wykonuje bez entuzjazmu, a życie rodzinne ją w jakiś sposób rozczarowuje. Sprowadzanie miłości macierzyńskiej do odruchu czy mitycznych zalewów czułości to jej niezrozumienie i infantylizowanie. Dla mnie jest ona wyborem dokonywanym w każdej godzinie. Gadka o instynkcie każde nam wierzyć w to, że matkę niosą różowe skrzydła miłości, więc wszystko robi z zaangażowaniem i radością. Tymczasem większość matek każdego dnia podejmuje dziesiątki mało efektownych i na ogół przynoszących niewielką satysfakcję decyzji. Wstają kwadrans wcześniej, by zrobić dziecku ulubione tosty, choć zalanie płatków mlekiem byłoby szybsze. Ucinają w pracy fajną rozmowę przy obiedzie, żeby skończyć, co mają do zrobienia i odebrać dzieci ciut wcześniej. Wysłuchują opowieści o Pokemonach i zadają pytania, choć po prawdzie uważają te stwory za kiczowate i na starcie wiedzą, że zrozumieją piąte przez dziesiąte. Na ostatnich nogach nastawiają nocą pralkę, żeby ulubiona sukienka córki wyschła do rana. Gryzą się język i nie wrzeszczą, choć mają powód i ochotę. Dziwne, że tyle robimy szumu wokół instynktu, którego istnienia nie udaje się jednoznacznie potwierdzić, a tak często nie widzimy ogromu miłości, bez jakiego dokonywanie tych szarych jak wróble wyborów byłoby niemożliwe.

Instynkt czy wioska?

Im dłużej jestem matką, tym częściej myślę, że wkręcanie nas w instynkt macierzyński jest jeszcze jednym sposobem, by trzymać kobiety za twarz, spłaszczyć ich naturę, wpuścić w koleiny, z których trudno się im będzie wydostać. Wedle narracji - również obecnej władzy - instynkt ma powodować, że kobieta po pierwsze chce mieć dziecko, po drugie z radością się dla niego poświęca, po trzecie zrobi dla niego wszystko. To totalny – za przeproszeniem - kanał, bo “wszystko” nie istnieje choćby dlatego, że dla każdej z nas oznacza coś innego. Narracja o tym, że nikt nie zajmie się dzieckiem tak jak matka wzięła się stąd, że zajmowanie się nim jest trudne, więc cała masa ludzi od zawsze nie chciała się dziećmi zajmować. Z punktu widzenia krótkowzrocznej władzy jest to też drogie, więc lepiej, by matki zajmowały się tym za darmo, zamiast tworzyć przedszkola i żłobki. Złapane w poczucie winy kobiety, zajęte dziećmi oraz dowodzeniem, że posiadają instynkt, nie mają głupich pomysłów takich jak nauka, kariera, pasje. Po prostu nie kradną dóbr tego świata innym, zostaje więcej do podziału dla tych, którzy dziećmi się nie zajmują. Co ciekawe, jednocześnie lubimy powtarzać powiedzonko o wiosce, której potrzeba, by wychować dziecko. Tylko że idea instynktu wyklucza się z ideą wioski. Ta ostatnia mówi przecież, że dziecko powinno być otoczone wieloma ludźmi, że dobrze robi mu towarzystwo różnych osób, mnogość doświadczeń i różnorodność postaw, co wprost oznacza, że matka nie jest całym światem i nie ma nim być.

Macierzyństwo, miłość, wychowywanie dziecka są sprawami pięknie złożonymi, czasem trudnymi, które debata o instynkcie infantylizuje. Uważam ją za całkowicie zbędną.

 

 

Autorka: Natalia Waloch

Ilustracja: pexels.com

Tekst opublikowany na wysokieobcasy.pl 29 stycznia 2022 r.