Jedyny osiągalny cel: naucz się odpuszczać cele

Mam na imię Paweł, pracuję w urzędzie we wschodniej Polsce. Pamiętam dokładnie ten dzień, to był czwartek, 12 marca. Byłem w pracy ostatni raz przed lockdownem. Decyzją szefa zostałem jako pierwszy wysłany do domu. W Polsce mieliśmy wtedy 50 osób z koronawirusem. Dzisiaj łącznie jest ponad 10 tys. zachorowań i mimo to pracujemy normalnie. Jestem mężczyzną z niepełnosprawnością. Osoby takie jak ja często są aktywne tylko przez połowę roku, tę cieplejszą. Wiele i wielu z nas spędza zimę w domach ze względu na sezon grypowy (niepełnosprawni są często w grupie ryzyka) oraz większe niż zwykle trudności w przemieszczaniu się (deszcz, marznący śnieg, niskie temperatury). Epidemia przyszła właśnie wtedy, gdy po półrocznym zamknięciu liczyliśmy na kilka miesięcy aktywniejszego życia. Znam ludzi, którzy przez epidemię w tym roku nie wyszli jeszcze na zewnątrz i chyba już nie wyjdą. Nikogo nie poznają, niczego nie zobaczą. 2020 rok będzie dla nich dziurą w życiorysie. Bardzo chciałem uniknąć takiej dziury, dlatego obiecałem sobie, że lockdown wykorzystam na zrealizowanie planów zawsze odkładanych na później. Na liście do zrobienia znalazło się przeczytanie wszystkich ustaw i rozporządzeń potrzebnych mi do pracy, rozpoczęcie pisania własnej książki „Jak kochają chłopcy na wózkach” i uruchomienie bloga, do którego domenę kupiłem już rok temu. Chciałem wreszcie uporządkować swoje życie uczuciowe, przerobić zaległe książki i obejrzeć seriale. Wydawało mi się, że nie zakładam niczego wielkiego. Ale może było tego po prostu za dużo?
Przeczytałem tylko jedną ustawę, i to też dopiero wtedy, kiedy zamknąłem się w biurze, zablokowałem wózek i wyłączyłem wszystkie aplikacje w komputerze. Gdy rozpoczynałem pracę w urzędzie, obiecałem sobie, że będę sumiennym pracownikiem i pilnym uczniem fachu urzędniczego. Przez pierwsze dwa miesiące tak było. Po lockdownie wszystko siadło. Wytraciłem cały impet. Nie chcę zrzucać wszystkiego na pandemię, wcześniej też się zdarzało, że prokrastynowałem. Ale okres zamknięcia był bardzo demotywujący. Nagle z codziennego trybu przyjmowania klientów, udzielania i poszukiwania dla nich informacji zostałem przeniesiony do pracy zdalnej, w której nikt nie był zainteresowany moimi usługami. Teraz stopniowo wracam do aktywności sprzed epidemii, ale nadal nie jestem tam, gdzie byłem.
Domyśla się pani pewnie, że z prowadzenia bloga i pisania książki też nic nie wyszło. Gdy dostałem pracę w urzędzie, postanowiłem, że blog będzie jednym z moich narzędzi do komunikacji ze środowiskiem osób niepełnosprawnych, na rzecz którego staram się działać. Ale wciąż brakuje mi samodyscypliny. Nie pomaga w niej poczucie niepewności jutra. Częściej nachodzą mnie myśli o ulotności życia. To pewnie banalne, ale zastanawiam się, czy nawet jeśli uda się pokonać koronawirusa, nie czeka nas ogromny kryzys gospodarczy, wojna albo inne straszne rzeczy. Myślę, że to przez ten brak stabilności nie zrealizowałem dotąd swoich postanowień.
Jedno muszę pani powiedzieć: gdyby nie pandemia i to poczucie ulotności, pewnie nie odezwałbym się do ukochanej, z którą zerwałem kontakt cztery lata temu. Starałem się zapomnieć, bo myślenie o tym, co mogło być, a nie było, tylko pogłębiało cierpienie. Tłumaczyłem sobie, że ona mnie nie chce. Gdy zaczęła się pandemia, poczułem, jakby to był początek wojny. Świat się kończy, więc trzeba pozamykać niedokończone sprawy. Napisałem do niej. Cieszę się, że znowu mamy kontakt, choć nadal niczego sobie nie wyjaśniliśmy. Przeprosiła mnie tylko, że kiedyś nie odpowiedziała na moje wyznanie i zniknęła. Ale wiem, że jej uczucia się nie zmieniły. Staram się nie robić sobie nadziei, choć to trudne. Powiem pani szczerze, kobiety po prostu nie szukają takiego faceta jak ja. W tej sferze życia wciąż odczuwam pustkę. Miałem nadzieję, że pandemia pozwoli mi zrealizować plany i przyniesie reset, szansę na nowy początek w wielu sprawach. Może jest jeszcze za wcześnie? A może ja chcę za dużo i za szybko?
- Dwa miesiące przed epidemią po długiej i ciężkiej chorobie zmarł w hospicjum mój narzeczony. Byłam wyczerpana ciężarem ostatnich miesięcy i wspólnej walki o jego zdrowie, głęboko przeżywałam utratę. Gdy przyszedł kryzys emocjonalny i kilka stanów depresyjnych, skontaktowałam się z terapeutą i bliskimi osobami. Wielogodzinne rozmowy pomagały, podobnie jak zajęcie się rzeczami, na które wcześniej nie miałam czasu – czytaniem, jogą, planowaniem tego, co zrobię, gdy to wszystko się skończy – mówi Alicja, 35-letnia nauczycielka w technikum morskim, doktorantka literaturoznawstwa i współtwórczyni teatru amatorskiego w swoim mieście.
Powiedzmy sobie szczerze, nie da się snuć wielkich planów, gdy człowiek nie czuje się bezpiecznie. Obawiałam się przestępczości, zamieszek, strajków, tego, że będzie krach na giełdzie, a banki przestaną funkcjonować. Media nakręcały tę panikę. Ograniczyłam więc oglądanie wiadomości do 15 minut dziennie i wyszło mi to na dobre. Śmierć Arka sprawiła, że było mi łatwiej zmierzyć się z lockdownem, lękiem przed chorobą czy samotnością. Byłam nie tylko zmęczona i wyczerpana poprzednimi ciężkimi miesiącami, ale też zahartowana emocjonalnie, silniejsza. W kwietniu w naszym teatrze miała się odbyć premiera spektaklu w mojej reżyserii. Musiałam o tym zapomnieć. Czułam żal i ogromne rozczarowanie. Jednocześnie wiedziałam, że nie mam wpływu na sytuację. I że ludzkie życie jest ważniejsze niż moje niespełnione ambicje. Z kolegami z teatru postanowiliśmy, że skoro nie możemy wystawiać tradycyjnych sztuk, zrobimy miniserial na podstawie „Pijanych”, tragikomedii Iwana Wyrypajewa.
Pozostałe postanowienia i plany dotyczyły małych spraw, wypracowania nowych codziennych nawyków i zrobienia w głowie miejsca na ważne rzeczy. Założyłam sobie, że będę czytać minimum 50 stron książki dziennie, kilka razy w tygodniu porozmawiam przez telefon z kimś bliskim, a gdy granice będą otwarte, pojadę z koleżanką poliglotką za granicę. Zaczęłam uważniej obserwować siebie i pytać, czego naprawdę chcę, co lubię, a czego nie. Szybko zauważyłam na przykład, ile rzeczy już mam i że wcale nie muszę tyle kupować. Albo że lubię być sama ze sobą i nie muszę się otaczać wianuszkiem ludzi. Bez żalu zaakceptowałam utratę kilku znajomych od small talków. Postawiłam na głębsze rozmowy, które wnoszą coś do mojego życia.
Jedyny większy plan, który pozostał, bo mieliśmy go jeszcze wspólnie z narzeczonym, to przeprowadzka do innego, większego miasta. Moje rodzinne miasteczko jest urocze, ale na dłuższą metę ciasne i duszne, przebywa się w sosie tych samych ludzi, a ich długie języki potrafią dosięgnąć każdego. Mogłabym zamieszkać w Gdańsku, Warszawie albo Koszalinie, ale na razie wciąż jestem tutaj. Dlaczego? Tutaj mam mamę, a przeprowadzka bez Arka na razie wydaje mi się bardzo trudna.
„– (…) ale niech mi pani powie, jakie są pani plany na przyszłość. Zdawało mi się do tej chwili, że moim głównym celem jest zdobycie dobrego stypendium i studiowanie na jakiejś słynnej uczelni amerykańskiej albo zdobycie pieniędzy na podróż po Europie. Potem zamierzałam zostać wykładowcą, pisać wiersze, wydawać je w tomikach, a może nawet objąć posadę redaktora jakiegoś pisma literackiego. Dotychczas umiałam opowiadać o moich planach bez zająknienia. – Sama nie wiem – usłyszałam teraz własny głos. Kiedy wyrzuciłam z siebie te słowa i dotarły one do mojej świadomości, z przerażeniem stwierdziłam, że mówię prawdę” – napisała poetka Sylvia Plath w autobiograficznej powieści „Szklany klosz”. Jej bohaterka z czasem popada w coraz większą apatię. Nie tylko plany, ale też codziennie czynności wydają jej się zbędne i bezsensowne, przestaje się myć, układać włosy. Dręczą ją obsesyjne myśli samobójcze, popada w coraz większy obłęd.
Lęk przed utratą zdrowia psychicznego jest czymś, czego najbardziej boi się Krzysztof, ojciec niespełna rocznego Juliana, pracujący w piśmie z branży nieruchomości.
Choroba psychiczna byłaby dla mnie gorsza niż utrata kończyny. Wtedy tracisz głowę i serce, czyli całego siebie. Pandemia sprawiła, że ta obawa silniej do mnie wróciła. Najpierw zacząłem odczuwać lęk, że stracę pracę, a przecież mam małe dziecko, bałem się też izolacji od ludzi. To sprawiało, że nie byłem w stanie planować nic większego. Zresztą, niespełna miesiąc przed pandemią urodził się Julian, mój pierworodny. Życie zmieniło się o 180 stopni. Wraz z partnerką, małym dzieckiem, kotem i pracą zdalną wylądowaliśmy w zupełnie nowej sytuacji na 30 metrach kwadratowych. Miałem z grubsza dwa wyjścia: uciec albo wziąć za to wszystko pełną odpowiedzialność. Musiałem jednocześnie uczyć się „instrukcji obsługi” nowego człowieka i pracować w zmienionej formie. Z powodu pracy zdalnej zatarła się granica między nią a życiem prywatnym. Nie wiem, kiedy zaczynałem, a kiedy kończyłem. Bywało, że odpisywałem na maile po 22. Psychicznie byłem bardzo obciążony. Tym i przebywaniem z dzieckiem i partnerką 24 godziny na dobę. Kocham ich, ale chciałem wreszcie jak dawniej spotykać się i rozmawiać z innymi ludźmi. Właściwie to dlatego do pani napisałem, żeby pogadać.
Bywało, że z Aśką o mało się nie pozabijaliśmy. W odruchu samoobrony wymyśliliśmy, że co jakiś czas będziemy robić sobie przerwę. Czasami odwożę partnerkę i dziecko do rodziny na Zamojszczyznę albo do Tarnowa. Asia ma tam więcej czasu dla siebie, bo dziadkowie, ciocie i wujkowie przejmują Julka, a ja odpoczywam w naszym domu.
Epidemia przerwała treningi boksu, które były dla mnie bardzo ważne. Wie pani, chodziło nie tylko o ćwiczenie uderzeń, ale też o sam rytuał wyjścia z domu, spotkanie kumpli, z którymi można porozmawiać, pobyć, pożartować. To były takie spędy męskiego plemienia, dzięki nim odpoczywała mi głowa. Po 60 minutach wychodziłem skonany i szczęśliwy. Właściwie moim jedynym planem do zrealizowania po pandemii był powrót do tych treningów, odzyskanie części czasu dla siebie. Na razie nie wyszło. Dlaczego? Trochę z lenistwa, a trochę dlatego, że boks jest niehigienicznym sportem. Dotykasz zapoconymi rękawicami innej osoby, a później swojego ciała, twarzy. Nie mogę narażać bliskich na zakażenie.
Paweł: Zawsze miałem świadomość, że człowiek coś planuje, a życie i tak toczy się własnym torem. Dlaczego tak myślę? Pewnie z powodu niepełnosprawności i doświadczeń rodzinnych.
Alicja: Lubię snuć plany i marzenia, ale takie, które jestem w stanie zrealizować, nie jakieś górnolotne. Tego nauczyło mnie życie. Trzeba się wyzbyć dziecinnej naiwności, że wszystko, co sobie założę, zrealizuję.
Krzysztof: Jedynym pewnikiem w życiu jest to, że nic nie jest pewne – tak mówi Ajahn Brahm, buddyjski mnich, którego wykładów słucham od roku. Może to banalna myśl, ale nie tak łatwo zacząć nią żyć. W dzieciństwie i później miałem trudną relację z ojcem, przeszedłem przez kilka terapii i uczę się po prostu odpuszczać. To jest teraz mój cel.
Autorka: Martyna Słowik
Tekst ukazał się w magazynie „Wolna Sobota” „Gazety Wyborczej” z 12 września 2020 r.