Nie straszyć fryzjerki

Czułość i Wolność

Koronawirus uderzył we fryzjerski i kosmetyczny biznes w całym kraju z niezwykłą siłą. Dla Bożeny Czajkowskiej, warszawskiej fryzjerki, pandemia stała się testem wewnętrznej dyscypliny, wytrwałości, siły i charakteru. Wyszła z niej obolała, ale wzmocniona. Z nowymi pomysłami.

Gdy przychodzę do salonu Bożeny – tym razem porozmawiać, a nie odświeżyć fryzurę – otwiera mi drzwi, podskakując z radości jak pingpongowa piłeczka, pełna energii i entuzjazmu. Uśmiech nie znika z jej twarzy, mimo że pracuje od rana do nocy. Nadrabia stracony czas.

Z powodu zakazu pracy fryzjerów i fryzjerek przez kilka tygodni nie pracowała, w ogóle nie wychodziła z domu. Pandemia COVID-19 uderzyła w nią zaraz po tym, jak urządziła się w swoim nowym lokalu na warszawskim Mokotowie. Ta pochodząca z Ciechanowa 44-latka z niemal 30-letnim stażem pracy, z tytułem fryzjerskiego mistrza i technika, jest dla mnie uosobieniem skromności, a jednocześnie niezwykłej odwagi.

Powiedziałam, że odchodzę

To tata dostrzegł w niej talent i pasję.

– W domu wszystkie lalki były wystrzyżone. Pies był ostrzyżony. Tata chodził w kitkach. Czesałam wszystkich – mówi Bożena, śmiejąc się.

Fryzjerką została w wieku 15 lat. Jeszcze przed pójściem do zawodówki trafiła na praktyki do małego salonu w rodzinnym Ciechanowie.

– Strasznie się bałam. I bardzo się wstydziłam. Ale od razu usłyszałam: „Masz zacząć robić!”.

Pierwsze cięcie?

– To był mój tata. Oczywiście nie miałam zielonego pojęcia o technice strzyżenia, ale przyjął to z dużą godnością. Kolegom w pracy powiedział, że strzygł go Kamiński, najlepszy ciechanowski fryzjer męski. Powiedzieli, że powinien pójść z reklamacją… Później już było coraz lepiej – śmieje się Bożena.

Ojciec był dla niej ogromnym wsparciem. Co prawda bardzo krytyczny, ale może dlatego Bożena dobrze sobie radzi z krytyką i się nią nie załamuje. Jak trzeba było pomóc, to pomagał. Ale głównie – wypychał z domu, puszczał na głęboką wodę. „Radź sobie!” – mówił.

Bożena zawsze pracowała u kogoś. Najdłużej, 18 lat, w salonie w jednym z warszawskich hoteli. Inwestorzy zmieniali się co dwa, trzy lata. Co chwila nowe porządki, koncepcje. Dla nich to biznes, dla Bożeny i jej koleżanek – życie. Aż wreszcie kolejnej szefowej powiedziała: „Nie”.

– To, co na mnie próbowała wymusić, w tym momencie mojego życia było nieludzkie. Powiedziałam, że odchodzę. To był taki kopniak emocjonalny – wspomina Bożena.

Wtedy założyła własną firmę i… przejęła prawie wszystkie pracownice.

Bizneswoman, nie fryzjereczka

Przejście na swoje okazało się trudniejsze, niż przewidywała. Nowy lokal trzeba było dostosować do potrzeb zakładu fryzjerskiego.

– Właściciel chciał mnie zmusić, żebym odebrała niedokończony lokal – opowiada. – Nie zgodziłam się, zażądałam zwrotu kaucji. Sprawa jest w sądzie.

Denerwuje się: – Właściciel lokalu i wykonawca remontu w jednej osobie myślał, że ma do czynienia z jakąś fryzjereczką, której wmówi, co chce.

Ona tymczasem się przygotowała merytorycznie, wynajęła prawniczkę i mu pokazała!

– Widział, że mi zależy na czasie – tłumaczy Bożena. – Ale zdziwił się, że oczekuję, że będzie tak, jak miało być! Nie mógł uwierzyć, że odmawiam odebrania lokalu. Wmawiał mi, że nie mam prawa tego zrobić. Wtedy poczułam jeszcze większą moc. Bardzo się zdziwił… Że to nie fryzjereczka, tylko bizneswoman, kobieta, która wie, czego chce!

– Nie odpuściłaś. Jesteś uparta?

– Jestem – potwierdza. – Bardzo. Jak coś sobie wymyślę, to nie odpuszczę do końca. Znalazła w końcu nowy lokal. Do remontu i urządzania włączył się jej mąż.

– Wiesz, ta mentalność budowlańców – tłumaczy. – Facet jak przyjdzie i się wydrze, to się dyscyplinują. A jak kobieta coś mówi – to panikara. Więc prosiłam męża o wsparcie. Stałam za jego plecami i mówiłam, co jest nie tak. I jego słuchali.

Z lokalu jest dumna. Ponieważ przez ostatnie 18 lat pracowała w podziemiach bez światła dziennego, bardzo cieszą ją wielkie okna. Jest dużo światła, przestrzeni.

– Nie chce mi się stąd wychodzić. Tu jest mój drugi dom. Tu się czuję bezpiecznie. Po prostu mogłabym tu non stop sprzątać, być tu całą dobę – mówi, a ja widzę, jak razem z Elą, najbliższą współpracowniczką, doradczynią i konsultantką, dopieszczają w salonie najdrobniejsze szczegóły, wspólnie podejmując decyzje.

Spośród jej stałych klientek tylko trzy nie zaakceptowały nowej lokalizacji.

– Najwyraźniej brakuje im czerwonego dywanu – uśmiecha się Bożena. – Powiedziały, że to nowe miejsce nie jest dla nich odpowiednio prestiżowe.

Zaledwie trzy klientki na trzy tysiące…

Gdy pytam, czy warto było pójść na swoje, bez wahania odpowiada: „Warto!”. I tłumaczy, że będąc i szefową, i fryzjerką, wie, jakie są potrzeby salonu. Wreszcie ma pełną gamę produktów z różnych firm. Zapewnia klientkom i klientom możliwość wyboru. Stara się być taką szefową, jaką sama chciała mieć, rozumie ludzi – jak pracownica potrzebuje dnia wolnego, to go dostaje.

– Wiele kobiet boi się otworzyć własny biznes – mówię.

– Nie ma się czego bać! Oczywiście obowiązki są codziennie. Przecież nie powiem, że nie zapłaciłam ZUS-u, podatku czy pensji, bo mi się nie chciało policzyć. Przychodzi pierwszy dzień miesiąca i staję na baczność przed księgową.

Kłopoty? – Zawsze coś tam „się wykrzaczy”. Teraz próbujemy z tą tarczą, już czwarty raz wypełniałam wniosek. Ale wiem jedno: nie wolno się poddawać! Własną działalność może założyć każda osoba, która ma marzenia, pasję, lubi robić to, co robi.

Znam wiele kobiet, które zachwycają się czymś, o czymś mówią z przyjemnością, a robią coś całkiem innego. Męczą się. Powinny pójść za głosem serca.

Co w pracy fryzjerki jest najlepsze?

– Satysfakcja, że uszczęśliwiam ludzi. Że pojawia się ten błysk zadowolenia w oczach klientki, gdy zobaczy efekt mojej pracy. Że czeka na kolejną wizytę, kiedy znów będzie się tak cudownie, pięknie czuła. A takie sytuacje mam codziennie – promienieje.

– Wykonuję świetny zawód. Czy wiesz, że fryzjerzy to jeden z najszczęśliwszych zawodów na świecie? – pyta.

Rzeczywiście, później sprawdzę, że badania London School of Economics plasują fryzjerów tuż po ogrodnikach i florystach wśród najszczęśliwszych grup zawodowych.

O czym marzy?

– Żeby być szczęśliwą. Zawsze! Żeby córki były szczęśliwe, żeby też znalazły swoją pasję. Starsza pyta mnie teraz: „Mamo, co ja będę robiła?”. „To, co będziesz chciała – odpowiadam jej. – Abyś tylko to lubiła”. To jest bardzo ważne. Sama musi do tego dojść.

Jej córki, 13- i ośmiolatka, i mąż – rodzina to, jak mówi: „Druga część mnie”.

– Mąż też jest człowiekiem zdecydowanym, szczerym, który nie głaszcze po głowie, ale jak się wszystko wali, to potrafi pomóc – opowiada.

Mąż, z zawodu piekarz, bardzo zaangażował się w prowadzenie domu, opiekę nad dziećmi.

– Po porodach wracałam do pracy, gdy każda z naszych córek miała sześć miesięcy. I on ubrał, nakarmił. Wracałam z pracy, a dziecko spało… Czasem się pokłócimy, są trzy dni ciszy, ale później sobie wyjaśnimy na spokojnie. Każdy przemyśli, ochłonie. I w zasadzie – jeżeli nie on, to nikt by ze mną nie wytrzymał!

Największa wartość w jej życiu?

– By ludzie byli przy mnie szczęśliwi, żeby byli bezpieczni.

Każda głowa jest najważniejsza

Obserwuję Bożenę od lat i wiem, że nie ma przerostu ego ani wybujałej ambicji. Ze swoją wiedzą, wyobraźnią i talentem mogłaby brylować w telewizjach, a jednak woli skupić się na klientkach i klientach w swoim salonie. Gdy pracuje, widać, że osoba, którą strzyże i czesze, jest dla niej najważniejsza. Kiedy jej to mówię, skromnie się uśmiecha: – Aż mam gęsią skórkę. To miłe.

Pasja, intuicja i pracowitość są jej kluczami do sukcesu. Uwielbia to, co robi. Każdą fryzurę i koloryzację opisuje, przygotowuje rysunki techniczne fryzur.

Wciąż się szkoli. Podczas każdego wyjazdu na międzynarodowe imprezy zawsze coś podpatrzy. Pokazuje mi swój ukochany grzebień, którym zrobiła furorę podczas szkolenia we Włoszech. Opowiadając o tym, głaszcze grzebień i tuli wraz z nożyczkami jak drogocenny przedmiot. Tłumaczy mi, że w cięciach jest pewien kanon. Jak się go nie pozna, to nie można zrobić cięć bardziej frywolnych, ekstrawaganckich.

– Cięcie to jest bryła geometryczna – tłumaczy. – Rysunek techniczny, kąty pracy, płaszczyzny. Mówi się o tym dopiero na szkoleniach, które kosztują grube pieniądze. A nie każdego fryzjera na to stać.

Czy założy własną szkołę?

– Musiałabym bardzo ograniczyć pracę z klientami – mówi z namysłem i wyjaśnia, jak to jest z fryzjerskimi akademiami i szkoleniami: – Najczęściej chodzi o wciśnięcie produktów. To nie jest przekazanie wiedzy, nauka techniki, tylko promocja i sprzedaż produktów. To jest sposób na biznes inwestora, ale nie fryzjera.

Gdy pytam, czy uważa siebie za rzemieślniczkę czy za artystkę, z uśmiechem mówi: – To zależy, na jakim etapie. Na początku to jest rzemiosło, a później – artyzm. Każde cięcie trzeba dopracować do osoby. Warsztat, umiejętność pracy zdobywa się po latach.

Ile głów ostrzygła przez 29 lat pracy? Liczymy razem. Średnio dziennie cztery-sześć osób, razy 300 dni w roku, bo bez niedziel i świąt…

– Mogę być zmęczona machaniem suszarką, ale nigdy nie jestem zmęczona ludźmi – mówi. Twierdzi, że nie ma upierdliwych klientek, tylko wymagające, które chcą wiedzieć więcej i nie zadowolą się łatwą odpowiedzią. Trzeba im konkretnie, jasno odpowiadać na pytania. A przede wszystkim wysłuchać.

Gdy proszę o instruktaż dla klientek, czego nie robić, śmieje się.

– Nie straszyć fryzjera – odpowiada. – Bo wtedy się blokuje. Wystraszony woli już nic nie zrobić, żeby tylko klientka nie wyszła niezadowolona. Trzeba pozwolić fryzjerowi zrobić to, co on chce. Mieć zaufanie. Do mnie czasem przychodzą klientki i pokazują zdjęcie. Gdy widzę, że to fotomontaż, mówię wprost: „Nie da się tego zrobić. Nie ta struktura włosa, nie ten kolor cery”. Czasem trzeba się postawić: nie zrobię tego, i koniec.

Promocję opiera na poleceniach klientek i klientów i poczcie pantoflowej.

– Ostatnio miałam bardzo miłą sytuację. Nasza konkurencja na sąsiedniej ulicy się zamyka. W sobotę przyszła do mnie klientka i mówi, że chce się umówić, bo tam mnie jej polecono. Że Bożena dobrze strzyże. Dwa dni później poszłam podziękować, że bardzo mi miło i życzę powodzenia w nowej lokalizacji. Pani była zaskoczona. Ale miałam taką potrzebę – pójść i podziękować. Jesteśmy konkurencją, ale w doli i niedoli trzeba o sobie pamiętać. Mówić miłe rzeczy, bo to jest potrzebne.

Wsparcie jest ważne zwłaszcza teraz, w koronawirusowych czasach. Pandemia była trudnym testem dla Bożeny, tak jak dla całego fryzjerskiego biznesu w Polsce. Ale także sprawdzianem charakterów. Dwie dziewczyny odeszły z jej zespołu. Z jedną pracowała 16 lat, z drugą 10. Nie wytrzymały presji. Jedna pracowała w podziemiu, druga w innym salonie. Rozstanie przeżyła bardzo. Dla niej najważniejsze było utrzymanie miejsca, do którego będzie można wrócić. Gdyby nie prywatne oszczędności, nie dałaby rady.

Największe wyzwanie dziś?

– Żebym mogła pracować, żeby mi rząd znowu nie zamknął salonu. Żeby nie było większego wskaźnika zachorowań. Przestrzegam wszystkich obostrzeń. I wiem, że już się nie dam zamknąć. Nie zamknę salonu, choćby mieli mnie ukarać. Mandat? Nie zapłacę, pójdę do sądu. Mogę się badać, codziennie robić sobie testy, ale nie pozwolę się zamknąć.

Plany?

– Zamieściłam ogłoszenie, że potrzebuję fryzjerów do współpracy. Zastanawiam się, czy to będą osoby, które zachowały się nielojalnie w stosunku do swoich szefów, czy takie, które z powodów życiowych zmieniają miejsce. Salony się zamykają, bo prowadzą je inwestorzy, którzy nie chcą dokładać do biznesu.

Bożena szuka rozwiązań, nie zamartwia się. I tak zbyt dużo osób nie może pracować w tym samym czasie. Mniej fryzjerek to łatwiejsze zachowanie dystansu i bezpieczniejsi klienci.

Rozgląda się po swoim salonie z prawdziwą dumą. – Nie jest lekko. Ale jestem naprawdę szczęśliwa – mówi.

Tekst i zdjęcie: Dorota Warakomska