Muszę się przydać. Tylko co zrobić, kiedy dajemy coś, na co nie ma chętnych?

Jej zdjęcie stoi na mojej półce z książkami, obok zdjęć mojego męża, syna, rodziców, brata. Asia była moją Wielką Nauczycielką. Na zdjęciu, na które patrzę, uśmiecha się promiennie – bo do zdjęć uśmiechamy się promiennie, w dobre i złe dni, prawda? Ale Asia już wtedy ma zdiagnozowane stwardnienie rozsiane; czekają ją miesiące, kiedy będzie chodzić o kulach, potem lata, kiedy będzie siedzieć na wózku, i w końcu ostatnie lata życia, które spędzi, leżąc w łóżku. Poznam ją kilka lat po tym, jak zrobiono zdjęcie: znajomy dominikanin da mi jej namiar, kiedy powiem mu, że chcę komuś pomagać. „Możesz do niej chodzić i czytać jej książki – powie – bo jej oczy już na to nie pozwalają”.
Już po pierwszym naszym spotkaniu, kiedy na własnych nogach wyszłam z mieszkania Asi przy krakowskiej ulicy Daszyńskiego, dokonałam odkrycia wartego chyba wszystkich książek, jakie można przeczytać: mam sprawne nogi, które przemieszczają się na moje zawołanie, mam ręce, którymi mogę sięgnąć po książkę, mam oczy, które mogą ją przeczytać. Wcześniej nie rozumiałam, że jest to dar, który można dostać, ale że można też zostać jego pozbawionym.
Przydać się, przydać się koniecznie
Kiedy mówimy o pomaganiu, zakładamy sztywny podział na tego, który daje, i tego, który dostaje – ale przecież ten, który daje, też dostaje, tylko co innego; mniej wymiernego niż talerz zupy czy dychę. I to coś bywa ważniejsze, choć niematerialne. Dostajemy lekcje, których, syci i zdrowi, bylibyśmy pozbawieni. Dostajemy też poczucie, że możemy się komuś przydać.
Czasami rzucamy się na tę perspektywę, tak łakome poczucia przydatności, że po drodze możemy zapomnieć o osobie, której pomagamy. „Daj, ja ci to wyprasuję. Zjedz jeszcze sałatki, sałatka jest zdrowa!”. Otwieramy drzwi, robimy kawę, „idź już do domu, ja to zrobię za ciebie” – mówimy koleżance, niepomne, że za godzinę zaczynają się zajęcia zumby, co to sobie przysięgłyśmy, że będziemy chodzić. O co nam chodzi, kiedy pomagamy, nieproszone?
Synek, bądź głodny!
Eric Berne, twórca analizy transakcyjnej mówił, że wchodząc w interakcje z innymi ludźmi, wychodzimy z pozycji Rodzica, Dorosłego lub Dziecka, tym samym uprawdopodobniając określoną reakcję po drugiej stronie, zapraszając drugiego człowieka do określonego tańca. Berne'owski Rodzic ma dwa oblicza: krytyczne albo opiekuńcze. Można pomagać dojrzale, z pozycji Dorosłego. Ale kiedy wchodzimy w rolę Rodzica Opiekuńczego, ta pomoc staje się inna – spodziewamy się, że druga strona wejdzie w rolę Dziecka Uległego, które demonstruje swoją bezradność. Czasami jednak ktoś nie chce wejść w tę rolę. „Zmęczona jesteś?” – pytasz koleżankę. „Nie, nie bardzo” – odpowiada i wtedy, jeśli jesteśmy czujne, możemy odkryć cień swojego rozczarowania. „Jak to? Ja tutaj przychodzę z kocykiem, herbatką i wybitną znajomością Excela, a ty mi nie jesteś zmęczona? Ja tu sklepik otworzyłam, a ty nie chcesz kupić?”.
Rola Rodzica Opiekuńczego jest smaczna: oferuje aksamitną wersję hierarchicznego porządku. Ty jesteś tą, która ma i daje, tą, która wie i tą wiedzą gotowa jest innych opromienić, tą, która ma jakiś zasób i może nim obdarzyć. Dopóki drugi człowiek chce to wziąć, wszystko się zgadza: przyjaciółka pochlipuje, że on znowu to zrobił, a ty powtarzasz, że czas najwyższy go zostawić, a ona, przez łzy, przytakuje i obiecuje, że tak właśnie zrobi. Ty gotujesz, oni jedzą, ty ogarniasz, oni cię pytają, gdzie jest żelazko, śrubokręt, ich własne skarpetki, bo tylko ty znasz kod do sejfu, w którym znajdują się odpowiedzi na te pytania. Ale co wtedy, kiedy nikt o nic nie pyta, nikt nie jest głodny, nikomu nie jest za zimno, nikomu nie jest za ciepło i ogólnie wszyscy sobie sami świetnie radzą? Wydawało mi się, że nie noszę w sobie przerośniętego Rodzica Opiekuńczego. Jednak musiałam nieco zmienić zdanie, kiedy mój syn, który na pytanie o wiek odpowiada teraz „półtora roku do pełnoletniości”, zaczął swój nieuchronny i potrzebny proces wyfruwania z gniazda. Ze zdumieniem odkryłam, że prawie zbiegam ze schodów, kiedy tylko późnym wieczorem, po całym dniu spędzonym z przyjaciółmi, pojawia się w domu, co więcej, gnam w stronę kuchni, stawiam na kuchence jakieś garnki z odgrzewanym take-outem, z nadzieją, że „synek” będzie głodny – i tak bardzo mi zależy, żeby był głodny, a nie syty – kim ja się staję, do cholery?
Potrzebuje, czyli kocha
Kiedy mamy do dania coś, na co nie ma chętnych, stajemy na rozstaju dróg: mogę dalej próbować wcisnąć mu to do gardła, tym samym przekształcając rzekomo szlachetną działalność w jakąś formę agresji (bo czymże innym jest opychanie komuś czegoś, czego on nie chce). Mogę też pójść inną drogą – zapauzować się, spróbować zbadać, o co mi naprawdę chodzi. To ostatnie jest zawsze lepsze i prawie zawsze trudniejsze.
Osobiście miotam się między tymi dwoma rozwiązaniami, chociaż wydaje mi się, że częściej udaje mi się zrobić to drugie. I wtedy odkrywam, że pod ofertami niechcianej pomocy są dwa rodzaje lęku. Pierwszy jest o to, że jeśli nie będę potrzebna, nie będę kochana. Kiedy mój syn nie będzie chciał odgrzewanego ramenu, mojej pomocy przy zadaniu z polskiego, mojej rady w sprawie konfliktu z kolegą – czy będzie mnie dalej kochał? Czy wystarczy, że po prostu będę, niczego nie dając? Chociaż w głębi swojego serca wiem na pewno, że odpowiedź na to pytanie jest twierdząca, ten lęk pojawia się we mnie jak nieproszony gość, który nie chce odejść od drzwi, chociaż zgasiliśmy wszystkie światła i udajemy, że nie ma nas w domu.
Drugi lęk dotyczy pustej przestrzeni – czasu, który wcześniej zapełniany był obowiązkami na rzecz innych, przywożeniem, odwożeniem, może pracą wolontariacką, może pomaganiem w lekcjach, opędzaniem się od nieustannego „mamomamo”! Kim jestem poza rolą pomagaczki, ogarniaczki, dyrektorki, o której pracownice mówią, że jest dla nich „trochę jak mama”? Kim jestem poza rolami w ogóle? Kiedy będę już „tylko” kochana, ale nie niezbędna do codziennego życia? Jak mi będzie samej ze sobą? Czy zdążę to sprawdzić, zanim z tego lęku rzucę się do kolejnej pomocy?
Kto daje, kto dostaje
No i jeszcze – jak sprawdzić, czy moje pomaganie służy życiu mojemu i tych, którym chcę pomóc? Bo przecież nie chodzi o to, żeby przestać pomagać i spędzić resztę życia na tej zumbie, co to wcześniej nie mogłyśmy na nią nigdy dojść mimo kupionego karnetu.
Kminię sobie, że warto sprawdzić, czy spełnione są dwa warunki. Pierwszy to taki, że pomoc, którą oferuję, jest chciana: ktoś o nią poprosił, albo, jeśli to ja ją zaoferowałam, zostaje naprawdę przyjęta. Drugi warunek dotyczy intencji: czy pomagam z miłości lub szczerej życzliwości, czy ze strachu o to, coby się stało, gdybym nie okazała się pożyteczna? Z miłości/życzliwości czy obawy przed pustą przestrzenią, w której spotkam już tylko i aż siebie samą?
Kiedy Asia umarła, przez długie dni pogrążyłam się w głębokim smutku. Ale potem, powoli, zaczęłam czuć, że w jakiś tajemniczy sposób wraca do mnie, osadza się we mnie: ona i wszystkie nasze spotkania, książki, rozmowy, płacze, śmiechy, pytania bez odpowiedzi. „Noszę twe serce z sobą (noszę je w moim/sercu) nigdy się z nim nie rozstaję (gdzie idę/ty idziesz ze mną; cokolwiek robię samotnie/jest twoim dziełem, kochanie)” – napisał E.E. Cummings w jednym ze swoich pięknych wierszy. Ten, który przyszedł pomagać, może odkryć, że sam został obdarowany – i że to, co dostał, zostaje w nim już na zawsze. Pomaganie, które płynie z serca, wraca do nas i uchyla podział na tego, który ma, i tego, który nie ma; tego, który daje, i tego, który dostaje. Kiedy ten podział przekroczymy, przestrzeń spotkania otwiera się na oścież.