Koordynatorki intymności: Czasy, kiedy reżyser żąda od aktorek nagich scen, kończą się

Czułość i Wolność

Po raz pierwszy w polskim teatrze - w spektaklu "Opowieści niemoralne" w reżyserii Jakuba Skrzywanka w Teatrze Powszechnym w Warszawie - do pracy nad spektaklem zatrudnione zostały konsultantki scen intymnych. To precedens. Na czym polegała Wasza rola?

Agnieszka Róż: Dbałyśmy o to, by sceny, w których pokazywana jest intymność, nagość, seksualność bądź przemoc seksualna, były tworzone za zgodą wszystkich i w poszanowaniu wolności każdej osoby, która brała w nich udział. Świat tego spektaklu wypełniony jest po brzegi takimi scenami. Starałyśmy się więc o to, by aktorki i aktorzy czuli się bezpiecznie.

Czy potrzebowali aż takiej ochrony? To dorośli, świadomi ludzie - profesjonalny zespół aktorski.

AR: To prawda - to eksperci. Ale czasem jesteśmy tak przyzwyczajeni do pewnych struktur, że trudno dostrzec nam przemoc. Zostaliśmy przyzwyczajeni między innymi do tego, że to osoba reżyserująca ma więcej do powiedzenia od innych, bo to ona kreuje świat spektaklu. A przecież za nią kryje się realny świat pracownic i pracowników teatru, którzy zasługują na komfortowe warunki pracy. Poza tym warto czasem zadać pytanie, kiedy nagość jest środkiem naprawdę potrzebnym do tego, żeby osiągnąć zamierzony przez reżysera cel, a kiedy rozbiera się aktorki i aktorów z innego powodu… To tak, jak z tymi strojami siatkarzy i siatkarek reprezentacji Polski. Oni - ubrani w luźne wygodne stroje. One - w krótkich majtkach wpinających się w pośladki i w obcisłych bluzkach. Pytanie, o czym to jest? Czy to jest jeszcze o sporcie, czy bardziej o wzroku mężczyzn, którzy na te kobiety patrzą? Z Kubą Skrzywankiem często szukaliśmy odpowiedzi na to pytanie, dlatego jestem dziś pewna, że to, na co patrzą widzowie, jest ważne i prawdziwe, a nie szokujące i wyuzdane.

Czy to jednak nie oznacza jakiejś formy cenzury? Bo sztuka jest przecież przestrzenią wolności, eksploracji, przekraczania tabu. Czy nie jesteście kimś w rodzaju przyzwoitek? Cenzorek? Kontrolerek, które pilnują, żeby artyści nie przekraczali granic w sferze, w której powinna panować swoboda?

Żenia Aleksandrowa: Jakub Skrzywanek mówił nam, że gdy usłyszał, że na fali #MeToo powstaje w teatrach w Anglii funkcja koordynatorek intymności - miał duże wątpliwości. Obawiał się kontroli i utraty braku zaufania. Po Gardzienicach i wielu innych sytuacjach zaczął zgłębiać ten temat, dowiadywać się, na czym ta praca polega, i odkrył, że to nie jest narzędzie kontroli, ale wzajemnego wsparcia, które może dawać ogromne poczucie bezpieczeństwa każdej ze stron. Zmienił zdanie i zaprosił nas do współpracy. Zrozumiał, że nie chodzi tu o żadną cenzurę; chodzi o zwrócenie uwagi na potrzeby wszystkich członków zespołu, na ich możliwości i granice.

AR: Kiedy Kuba nas zapraszał, powiedział: "Chciałbym zrobić spektakl, w którym poruszany jest temat przemocy seksualnej. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym to zrobić bez was, ponieważ jestem białym heteroseksualnym mężczyzną i mimo najlepszych intencji mogę popełnić błędy, których popełnić nie chcę." Zależało mu też na tym, by nie wypowiadać się - jako mężczyzna - na temat kobiecej seksualności i przemocy seksualnej względem kobiet.

ŻA: Doradzałyśmy więc, ale niczego nie narzucałyśmy. Nie mówiłyśmy, co wolno, a czego nie wolno. Nie ubierałyśmy aktorek i aktorów na siłę, w imię poprawności politycznej. To one i oni decydowali, czy rozbiorą się w danej scenie, czy nie; czy się zgodzą na imitację seksu, czy nie. My pomagałyśmy im tylko zorientować się, gdzie są ich granice i jak o nich mówić. Żeby aktorka umiała i mogła powiedzieć: "Słuchaj, dzisiaj mam okres i bolą mnie piersi. Nie mam ochoty, żebyś je dotykał". Ale jeżeli chciała danego dnia zagrać mocniej, rozebrać się bardziej - mogła to zrobić.

Nie bez powodu nazywamy siebie konsultantkami, a nie koordynatorkami, mimo że w angielskim funkcjonuje pojęcie "intimacy coordinator". Nie chcemy kojarzyć się z kimś, kto ma rolę nadrzędną, kontrolującą, tylko równorzędną - konsultacyjną.

AR : Wiem, że aktorki i aktorzy są dziś już zmęczeni tym, że bywają zmuszani do aktów wycieńczenia, realnego podniecenia, przekraczania osobistych granic po to, by dana rola była wyraźniejsza Że to nie oni decydują o tym, co robią ze swoim ciałem.

Większość ludzi powie: "Przecież to aktor, aktorka. Ciało jest narzędziem ich pracy".

ŻA: To, że ciało jest narzędziem ich pracy, to nie oznacza, że muszą się godzić na wszystko. W ostatnich latach na fali #MeToo ujawniane są kolejne nadużycia w instytucjach sztuki; także w teatrach i w akademiach teatralnych. Kiedy pracowaliśmy nad spektaklem, dużo o tym rozmawialiśmy; aktorzy dzielili się z nami własnymi doświadczeniami.

No tak, przez całe dziesięciolecia panowało w teatrze przekonanie, że cel uświęca środki. Cóż z tego, że aktor czuje się niekomfortowo; ważna jest sztuka, którą tworzy. Przemocy częściej doświadczały kobiety. Kiedy aktorka nie chciała się rozebrać, przez środowisko była od razu uważana za "trudną".

ŻA: A kiedy z kolei się rozbierała, dostawała łatkę skandalistki i grzesznicy jak w przypadku Grażyny Długołęckiej - odtwórczyni roli Ewy Pobratyńskiej. Dla Kuby inspiracją do spektaklu były "Dzieje grzechu" Żeromskiego i nakręcony na podstawie tej powieści film Borowczyka z 1975 r. To był jeden z najbardziej kasowych filmów PRL-u; wszyscy chcieli to zobaczyć, wszystkim się podobało. Ale Długołęcka, młoda aktorka, która zagrała główną rolę, została po tym filmie w Polsce wyklęta. Nikt nie chciał jej zatrudnić, spotkała ją fala hejtu. Musiała wyjechać z Polski i karierę robiła w Szwecji. Po wielu latach, w 1999 r., zdobyła się na odważne wyznanie, opowiadając w wywiadzie dla "Przeglądu Tygodniowego", że "Dzieje grzechu" doprowadziły ją do nerwicy i były jednym z najbardziej traumatycznych przeżyć w jej życiu. Wróciła dopiero parę lat temu do Polski, ale do branży filmowej chyba nie zamierza już wracać. To jest właśnie opowieść o władzy reżysera, która tak często bywa nadużywana.

Na którym etapie zaczęła się wasza praca na planie?

ŻA: Od samego początku - od pracy nad tekstem i tak zwanych prób stolikowych. Najważniejsze było zbudowanie wzajemnego zaufania. Aktorzy też nie wiedzieli, czego mają się po nas spodziewać. Wiedzieli, że ma być erotycznie, ale co tu się będzie działo, skoro aż zatrudnili konsultantki - myśleli? Byli zaniepokojeni. Wyjaśniałyśmy, że nie zamierzamy nikomu mówić, co mu wolno, a co nie, nie będziemy nikogo kontrolować ani sprawdzać, czy dobrze się zachowuje. Że jesteśmy od zadawania pytań, nazywania pewnych rzeczy po imieniu, rekomendowania rozwiązań.

Czasem chodziło o zwykłą wrażliwość na potrzeby aktorek i aktorów, na komfort ich pracy. Na przykład od samego początku wiadomo było, że będą kręcone videoarty z nagością. Z każdym z aktorów i aktorek przeprowadziłyśmy więc rozmowę, na co wyrażają zgodę, na co nie, a co mogliby ewentualnie wypróbować. Na osobności, bo kiedy wszyscy słuchają, trudniej zaprotestować i powiedzieć: nie mam na to ochoty. A potem zadbałyśmy o to, co wspólnie ustaliliśmy, na przykład, żeby podczas kręcenia videoartu na planie były tylko te osoby, na których obecność aktorzy się zgodzili. Kiedy więc ekipa oświetleniowców przygotowywała światła, aktorzy byli w szlafrokach, dopiero kiedy tamci wyszli, a na sali zostali tylko ci, których obecność była niezbędna - rozebrali się.

AR: Teatr to wielka machina, która pędzi czasami z szybkością pendolino. W takich warunkach łatwo zapomnieć o uważności na czyjeś potrzeby i granice. Naszą rolę można porównać do roli facylitatorek procesu. Jeden z aktorów żartował w kuluarach: "Drogie, czasem czuję się niekomfortowo, że ktoś tak dba o mój komfort!" - tak nowe jest to w teatrze doświadczenie.

Co się działo, kiedy następował konflikt pomiędzy wizją reżysera a potrzebami aktorów?

AR: Konflikty są zawsze, tyle że ukryte. Tu były widoczne - piękne, burzliwe i konstruktywne. Naszym rozwiązaniem było wzajemne zaufanie i zgoda na to, że jak czegoś nie wiemy, to sprawdzamy, szukamy. I jeszcze przekonanie, że wszyscy gramy do jednej bramki. Ostateczną decyzję podejmował ekspert w danej dziedzinie - reżyser, dramaturżka, choreografka, czy kostiumografka. Aktorki i aktorzy byli jednak wysłuchani, kiedy mówili, jak czują się w proponowanych kostiumach, choć ostateczną decyzję podejmowała Joanna Hawrot, która była za nie odpowiedzialna.

Ale cały proces na pewno trwał znacznie dłużej...

ŻA: Tak, ale cóż z tego? Potem wszyscy będą o wiele bardziej zadowoleni i nikt nie będzie miał traumy. Ja wolę, żeby było długo, ale sensownie i bezpieczniej.

Skoro wszyscy mieli prawo głosu, można powiedzieć, że ten spektakl to praca kolektywna - wspólne dzieło sztuki. Co prawda nigdy spektakl teatralny nie był dziełem jednego człowieka, ale jednak to przede wszystkim reżyser narzucający wszystkim swoją wizję zbierał laury, a zespół - pozostawał w cieniu.

AR: Tak, Kuba proponuje teatr partnerski, partycypacyjny. Tu każdy jest twórcą. Poza tym wszyscy zaproszeni do współpracy są ekspertkami i ekspertami, którzy zapracowali na wspólny sukces tego spektaklu. Oczywiście wciąż największy wpływ na ostateczny jego kształt miał reżyser i dramaturżka, ale gdyby aktorzy tylko odgrywali biernie role - efekt byłby zdecydowanie inny.

W spektaklu jest scena gwałtu, o który oskarżony jest Roman Polański. Jak wyglądała praca nad tą sceną?

ŻA: Zależało nam na tym, żeby scena gwałtu była całkowicie wyzuta z seksualności. To nie może nikomu sprawiać seksualnej przyjemności, tutaj widz nie prawa się podniecić. Omawialiśmy wszystkie rozwiązania, zastanawialiśmy się, jakich narzędzi teatralnych możemy użyć, żeby wyraźnie oddzielić seksualność od przemocy seksualnej i żeby nie przekroczyć niczyjej granicy. Rozmawialiśmy o tym wprost. To są bardzo ważne komunikaty, a w teatrze, w ferworze przygotowań do premiery, często brakuje na to czasu. Poza tym - nie ma do kogo ich zaadresować…Ten spektakl pomaga zrozumieć, gdzie jest granica - co jest o miłości, a co jest o przemocy. Co o wolności, a co o zniewoleniu.

Próbowaliśmy z nagością, ale ostatecznie aktorzy grają w czarnej, sportowej bieliźnie, bo uznaliśmy, że tu nagość jest nie na miejscu. Aktorzy nie wykonują także ruchów kopulacyjnych. Nawet najtrudniejsze rzeczy można pokazać na scenie w taki sposób, żeby nikt tego procesu nie zakończył z traumą. Ani aktorzy, ani widzowie. Wiemy, że taki obraz może uruchomić emocje i straumatyzować na nowo osoby, które doświadczyły gwałtu. Stąd komunikat - ostrzeżenie na początku spektaklu, a także współpraca z Fundacją Feminoteka, gdzie można w razie czego się zgłosić po pomoc do osób pracujących z przetrwankami - osobami, które doświadczyły przemocy seksualnej.

Czy to koniec epoki reżyserów, którym wybacza się przestępstwa w imię ich sztuki?

AR: Mam nadzieję. Nigdy dotąd w Polsce nie mieliśmy okazji przeczytać skryptu z rozprawy sądowej, w której stan Kalifornia oskarża Romana Polańskiego o gwałt. Wielu nie chciało i wciąż nie chce wierzyć w akt przemocy, jakiego dopuścił się ten "wielki reżyser". Polański powinien 13 lat spędzić za kratkami. Dziś wiemy, że wiele innych młodych kobiet także wykorzystał i zastraszył. Skąd w nas taka narodowa łatwość lekceważenia wielu ważnych herstorii po to, by usprawiedliwić przemoc tych, którzy mają znane nazwiska? Przemoc w sztuce wciąż jest na porządku dziennym i tylko nasza niezgoda na nią może budować bezpieczną przestrzeń do twórczej pracy, opartej na szacunku i profesjonalności. Życzę nam takiej sztuki i takiej Polski.

Wierzycie, że udział konsultantek scen intymnych stanie się normą w polskich teatrach?

ŻA: Mam nadzieję, że te praktyki pójdą w świat, że aktorzy będą o tym opowiadać innym. Bo już wiadomo, że to jest możliwe.

A.R: W trakcie premiery podeszła do mnie dr Marta Miłoszewska, dziekanka wydziału reżyserii Akademii Teatralnej w Warszawie i powiedziała: "To, co robicie, jest bardzo ważne. Spotkajmy się w Akademii!" 14.10 odbędzie się tam debata z naszym udziałem, którą poprowadzi Witold Mrozek.

Życzę każdemu teatrowi, żeby tak jak Powszechny wszedł na tę drogę i już nigdy z niej nie zszedł. Moim marzeniem jest to, aby do współpracy nie zapraszali nas reżyserzy i reżyserki, tylko dyrektorzy i dyrektorki teatrów - by był to głos instytucji. Mam poczucie, że wydobywamy dziś na światło dzienne sfery, które od pokoleń były tabuizowane, niewypowiedziane, niewygodne i niedostępne. Jestem wdzięczna, że mogę być częścią tej zmiany.

Agnieszka Róż i Żenia Aleksandrowa, koordynatorki intymności

Autorka: Monika Redzisz

Fot. Magda Hueckel / mat. pras.

Tekst ukazał się w magazynie „Wolna Sobota” „Gazety Wyborczej” 2 października 2021 r.