Mit matriarchatu

Magna Mater, czyli bogini matka, która była głównym bóstwem w panteonie, stanowi podstawę założenia o pierwotnym matriarchacie. Jako pierwszy tezy na ten temat przedstawił w 1861 roku szwajcarski etnolog i badacz starożytności Johann Jakob Bachofen. Zgodnie z jego koncepcją patriarchat nie był odwiecznym systemem społecznym. Na podstawie interpretacji greckich, rzymskich i egipskich mitów wywnioskował, że struktury patriarchalne nastąpiły po społeczeństwach, w których główną funkcję pełniła matka. Była głową rodziny i tą, która daje życie. Według Bachofena taki porządek wykształcił się z poprzedzającej go fazy heteryzmu, w którym nie istniały prawa, małżeństwa i ojcostwo. To właśnie kobietom przypisywano życiodajną moc i dlatego oddawano im cześć.
Intelektualne zabawy ewolucjonistów
Koncepcja bóstwa macierzy stale powraca, choć biofizyk i astrolog Wojciech Jóźwiak ideę matriarchatu nazywa wprost mitem, a nawet współczesną legendą wykreowaną przez feminizm. „Matriarchat odpowiada społecznym potrzebom. Ruchowi emancypacji kobiet czy potem feminizmowi. Kobiety z tego nurtu szukały oparcia w historii. I taka właśnie historia została wykreowana na podstawie przeróżnych interpretacji” – mówił w rozmowie z Tomaszem Kwaśniewskim, która ukazała się na łamach „Wysokich Obcasów Extra” w 2017 roku.
Nie tyle w kategorii legendy, ile intelektualnej zabawy na sprawę patrzy antropolożka kultury Agnieszka Kościańska. – Jest to raczej spekulatywna koncepcja, tak jak w ogóle XIX-wieczny ewolucjonizm, który na podstawie różnych przeżytków, czyli form kulturowo-społecznych, które odnaleziono u ludów „prymitywnych”, rdzennych, wnioskował o przeszłości całej ludzkości. Są to więc rzeczy, które znaleziono i w taki sposób zinterpretowano. Ale czy rzeczywiście istniał matriarchat, jest to trudne do udowodnienia – przekonuje badaczka.
Odnalezionym figurkom przedstawiającym kobiety większość archeologów przypisuje raczej rolę w obrzędowości. Przesłanki, by na ich podstawie wnioskować o pozycji kobiet, uznają za zbyt słabe. I choć wśród współczesnych antropologów i socjologów panuje zgoda co do tego, że społeczeństwa matriarchalne w tym pierwotnym, ewolucyjnym sensie nigdy nie istniały, niektórzy uczeni wciąż używają terminów matriarchat i patriarchat. Robią to jednak w sensie ogólnym, dla celów opisowych, analitycznych i pedagogicznych.
Chińskie królestwo kobiet
Choć nigdy nie znaleziono dowodów pozwalających jednoznacznie stwierdzić, że matriarchat był rzeczywiście rozpowszechnionym systemem rządów, można mówić o społecznościach matrylinearnych. Takich nie brakowało na przestrzeni wieków, a spotkać można je i dzisiaj. O co chodzi? Matrylinearyzm to system pokrewieństwa wyznaczany po linii matki. Dzieci po urodzeniu włączane są do jej klanu oraz dziedziczą po niej nazwisko rodowe.
Jedną z najbardziej fascynujących dzisiaj społeczności matrylinearnych jest Mosuo w południowo-zachodnich Chinach, na granicy prowincji Yunnan i Syczuan. Nie istnieje tam instytucja małżeństwa, a kobiety mogą otwarcie współżyć z dowolną liczbą partnerów. Nazywają to małżeństwami „przechodnimi” lub „z doskoku” i to właśnie kobieta dokonuje wyboru mężczyzny. Ma w domostwie własną „komnatę kwiatową” – czasami to pokój, a czasami odrębny domek – w której co noc gości swojego wybranka. Poczęte tam dzieci należą do klanu matki. Zazwyczaj nie wiedzą, kto jest ich biologicznym ojcem, a do mężczyzn zwracają się per „wujku”. Dzieci wychowuje się wspólnie.
Mimo tak silnej pozycji kobiet Mosuo nie można mówić, że to w ich rękach spoczywa władza. Decyzje podejmowane są tam wspólnie, a seniorka rodu pełni funkcję doradczą.
Wieść o tej niezwykłej społeczności rozniosła się dzięki wywodzącej się z Mosuo Yang Erche Namu, chińskiej piosenkarce i pisarce, która w 1997 roku wydała książkę „Ucieczka z królestwa córek”. Namu, pisząc o swoim bujnym życiu miłosnym, zdradziła też sekrety „kwiatowych komnat”. Jej literacki debiut stał się bestsellerem, a biedne i odizolowane od świata osady Mosuo z dnia na dzień urosły do rangi turystycznej atrakcji. Zaczęto tam budować drogi, sklepy, restauracje, hotele i szkoły. Pojawili się filmowcy zainteresowani udokumentowaniem życia kobiet Mosuo i tamtejszego folkloru. Powstała cała turystyczna infrastruktura skoncentrowana na czerpaniu zysków i zaspokajaniu stereotypowych oczekiwań przybywających tam ludzi. W kolorowym, tandetnym blichtrze coraz rzadziej dostrzec można autentyczne tradycje ludu Mosuo. Wielu członków tej społeczności (która dziś liczy już tylko ok. 40 tys. osób) decyduje się wyjechać do miasta w poszukiwaniu lepszego życia.
Matriarchalne utopie
Chociaż kwestionuje się istnienie prawdziwego społeczeństwa matriarchalnego, sama idea wzbudzała ciekawość twórców różnych sztuk. Koncepcja matriarchatu często była przedmiotem feministycznych utopii literackich osadzonych w nurcie science fiction. Temat ten w swoich książkach poruszały takie autorki, jak Joanna Russ, Ursula K. Le Guin czy Alice Bradley Sheldon. Co ciekawe, ta ostatnia przewrotnie pisała o wątkach kobiecych pod męskim pseudonimem – James Tiptree junior.
Brytyjska filolożka klasyczna Mary Beard w książce „Kobiety i władza. Manifest” przywołuje przykład powieści Charlotte Perkins Gilman „Herland” z 1915 roku, która jest fantazją na temat państwa kobiet. „Kobiety żyją tam we wspaniałej utopii: czystej i uporządkowanej, wspólnotowej, miłującej pokój – nawet koty przestały polować na ptaki – doskonale zorganizowanej pod każdym względem: od zrównoważonego rolnictwa i pysznego jedzenia po opiekę społeczną i edukację. A wszystko polega na jednej cudownej innowacji: u zarania historii matki założycielki jakimś sposobem do perfekcji doprowadziły proces partenogenezy [odmiana rozmnażania polegająca na rozwoju osobników potomnych z komórki jajowej bez udziału plemnika]” – pisze Beard, ujawniając, że głównym wątkiem powieści Gilman jest pojawienie się w Herlandii trzech mężczyzn i związane z tym konsekwencje. Zdaniem Beard książka stawia ważne pytania dotyczące postrzegania rządów kobiet czy samych kobiet sprawujących władzę lub do niej dążących oraz skłania do refleksji nad kulturowymi podwalinami mizoginii w polityce i miejscu pracy.
Po wątki matriarchalne często sięgali również reżyserzy kinowi. Jak zauważa krytyczka filmowa Magdalena Maksimiuk, społeczności zdominowane i rządzone przez kobiety przeważnie były przez filmowców osadzane – podobnie zresztą jak w literaturze – w gatunku science fiction. – Najczęściej wykorzystywany jest pomysł plemienia, które żyje sobie gdzieś poza Ziemią, w odległych galaktykach. Natomiast silnych, świadomych własnej wartości bohaterek było w kinie na przełomie ostatnich dekad naprawdę sporo. Zawsze były one jednak pokazywane jako jednostki. Na tym tle nasza polska „Seksmisja” jest o tyle istotna, że tam całe istniejące społeczeństwo od początku do końca było zbudowane z kobiet i przez kobiety. A tego się w filmach czy serialach właściwie nie ogląda – mówi Maksimiuk, która wskazuje jeszcze na dwie współczesne produkcje, które odbiły się ostatnio szerokim echem w świecie filmowym. – Film „Wonder Woman” Patty Jenkins z 2017 roku i jego kontynuacja „Wonder Woman 1984”, na której premierę czekamy. Zwróćmy uwagę, w jaki sposób są tam pokazane kobiety. Mamy głównie do czynienia z plemieniem wojowniczych Amazonek stworzonych do obrony rodzaju ludzkiego, a zatem czerpiemy ze starej tradycji i mitu. Tego rodzaju wizerunek nie stanowi odzwierciedlenia współczesnego społeczeństwa matriarchalnego. Film Patty Jenkins uderza mocno w zasklepiałe hierarchie, które funkcjonują w społeczeństwach, ale też odnosi się do naszej świadomości kulturowej. Trudno więc powiedzieć, czy oglądamy społeczność matriarchalną. Z drugiej strony na pierwszym planie umieszczono bardzo silną bohaterkę, która stała się w pewien sposób ikoną tego nowego otwarcia na kino kobiet – mówi krytyczka.
Droga kobiet do władzy
W czasach, gdy społeczności kobiet wydają się rosnąć w siłę bardziej niż kiedykolwiek, a kwestia ich wkładu w życie społeczne staje się tematem globalnej dyskusji, idea matriarchatu zyskuje na znaczeniu.
Indeks równości płci opracowany przez Europejski Instytut ds. Równości Kobiet i Mężczyzn (EIGE) pokazuje, że „władza” jest obszarem, w którym nastąpił największy wzrost udziału kobiet w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Jednak choć przybywa ich na wysokich stanowiskach, wciąż są w mniejszości. I mimo że stanowią mniej więcej połowę populacji świata, zajmują raptem jedną czwartą politycznych stanowisk, a parytet polityczny to nadal nieosiągalne marzenie w wielu krajach.
Od tej normy zdecydowanie odstaje Rwanda, która ma proporcjonalnie najwięcej kobiet u władzy. Tamtejsza władza ustawodawcza składa się w niemal 62 proc. z pań. Jak do tego doszło? Kraj, który dźwigał się po wojnie domowej, potrzebował nowej konstytucji. To właśnie w niej, napisanej i ratyfikowanej w 2003 roku, zawarto odpowiedni przepis. Zgodnie z nim kobiety muszą zajmować co najmniej 30 proc. miejsc w organach ustawodawczych. Raczej nieufnie do tej licznej kobiecej reprezentacji podchodzi Mary Beard, zastanawiając się, czy nie oznacza to, że faktyczna władza w Rwandzie znajduje się poza parlamentem. Z opracowanych przez polski Senat statystyk wynika, że według stanu na lipiec 2019 roku tylko cztery kraje mają co najmniej 50 proc. kobiet w parlamentach jednoizbowych lub w izbach niższych. Oprócz wspomnianej Rwandy to Kuba (53,2 proc.), Boliwia (53,1 proc.) i Andora (50 proc.).
Dane opublikowane w przygotowanym w 2019 roku przez Parlament Europejski raporcie „Kobiety w polityce: Globalna perspektywa” wskazują na pozytywną tendencję obecności kobiet w parlamentach i rządach. Choć, jak zaznaczają autorzy, „nadal pozostaje wiele do zrobienia, aby zapewnić równą obecność obu płci w procesie decyzyjnym”. Zarówno Unia Europejska, jak i Organizacja Narodów Zjednoczonych wspierają równość płci w polityce, zabiegając o zwiększenie udziału kobiet w przywództwie.
Wspomniana wcześniej Mary Beard w swojej książce zwraca uwagę na to, że mimo wszystko „nasz mentalny, kulturowy model silnej osoby nadal pozostaje zdecydowanie męski”. Stereotypy kulturowe są tak mocno w nas osadzone, że trudno nam na hasło „prezydent” zobaczyć w wyobraźni sylwetkę kobiety. „Nie da się łatwo wpasować kobiet w strukturę od początku zaprogramowaną jako męska – trzeba tę strukturę zmienić” – pisze Beard.
Zdaniem filolożki powinniśmy zacząć od zmiany postrzegania władzy, oddzielenia jej od prestiżu, myślenia o władzy grupy, w której każdy traktowany jest poważnie. Przede wszystkim zaś powinniśmy zacząć myśleć „o władzy jako o przymiocie, a nawet czasowniku (»władać«), a nie o czymś, co się posiada”.
Źródła: National Geographic, „Kobiety i władza. Manifest” Mary Beard, „Brakująca połowa dziejów” Anny Kowalczyk