Już mnie niczym nie dotkniesz

Czułość i Wolność

Czy można być aż tak bezduszną, nieuważną i pijaną, żeby zrobić rodzącej kobiecie lewatywę wrzątkiem?

Nie wierzysz? Redaktorka mojej książki też nie wierzyła, zaproponowała, żeby wyrzucić tę scenę z książki, bo, jak powiedziała, jest „tak nieprawdopodobna, że aż groteskowa”.

A to prawdziwa historia. To się zdarzyło mojej cioci w 1985 roku podczas porodu drugiego dziecka. Ciocia żyje do dzisiaj, ale jest inwalidką. Nikt nigdy nie odpowiedział przed sądem za to, co się zdarzyło. Włożyłam tę historię do książki, bo zawsze chciałam ją opowiedzieć – delikatnie, tak, żeby nie zrobić krzywdy cioci.

Bo tak wygląda czasem życie kobiet – tak nieprawdopodobne, że aż groteskowe.

Jeszcze bardziej nieprawdopodobna wydaje się historia głównej bohaterki twojej najnowszej książki, młodej Ślązaczki Marijki – robotnicy z Zakładów Azotowych w Chorzowie, która w 1949 roku zostaje zamordowana po sfingowanym procesie strzałem w głowę za rzekomy sabotaż.

Też prawdziwa. Zachowała się w archiwach katowickiego IPN-u. Trzy zupełnie niewinne osoby zostały skazane na śmierć przez rozstrzelanie za sabotaż przemysłowy w 1949 roku. Była wśród nich kobieta.

Ta historia przykuła moją uwagę przede wszystkim dlatego, że wychowałam się na pograniczu Siemianowic i Chorzowa, z widokiem na komin tych właśnie Azotów, w których pracowała ta kobieta. Komin był wielki i gruby i unosiło się z niego coś paskudnego. To był obraz mojego dzieciństwa.

Cztery lata mi zeszły, nim porozumiałam się z tą historią. W końcu przyjęłam, że ta tragiczna historia kobiety, która stała się przypadkową ofiarą systemu, to dobry powód, żeby opowiedzieć o Śląsku, śląskości i przede wszystkim śląskich kobietach.

O śląskim matriarchacie, zafałszowanym i niezrozumiałym.

Dlaczego zafałszowanym?

Bo śląski matriarchat funkcjonuje jako stereotyp silnej baby, co nad wszystkim panuje, w polu i w zagrodzie. Ma wielkie cyce, jest jak taran i rządzi rodziną.

A jestem z takiej śląskiej rodziny i wiem, że to nie jest prawda. Kobiety, które mieszkały na mojej ulicy, najpierw robiły wszystko, żeby ogarnąć jakoś dom, rodzinę, dzieci pod nieobecność męża, który ciągle siedział na kopalni. Potem mąż umierał i zostawały młodymi wdowami, samotnymi i bezbronnymi. Śląski matriarchat to opowieść o wykluczonej starej kobiecie, która znajduje jedyne pocieszenie w Kościele i której nawet nie chcemy się przyglądać, bo nic nas nie obchodzi. Jest starą babą z Chorzowa. Nikt o nich nie pisze, nikogo nie interesują. A dla mnie to zapomniane bohaterki historii.

Ale z drugiej strony są kobiety, które chcąc wyrwać się z domów, poszły do pracy. Socjalizm je przytulił, dał im pracę, obiecał pieniądze i godny byt, więc emancypację, a potem wypluł.

Kobiety na Górnym Śląsku poszły po wojnie do pracy, bo brakowało rąk do roboty. Mężczyzn wywieziono na Wschód, do sowieckich kopalń, a trzeba było wykonać plan trzyletni. To była doraźna i koniunkturalna potrzeba, ale kobiety z niej skorzystały – uciekały z domu, w którym się dusiły, uniezależniały się, miały w końcu własne pieniądze. To była dla nich wielka sprawa, życiowa rewolucja. Choć trzeba pamiętać, że z jednej strony wyciągały rękę do socjalizmu i się emancypowały, a z drugiej strony były bardzo zanurzone w katolicyzmie i swojej tradycji. I były rozdarte.

Ale szybko przyszedł 1956 rok i kobiety wykopano z pracy, każąc wracać do domu. Usłyszały: nie jesteście już potrzebne. Straciły pracę i pieniądze.

Zapominamy, że ten wspaniały rzekomo 1956 rok przyniósł kobietom konserwatywny zwrot, który wysłał je z powrotem do domów. Podobnie jak rok 1945 – koniec wojny i wyzwolenie, które wielu kobietom na Śląsku przyniosło tylko przemoc i gwałt.

Dlatego żeby powstała pełna wizja historii, musimy nałożyć na nią wersję wykluczonych, w tym kobiet.

Musimy opowiedzieć historię kobiet, żeby uświadomić sobie, z czego jesteśmy złożone, z jakich przeżyć, doświadczeń, traum, krzywd. Żeby ostatecznie spróbować sobie odpowiedzieć, kim jesteśmy.

Dla mnie to, że tak niewiele wiedziałam o przeszłości swoich przodkiń, jest fascynujące i strasznie smutne. Wkurza mnie, że nie wiedziałam o tym, jak kobiety cierpiały. Z różnych powodów: bo bały się ciąży w chwili, w której nie były na nią gotowe, bo nie miały dać co dziecku jeść, bo były dręczone i molestowane. To, że nie wiedziałam o tym wszystkim, pozbawiało mnie części tożsamości. Nie godzę się z tym.

Ciężkie czasy sprzyjają ludzkim mendom” – takie zdanie pada w twojej książce. Marijka jest ofiarą przynajmniej dwóch oportunistów, którzy na jej tragedii robią karierę.

Jest ofiarą mężczyzn. Kobiety w komunistycznych stalinowskich zakładach pracy, nie tylko na Śląsku, również w Łodzi czy Żyrardowie, były na dole drabiny. Zarządzali nimi mężczyźni, wykorzystując je na różne sposoby. Przemoc seksualna była na porządku dziennym.

Ta struktura władzy po kilkudziesięciu latach słabo się zmienia. Dałam do książki prawdziwą historię swojej koleżanki, która mając tytuł doktora, na radach wydziału była wciąż panią Asią, która co najwyżej może pomóc panu doktorowi w projekcie. Pomijanie w kolejce do władzy to doświadczenie wielu z nas. Nieraz lepiej wykształcone od mężczyzn, z dorobkiem naukowym czy zawodowym, gdy idzie o strukturę władzy, zostajemy tymi paniami Asiami czy miłymi paniami Aniami. To, co teraz mówię, oczywiście bardzo łatwo ośmieszyć i zdyskredytować, że to wszystko wydumane problemy, taka bowiem jest podstawowa strategia unieważniania głosu kobiet, które się czegoś domagają od świata.

Tyle że patriarchat jest czymś obiektywnym. Mężczyźni nie muszą się mierzyć z wieloma rzeczami, z którymi my ciągle się mierzymy, i nie są w stanie nawet ich dostrzec, bo to nie jest po prostu ich doświadczenie.

A to nie są wydumane problemy. Patriarchat jest faktem, to struktura, w której funkcjonuje się raz lepiej, raz gorzej, w zależności od tego, gdzie się człowiek urodził, jaką ma osobowość i ile siły, by się sprzeciwiać. I jest nie tylko przeciwko kobietom, ale w ogóle przeciwko ludziom – w opresji schematów narzuconych przez ten układ mężczyzna też nie może wyjść ze swojej jedynie słusznej roli. I zawsze musi być dzielny, silny i męski. A co, jak nie ma czasem na to siły? Albo ochoty?

W twojej książce kobiety nie są wobec siebie solidarne, wzajemnie się dyscyplinują. Nie lubią się, są dla siebie konkurencją, patrzą na siebie krzywo. Wszystkie pokiereszowane.

Bo wykluczani nie zawsze są solidarni. To dotyczy przecież nie tylko kobiet. Jak już wykluczony dojdzie ledwo żywy na szczyt wbrew kolejnym kłodom rzucanym pod nogi, to może nie mieć ochoty robić miejsca innym. Bo boi się o swoje miejsce, a gdy czuje na plecach oddech innych, tych, którzy idą za nim, raczej ich zepchnie, niż wyciągnie do nich rękę. Bo boi się, że straci to wywalczone krwawicą miejsce na szczycie. Póki istnieją nierówności, trudno mówić o solidarności.

Choć ja sama doznaję teraz wiele dobrego od kobiet. To jest mocne i głębokie. I dzięki temu moje życie jest na pewno lepsze. Ale to stało się w momencie, kiedy przestałam przed sobą samą udawać, stałam się szczera, wróciłam do przyjaźni sprzed lat.

Anoreksja, nieudane związki, niechęć do ludzi, świata i odmowa, by urodzić dziecko – tak cierpi druga bohaterka twojej książki, młoda naukowczyni, która ucieka z rodzinnego domu na emigrację do Holandii. Ucieka ze świata, w którym wszystko, co trudne, było przykryte milczeniem i pierzyną. Co anoreksja może mieć wspólnego z przeszłością?

Bardzo wiele. W śląskich rodzinach często nie mówi się o uczuciach, tylko daje się jeść kochanym ludziom. Pamiętam wielkie geburstagi, czyli urodziny, podczas których rodzina jadła i jadła. Katarzyna odmawia jedzenia, bo nie lubi siebie, odmawia takiej miłości.

Ciało Katarzyny to też pojemnik na opowieści o ciele kobiet, które były przed nią. Bo ciało dziedziczy różne historie. W ciele odkłada się wszystko, co przeżywamy, zostaje, ciało pamięta o wszystkim. A ciało kobiety jest doprawdy najwrażliwszym sejsmografem.

Katarzyna nie czując, że jest akceptowana przez matkę, wpada w anoreksję, gdy po operacji traci osiem kilogramów i widzi zachwyt w oczach rówieśników.

Mówimy dzieciom różne rzeczy, gdy jesteśmy z nich niezadowoleni, żeby osiągnąć pożądaną zmianę. A zapominamy pochwalić, gdy jest dobrze. Matka kocha bohaterkę, ale nie potrafi jej tego powiedzieć.

Mała Kasia patrzy zachwycona na nagą matkę, a ta mówi o sobie, że jest ohydna. I to zostaje w dorosłej Katarzynie.

To powszechne doświadczenie, że spotykałyśmy kobiety dla nas ważne, które nienawidziły swoich ciał. Tresujemy ciała, katujemy po to, żeby były perfekcyjne. Tak jak chcemy być perfekcyjne w domu i w pracy.

A przekaz, który idzie od matki, bardzo wpływa na to, jak córki siebie postrzegają. Ostrzegam, jeśli macie córki, pomyślcie, jak traktujecie swoje ciała, jak o sobie mówicie z niechęcią: posiwiałam, utyłam. Dzieci łapią czujnie te sygnały.

Katarzyna próbuje się dowiedzieć, kim jest Marijka, i matka odmawia. „Odwieczny rodzinny palimpsest, trupi tort z niedomówień, żali i przemilczeń. Czarny pas z niemówienia niczego. Mistrzostwo Górnego Śląska z trzymania gęby na kłódkę” – piszesz. Im większe jest milczenie wobec skazanej na śmierć ciotki, tym bardziej jej cień pada na rodzinę.

Matka pyta: „Co z tego ci przyjdzie, że będziesz wiedziała?”.

Ja wiem, że przyjdzie bardzo dużo.

Wierzysz w epigenetykę?

Dużo czytałam o strachu, który nam przekazały nasze babki. Podobno traumy są żywe do trzeciego pokolenia. Wiemy to z badań, głównie nad traumami rodzin, które przetrwały Holocaust.

Różne są strategie przetrwania. Jedną z nich, najczęstszą w śląskich rodzinach, generalnie powściągliwych w mówieniu o uczuciach, jest strategia przemilczania. Było, minęło, nie ma co gadać, trzeba iść dalej, tyle jest do zrobienia.

Tyle że to strategia samobójcza, moim zdaniem znacznie gorsza od sytuacji, gdy się ciągle mówi o przeszłości. Bo wgniecenie odkształca się na kolejne pokolenia. To trzeba przepracować, nie ma zmiłuj się.

Widzę jednak w moim pokoleniu, 40-latków, wśród moich licznych znajomych, że się do tego zabraliśmy. Jesteśmy w różnych terapiach i rozrabiamy tę magmę przeszłości naszych rodzin, naprawiając relacje. Jestem z nas bardzo dumna, bo to trudne zająć się tym, przerwać ciąg tajemnic, ujawnić nieopowiedziane historie.

Katarzynie jednak nie pomogły terapie u najlepszych holenderskich psychoterapeutów…

Jej pomogło bycie Antygoną. To też terapeutyczne. Pomogło jej zamknięcie, dokończenie niedokończonych spraw w swojej rodzinie. Wypowiedzenie na głos tajemnic, urządzenie pogrzebu ciotce – kobiecie, o której nie wolno było mówić, a która była źródłem cierpień i tęsknot.

Szczerość i otwartość pomaga. Mnie w pożegnaniu się z przeszłością, otwarciu na lepszą siebie pomogło urodzenie dzieci, bo musiałam na nowo – szczerze i uczciwie – przyjrzeć się rolom, w tym roli matki, roli rodzica, w ogóle konceptowi rodziny.

Mottem twojej książki jest sentencja ludowa: „Jaka marchew, taka nać, taka córka, jaka mać. Jaka matka, taka cera – od jednego Lucypera”. A w tobie jest dużo z twoich przodkiń: mamy, babć, ciotek?

Wszystkie siedzą w mojej głowie. Cała jestem z nich. Ale przerobiłam ich traumy, żyję już w końcu własnym życiem. I nigdy w życiu nie ośmieliłabym się nikomu powiedzieć, jak ma żyć.

Czy w przeszłości Śląska jest coś dobrego?

Dla mnie bycie ze Śląska, a jednocześnie posiadanie dużej rodziny w Zagłębiu i Warszawie było trudne. Nie lubiłam być Ślązaczką, nie uważałam, że to wartość. Dopiero gdy dorosłam, uznałam, że to jest ciekawe. Nie wiem, czy dobre, czy złe, ale właśnie ciekawe. Że jest inne.

Doświadczenie inności zawsze mi towarzyszyło, nawet w rodzinie. Normalnie dzieci nie zastanawiają się, gdzie należą, a ja musiałam.

Mieszkałam w śląskim domu ze śląską babcią, ale miałam drugą część rodziny, która była bardzo polska. Te napięcia były podszyte tym, że jedni byli ze Śląska, a drudzy z niego nie byli. I między tymi rodzinami były ogromne różnice światopoglądowe.

A my z bratem Wojtkiem próbowaliśmy się w tym odnaleźć. I byliśmy rozdarci. Ale jako dorośli wybraliśmy tożsamość śląską i jesteśmy Ślązakami. Mój brat hardkorowo. W śląskości jest dobre to, że możesz ją sobie wybrać. Tata, którego rodzina nie pochodzi ze Śląska, ale urodził się w Chorzowie w ‘57 roku, bo jego rodzice dostali tam nakaz pracy, też wybrał tę tożsamość, został Ślązakiem.

Jakie były twoje babcie?

Z babcią Anielą łączyła mnie niezwykła więź emocjonalna, cielesna, bo często u niej zostawałam, gdy byłam mała, spałam z nią w jednym łóżku. Czasem w nocy się budziłam i dotykałam wałków, które miała pod siatką na głowie. Do dziś pamiętam zapach jej lakieru do włosów. Spędziłam z nią życie. Pochodziła ze śląskiej rodziny, w latach 50. poszła do pracy, została urzędniczką. Gdy owdowiała, była niewiele starsza ode mnie.

Babcia była dobrą, ciepłą omą. Bardzo religijna, oddana kościołowi – ale swojemu, konkretnemu, temu z Parafii Świętego Ducha na Bytkowie. I dzięki niej ja, taka kompletnie na bakier z Kościołem, mam wielkie doświadczenie obecności w nim – chodziłam z babcią na msze, różańce, pogrzeby.

Zmarła nagle w tym swoim kościele, na mszy w dniu Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, myślę, że spełniła tym swoje największe marzenie – cała parafia modliła się tego dnia na kolejnym mszach za jej duszę. Do dzisiaj mi się ta Aniela śni i te sny są bardzo wyraziste. Jak się budzę, to myślę, że ona żyje. Chwila musi minąć, żeby do mnie dotarło, że odeszła osiem lat temu.

A druga babcia, po której mam imię, była feministką, lekarką ginekolożką, miałyśmy świetną więź intelektualną. Miała 87 lat, gdy zadzwoniła do mnie, kiedy byłam na „czarnym proteście”, i krzyczała do słuchawki: „Oglądam was w telewizji, dziewczyny, jestem z wami! Jestem dziewczyną!”.

A potem udzieliła ci wstrząsającego wywiadu do „Wysokich Obcasów” – opowiedziała o tym, jak ratowała dziewczyny, które były zmuszone poddawać się pokątnym zabiegom przerywania ciąży. Opowiedziała o straszliwej krzywdzie kobiet.

Bardzo chciała udzielić tego wywiadu. Mówiła, że jest już tak stara, że może powiedzieć wszystko. Mieliśmy wielką naradę rodzinną, tata był niezadowolony z pomysłu. Ale ona postawiła na swoim. I tym wywiadem postawiła mocną kropkę na swoim życiu. Wykrzyknik! Bardzo się cieszę, że to zrobiłyśmy.

Żyłam w zawieszeniu między śląską babcią i babcią feministką. One się kompletnie nie dogadywały. A ja w tym wszystkim usiłowałam kształtować się jako kobieta, człowiek, Polka, Ślązaczka. Ciężka dola. Ale ciekawa.

Moje dzieci też wychowują się w zawieszeniu między egzotyczną dla nich moją śląskością i żydowskością mojego męża.

Nie robię modrej kapusty, a Marcin nie zapala szabasowych świec, ale rozmawiamy o swoich przodkach. Moja mama opowiada swoim wnukom o tym, kto jest na starych zdjęciach śląskiej rodziny, a niedawno byliśmy z synem na pogrzebie 106-letniego wujka mojego męża – był Żydem, więc pogrzeb, z rabinem, odbył się na żydowskim cmentarzu w Warszawie.

Myślę, że z moim synem to przeżycie obecności na pogrzebie wujka Huberta zostanie na zawsze. Zresztą już teraz mówi o sobie, że jest pochodzenia polsko-żydowsko-rosyjsko-śląskiego. Bo takich ma przodków. I super, niech nasze dzieci to wiedzą, niech rozkminiają.

Podobno jak przerobimy traumy z przeszłości, wzmacniamy się. Czujesz się wzmocniona tym, że przerabiasz przeszłość?

Gdy byłam w liceum, kolega wyznał mi swoje uczucia i powiedział: „A teraz nie możesz mnie niczym dotknąć, bo ja ci już wszystko powiedziałem”. W tym jest niezwykła mądrość. I tak jest z opowieściami o przeszłości: jeśli je wypowiemy na głos, szczerze odpowiemy sobie na różne pytania, nikt nas nie może dotknąć. Tak jest w ogóle z rozliczaniem przeszłości. Łatwiej tego dokonać, gdy robimy to sami, a nie czekamy, aż ktoś to zrobi za nas.

Dlatego się dziwię, że my, Polacy, mamy taki ogromny problem z rozliczaniem przeszłości. To przecież bardzo ułatwia sprawę: jak sama sobie zadasz pytanie i na nie odpowiesz, to nikt cię nie dotknie.

Martwisz się tym, co dzieje się w Polsce?

Martwię się, że moja córka będzie musiała walczyć o swoje prawa – wyważać drzwi, które wyważały nasze matki i babki, a teraz my znów wyważamy. Że mojemu synowi, poszukiwaczowi rodzinnych tożsamości, nie będzie łatwo w kraju, w którym obowiązuje homogeniczność.

Dlatego wkurza mnie egoizm i sama się angażuję w różne aktywności obywatelskie. Mam dług do spłacenia. Dzięki dziadkom i rodzicom mam kapitał kulturowy, dostałam darmową edukację i drogę, którą mogłam dojechać z Chorzowa do Krakowa, a potem do Warszawy.

Pamiętam, skąd jestem.

Z Anną Dziewit-Meller rozmawiała Aleksandra Klich

Zdjęcie: Weronika Ławniczak

  • Anna Dziewit-Meller - ur. w 1981 w Chorzowie, pisarka, felietonistka „Tygodnika Powszechnego”, prowadzi portal promujący czytelnictwo bukbuk.pl.