Jestem kobietą

Czułość i Wolność

Kim już nie jesteś?

Nie jestem już alkoholiczką.

Nie jestem już narkomanką.

Nie jestem już osobą uzależnioną od jedzenia.

Nie jestem już kobietą, która kocha za bardzo i wpada narkotycznie w kolejne związki.

Nie jestem już kontrolującą partnerką; bywam nią czasami, ale coraz rzadziej.

Nie jestem już kobietą, która – poprzez swoje zachowanie – udaje mężczyznę.

Nie jestem już suką, a byłam nią przez wiele lat.

Nie jestem już osobą, która krzywdzi siebie i która siebie nie akceptuje, chociaż droga do samoakceptacji to proces, który wciąż trwa.

Nie jestem już, choć może w tym wypadku powinnam powiedzieć, że jestem coraz mniej, matką menedżerką.

W książce „Jestem kobietą”, która jest twoją szczerą i odważną opowieścią o własnym życiu, mówisz też, że nie jesteś już małą chłopczycą, która pod pokładami agresji chowała swoją dziewczęcość. Co masz na myśli?

Pochodzę ze Śląska, który przed laty, mam wrażenie, był bardziej patriarchalny niż reszta Polski. Kiedyś ten model rodziny, w którym ona zajmuje się domem i dziećmi (i często również pracuje), ale to on głównie zarabia i codziennie dostaje ciepły obiad, był dominujący. Mój tata cieszył się, że ma córkę, kochał mnie, ale chciał mnie wychować na silnego faceta. Trochę na zasadzie: idź załóż spodnie i pokaż kolegom, kto tu osiągnie sukces.

Chciał uwolnić cię od tego patriarchalnego wzorca?

Tak. Chciał, żebym była niezależna, żebym zarabiała pieniądze. Dziś wiem, że nie ma czegoś takiego jak stuprocentowa kobieta i stuprocentowy mężczyzna, że to, co męskie, i to, co kobiece, przenika się w każdym z nas w różnych proporcjach. Ale wtedy, kiedy byłam dzieckiem, nastolatką, młodą osobą, ta „kobiecość” rozumiana jako wrażliwość i empatia kojarzyła mi się przede wszystkim ze słabością. I dlatego skrzętnie ją ukrywałam. Zakładałam więc „spodnie” praktycznie w każdej dziedzinie życia.

Kilka lat temu, gdy rozpoczęłam terapię, usłyszałam, że moje wewnętrzne dziecko, ta cztero-, pięcioletnia dziewczynka stoi smutna. Ma na sobie zbroję, tarczę, siekierę, szablę i kask. Założyłam na siebie to wszystko, by z jednej strony się przebić i coś osiągnąć, z drugiej – by nie dać się skrzywdzić. Myślę, że alkohol, narkotyki i wszystkie krzywdy, które sobie wyrządziłam, były pośrednio efektem tej zbroi. Dusiła mnie. Żeby stać się twardą i silną, przestałam słuchać siebie i przestałam siebie rozpoznawać.

W książce piszesz, że piwo, wino i wódka decydowały o twoim życiu. A o narkotycznych doświadczeniach – że lista rzeczy, których nigdy nie zrobisz, stawała się coraz krótsza.

Dziś czuję, że jestem sobą dzięki jodze, świadomemu oddechowi i przebytej terapii. Bywam częściej sobą, bo przez ostatnie lata zajrzałam do środka. Wzięłam odpowiedzialność za te piękne, ale również mniej przyjemne aspekty swojej osobowości. Dawniej, aby poczuć się pewnie, potrzebowałam alkoholu i narkotyków. Dzięki substancjom psychoaktywnym udawało mi się na chwilę zrzucić zbroję. Dopiero pijana czy na haju zaczynałam czuć, że jestem coś warta. Na trzeźwo miałam kompleks tej głupszej, mniej inteligentnej, nie dość oczytanej.

Rządził mną jeszcze jeden mechanizm, który nazwałabym „butelką wina”. Polega na przywiązaniu do pewnej sinusoidy. Do tego, że po stanach, gdy jest dobrze, następuje załamanie, pojawia się trudna sytuacja, z której trzeba się podnieść, wygrzebać, wspiąć na kolejny szczyt. Gdy to się uda, znów robi się dobrze. Oczywiście do kolejnego załamania. Dopiero na terapii uświadomiłam sobie, że z tą „butelką wina” była związana cała moja matryca miłości. Bardzo często ten mechanizm dotyczy osób DDA, dla których w dzieciństwie momentem załamania był ciąg alkoholowy rodzica. We mnie częściowo został wdrukowany przez to wychowanie na chłopaka, który ma sobie ze wszystkim poradzić. I muszę przyznać, że alkohol, wspomniana „butelka wina”, rewelacyjnie pomagał mi w realizacji tej matrycy. Najpierw było super: fitness, zdrowa dieta, spotkania z przyjaciółkami, a potem szłam na imprezę. Wypijałam nie jedną, ale kilka butelek, po czym budziłam się rano i nie pamiętałam, co się ze mną działo. Musiałam wtedy włożyć wysiłek, żeby znów odbić się od dna, wspiąć się na kolejny szczyt, a potem była kolejna impreza i kolejny upadek. Przez lata tkwiłam w tej mentalnej pętli.

W którym momencie poczułaś, że siebie krzywdzisz? Czy to był upadek z dachu, po którym kilka dni byłaś nieprzytomna? A może służbowy wyjazd do Paryża, kiedy obudziłaś się po nocy, z której nic nie pamiętałaś, i zorientowałaś się, że cała twoja grupa już wyjechała?

Jeden z teoretyków alkoholizmu mówi, że człowiek musi dotknąć dna, by nastąpił moment odbicia. Przy czym to dno dla każdego jest w innym miejscu, dla jednego to zawalenie prezentacji w pracy, dla innego – utrata rodziny. Moje dno było głęboko. A moje ciało stało się mapą moich upadków. Oba momenty, o których wspominasz, były znaczące. Ale równie ważny był pewien warsztat medytacyjny, w którym wzięłam udział. Nie poszłam na niego jako zwolenniczka filozofii New Age. Pojawiłam się jako totalnie sceptyczna dziennikarka kolorowego magazynu, gotowa wszystko zanegować. A jednak mimo braku otwartości doświadczyłam czegoś niezwykłego. W trakcie jednego z procesów oddechowych miałam wrażenie, że obserwuję swoje pogrążone w medytacji ciało. Wydarzyły się wówczas dwie przełomowe rzeczy. Po pierwsze, zobaczyłam, jak bardzo się krzywdzę. Po drugie, wejrzałam w głąb siebie i po raz pierwszy w życiu dostrzegłam, że jest we mnie radość, miłość, dobro. Dziś czuję, że tamtego dnia po latach nieobecności „wróciłam do domu”.

Co wydarzyło się potem?

Warsztat trwał tydzień. Był to tydzień bez alkoholu, bez papierosów, bez używek. Poczułam się wspaniale. Gdy warsztat się skończył, miałam wrażenie, że dotknęłam nieba. Dwa dni później poszłam do całonocnego klubu w Warszawie, żeby znowu dotknąć dna. Ta wspomniana wcześniej „butelka wina” była tak silnym mechanizmem, że nie potrafiłam nad tym zapanować. Skoro zrobiłam dla siebie coś tak dobrego, to potrzebowałam sobie automatycznie wymierzyć równomierną karę. Kara i nagroda, nagroda i kara. Na tamtej klubowej imprezie naćpałam się. Ale ten dysonans między stanem czystości, medytacji, radości płynącej ze środka i tego upodlenia był niezwykle otrzeźwiającym doświadczeniem.

Wtedy ograniczyłaś picie?

Nastąpił okres przejściowy. W dalszym ciągu chodziłam na imprezy, ale już nie byłam w stanie wypić tyle, co wcześniej. Po dwóch lampkach wina zaczynałam wymiotować. Tak jakby coś w środku mówiło: stop. Później pojechałam do Indii na kurs ciszy. Miałam spędzić tydzień w aśramie, a potem dołączyć do przyjaciół na Goa. Zostałam na trzy tygodnie. Przedłużyłam pobyt, bo po raz pierwszy w życiu poczułam, że mogę uwolnić się od uzależnienia. Tam, w Indiach, coś we mnie transformowało. Moje myślenie przeszło z trybu „muszę” w tryb „chcę”. Do tamtej pory powtarzałam sobie: Karola, musisz przestać pić. W Indiach po raz pierwszy pomyślałam: chcę przestać pić.

Czy trzeba wyjechać w odległe miejsce, by wejrzeć tak głęboko w siebie i rozpocząć proces przemiany?

Absolutnie nie. Tak wyglądała moja droga, ale podróż w głąb siebie można odbyć, nie ruszając się z domu. Pandemia, paradoksalnie, może temu sprzyjać i nie chodzi tylko o ograniczenia w podróżowaniu. COVID i ostatni rok sprawiły, że wszyscy, chcąc nie chcąc, jesteśmy w globalnym procesie transformacji. Nasze wszystkie misternie utkane przez lata strategie wypierania emocji, uciekania przed samym sobą w nowej rzeczywistości się zużywają. Po latach sprintu przyszedł czas, aby się zatrzymać. Zajrzeć do środka. Spojrzeć w oczy smoka, który, kto wie, może okazać się mniej groźny, niż sądziliśmy.

Miałaś nawroty choroby, kryzysy?

Kryzysy – oczywiście. Całe nasze życie to przecież cykl następujących po sobie wzlotów i upadków.

Na to, że udało mi się wyjść z nałogu, złożyło się kilka rzeczy. Po pierwsze, medytacja i świadomy oddech przyniosły mi gigantyczną ulgę. Po drugie, podczas terapii dotarłam do mechanizmów i uwarunkowań, które leżały u podstaw mojej choroby. A kiedy dotknęłam przyczyny i ją uwolniłam, za nią podążyły też objawy. Robiłam kiedyś wywiad ze specjalistą uzależnień, który powiedział, że w chwili, gdy uda nam się dotrzeć do źródła uzależnienia, jesteśmy w dobrym miejscu. Tzn. że osoba uzależniona np. od alkoholu nie musi do końca życia trwać w lęku przed nim. Niestety, taki pełny powrót do zdrowia nie jest częsty. Dlatego abstynencja jest absolutnie dla nas, większości alkoholików, kluczowa.

Opowiem ci historię. Kiedy poznałam Maćka, miałam taki moment, że pojawiła się u mnie ogromna ochota na wino. Byłam trzeźwa od trzech lat. Jednak nowy związek uruchomił lawinę nieprzepracowanych mechanizmów i emocji, które dosłownie zalały moje, mogłoby się wydawać, poukładane życie. Pojawiła się również potrzeba, by zagłuszyć je alkoholem. Po rozmowie z Maćkiem i bliską mojemu sercu terapeutką poczułam, że skoro przepracowałam powód swojego uzależnienia, mogę bezpiecznie wypić kieliszek wina. Zdałam sobie sprawę, że jeżeli tego nie zrobię, wino stanie się zakazanym owocem, który będzie wracać do mnie przy różnych okazjach. Poszłam więc z Maćkiem do dobrej restauracji i wybrałam lampkę najdroższego wina z karty. A potem, kiedy je dostałam, wypiłam dwa łyki i… odstawiłam kieliszek. Poczułam, że już go nie potrzebuję. Po raz pierwszy w życiu, mając przed sobą lampkę wina, nie pomyślałam o kolejnej.

Wtedy, w tej restauracji, poczułam, że jestem wolna. Że owszem, mogę się napić tego wytrawnego wina, ale nie muszę i nie chcę. Czy to znaczy, że każdy alkoholik po latach abstynencji powinien przejść taką próbę? Absolutnie nie! Tak jak wspominałam, dla większości osób uzależnionych abstynencja jest kluczowa.

Jak twoją abstynencję i przemianę przyjęli przyjaciele z Goa i inni towarzysze imprezowych lat?

Każda nasza relacja przypomina taniec, piszę o tym w książce w rozdziale poświęconym patchworkowi. Czasem jest to taniec na dwie osoby, a czasem na cztery, pięć, sześć… Jak zmieniamy krok, pozostali muszą zareagować i albo się dostosują, albo nie – wtedy zaczynamy tańczyć z kimś innym. Możemy im oczywiście pomóc się dostosować, wspólnie nauczyć nowej „choreografii”, ale nie możemy za nich stawiać kroków.

Odpowiadając na twoje pytanie – część przyjaciół z tamtych lat jest wciąż blisko mnie. Nasze relacje, nasz układ uległy transformacji. W niektórych przypadkach to docieranie się na nowo zajęło kilka lat. Ale z wieloma przyjaciółmi i znajomymi przyszedł czas się rozstać. Wiem, że pewne relacje trzeba zamknąć, aby pojawiło się miejsce na nowe. Dzięki tym rozstaniom i zmianom pojawiła się w moim życiu przestrzeń na miłość, na partnera – na Maćka.

W książce opisujesz jedno z pierwszych spotkań z psychoterapeutką, podczas którego pada pytanie, z czym kojarzy ci się miłość. Wymieniasz po kolei: problemy żołądkowe, bezsenność, niemożność życia bez obiektu pożądania. Psychoterapeutka uświadamia ci, że to znamiona stanu lękowego.

Na tym samym spotkaniu terapeutka poleciła mi książkę Robin Norwood „Kobiety, które kochają za bardzo”. Po lekturze miałam gorączkę i straciłam głos na dwa dni. Zdałam sobie sprawę, że moje wszystkie dotychczasowe relacje były oparte na niekochaniu siebie. Aby nie dotykać całego gówna, które nosiłam w sobie, pakowałam się w toksyczne związki. Pomagały odwrócić uwagę od pokręconego, bolesnego wnętrza i skupić się na kimś innym. I to wcale nie znaczy, że mój partner musiał być toksyczny. Często to ja stwarzałam toksyczność danej relacji, by potem angażować całą energię w ratowanie jej. Po tej lekturze, a to był czas, kiedy w moim życiu pojawiła się też medytacja, zrobiłam sobie detoks od związków i przez kilka lat – z wyboru – żyłam w celibacie. Potrzebowałam tego po tych wszystkich porankach, gdy budziłam się rano i nie wiedziałam, do czego doszło. Ten detoks uświadomił mi, że wcześniej tak naprawdę nie kochałam. Że podniecała mnie nie miłość, nie bliskość, tylko lęk. Że kręciły mnie sytuacje, w których ktoś uciekał, więc ja musiałam gonić, walczyć, a po drodze upadać. Sytuacje, w których nie kochając siebie, chciałam zdobyć miłość na zewnątrz.

Znowu pojawiała się ta wspomniana „butelka wina”, twoja matryca miłości?

Tak, u mnie zawsze wszystko było wspinaniem się na kolejny szczyt. Partner, który oddawał mi serce, w ogóle mnie nie interesował, nie podniecał.

Alexander Lowen w książce „Depresja i ciało” pisze o tym, że są dwa dominujące modele wychowania – oczywiście z milionem odcieni – które rodzice, zwykle nieświadomie, fundują swoim dzieciom. Potem stają się one naszymi matrycami miłości. Pierwszy model: „Idź, załóż sukienkę i zaśpiewaj pięknie na imprezie”, wywołuje w dziecku przekonanie, że musi błyszczeć, aby zasłużyć na miłość. Drugi model: „Tata wrócił zmęczony z pracy, idź do pokoju, bądź cicho”, stanowi komunikat, że aby być kochanym, trzeba zniknąć. Moja matryca miłości była zdecydowanie bliższa pierwszemu modelowi. Przez większą część życia goniłam za uznaniem na zewnątrz i czekałam, aż ktoś mi powie, że jestem wspaniała. Potem mnie zaakceptuje i pokocha. Dopiero terapeutka i Maciek uzmysłowili mi, że nikt mnie nie pokocha, dopóki sama siebie nie pokocham. Lub inaczej – nikogo do siebie nie dopuszczę, nie pokocham, póki nie znajdę miłości w środku.

Etapem i dopełnieniem twojej transformacji było spotkanie Maćka. Mężczyzny po przejściach, z dwiema córkami, wrażliwego, ale na życiowym zakręcie.

Na tym spotkaniu, na którym terapeutka zauważyła moją zbroję, powiedziała, że dopóki nie zrzucę tego całego oręża, nie mam szans na znalezienie świadomego partnera. Miała rację. Gdy zaczęłam nad sobą pracować, gdy wysłałam sygnał o gotowości, pojawił się Maciek.

Nasza znajomość zaczęła się od przyjaźni. Ja nie byłam jego ideałem kobiety, on nie był moim ideałem mężczyzny, choć jemu było bliżej do mojego ideału niż odwrotnie. Żeby ze sobą być, każde z nas przepracowało wiele własnych lęków i uwarunkowań. Byłam w procesie przemiany, która zresztą cały czas trwa, ale to był dopiero początek drogi.

Kiedy przestałam pić, mocno przytyłam. Znów zadziałał stary, znajomy mechanizm: skoro z jednej strony zrobiłam dla siebie coś dobrego, z drugiej – musiałam sobie dowalić. Dowaliłam ze strony ciała. Im bardziej byłam świadoma, kim jestem w środku, tym bardziej miałam potrzebę przykrycia się i schowania. Chowałam swoje delikatne, wrażliwe wnętrze w kaftanie bezpieczeństwa utkanym z tłuszczu. Maciek był wobec mnie od samego początku szczery. Zbliżał się do mnie, przyjaźnił, ale mój wygląd nie mieścił się w jego kanonie piękna. Kiedy zarzucałam mu, że nie akceptuje mojego ciała, pytał, czy sama siebie akceptuję. Słusznie podkreślał, że póki sama się choć trochę nie polubię, na próżno będę szukać akceptacji u innych. Kiedy małymi kroczkami zaczęłam zbliżać się do najważniejszej osoby w życiu – siebie – zaczęłam zrzucać kilogramy. To nie było tak, że odchudziłam się dla Maćka albo że on odchudził mnie. Gdy zaczęliśmy być razem, ważyłam dużo więcej niż dzisiaj. To była praca nad samoakceptacją, nad głodem emocjonalnym i innymi uwarunkowaniami związanymi m.in. z odżywianiem.

Ale chyba można przejść drogę do samoakceptacji bez zrzucania kilogramów?

Oczywiście. Szczupłe ciało absolutnie nie warunkuje tego, że siebie akceptujemy. Znam mnóstwo pięknych, pewnych siebie kobiet, które cudownie noszą swoje kilogramy i z których wręcz emanuje wewnętrzna harmonia. Ja zrzuciłam 20 kilogramów, ale wciąż zdarza mi się patrzeć w lustro i uznawać, że wyglądam strasznie. Jednak już wiem, że myśląc w ten sposób, tak naprawdę nie myślę o ciele, ale o czymś, co jest schowane o wiele głębiej…

Bo na ciało najłatwiej zrzucić odpowiedzialność?

Tak, łatwiej powiedzieć, że nie akceptuję swojego tyłka, ud czy obwisłego brzucha, niż powiedzieć, że nie akceptuję tego, że jest we mnie rywalizacja, zazdrość i że bywam suką. Ale można też zrobić krok w drugą stronę: patrząc na swoje nagie ciało w lustrze, zauważyć coś pięknego. Później ten jeden „piękny atom” będzie promieniował na całą resztę. W filozofii Wschodu ten zabieg akceptowania małej cząstki nazywa się „zaślubinami atomu”. Nie zrozum mnie źle. Oczywiście, warto dbać o ciało. Problem pojawia się wtedy, kiedy ciało staje się tylko rekwizytem, narzędziem do zbudowania całej naszej samoakceptacji, kolejnym sposobem, aby nie dotykać naszych emocji. I tych przyjemnych, i mniej przyjemnych. Każda jest przecież ważna. Jest dla nas kierunkowskazem, sygnałem, który wysyła nasz umysł, aby wyznaczać kierunek przemiany. Dlatego mówiąc o akceptacji, dobrze jest patrzeć na człowieka wielopoziomowo. Zauważać nie tylko ciało, ale również umysł i emocje, nasze relacje z otoczeniem.

Twoja droga do samoakceptacji wiodła także przez przepracowanie „syndromu drugiej żony”. Piszesz o tym w poruszającym rozdziale poświęconym patchworkowi.

To był dla mnie najtrudniejszy do napisania fragment książki. Wyznanie, że kiedy była żona twojego obecnego partnera jest piękną, utalentowaną kobietą, a ty wciąż nie masz ugruntowanego poczucia wartości, to może pojawić się zazdrość i rywalizacja, wymagało znalezienia w sobie dodatkowych pokładów odwagi. Nieważne, ile w twojej relacji jest zaufania, miłości i bliskości. Jednak jest jeszcze drugi aspekt tej sytuacji. Dzięki relacji z Maćkiem, pojawieniu się w moim życiu jego córek, pośrednio ich mamy, a później naszego synka Jasia mogłam się skonfrontować z tym całym niewygodnym, wypartym bagażem emocji. Mogłam, a właściwie mogę, małymi kroczkami poszerzać swoją ciasną, ale wygodną strefę komfortu.

Wierzę, że wszystkie sytuacje w naszym życiu, szczególnie te przykre, są tak naprawdę szansami i zawoalowanymi lekcjami. O tym jest cała moja książka. O procesie wewnętrznej transformacji, który wiedzie przez branie odpowiedzialności za siebie, swoje emocje i swoje życie. O tym, że zawsze jest światło w tunelu i że można pokonać nawet najbardziej hardcorowe problemy. Warunek? Mnie do dziś pomagają pojawiająca się stopniowo pokora i poczucie humoru.

Ty, „chłopak ze Śląska”, przeszłaś długą drogę, by dziś z dumą powiedzieć: „Jestem kobietą”. Kim jeszcze dziś jesteś?

Jestem kobietą, która od czasu do czasu lubi „zakładać spodnie”. Jestem mamą Jasia. Jestem żoną Maćka. Jestem ciocią Karoli i Jadźki (nie lubię słowa „macocha”). Jestem pisarką. Dobrą organizatorką też jestem. Jestem nauczycielką. Coraz częściej jestem spełniona i szczęśliwa. I wiesz, im dalej w las, tym mocniej czuję, że zwyczajnie… jestem.

 

Karolina Szaciłło - pisarka, dziennikarka

Rozmawia: Magdalena Karst-Adamczyk

Tekst opublikowany w „Wysokich Obcasach" „Gazety Wyborczej 8 maja 2021 r.