Ona nie widzi, on ma porażenie mózgowe. Osobom z Ukrainy odstąpili pokój sześcioletniej córki

Czułość i Wolność

Alina Mrowińska: Kto teraz mieszka w pokoju twojej córeczki Uli?

Monika Snycerska-Łapińska: Od dwóch dni nikt, nasza ostatnia lokatorka, pani Rada, się wyprowadziła.

Miesiąc temu znalazła pracę, w czym jej pomogliśmy, i jest w stanie sama opłacać wynajem pokoju. Radzie bardzo zależało na usamodzielnieniu się, właściwie od pierwszego dnia, kiedy tylko do nas trafiła, mówiła, że jak najszybciej chce mieć pracę i mieszkać samodzielnie.

Spotkałyśmy się tydzień po wybuchu wojny w Ukrainie. Byłaś pewna, że chcesz przyjąć uchodźców do swojego domu. W pierwszej chwili zaskoczyło mnie to, bo ty i twój mąż Wojtek jesteście osobami niepełnosprawnymi, mieszkacie w niespełna 40-metrowym mieszkaniu.

Naprawdę tak pomyślałaś?

Przez ułamek sekundy, że po prostu to może być dla was za trudne.

Ale dlaczego za trudne? Pomyślałaś stereotypowo, że jak człowiek jest niepełnosprawny, to we wszystkim ma trudniej. Nie widzę żadnego związku pomiędzy naszą niepełnosprawnością a przyjęciem uchodźców pod swój dach.

Jestem niewidoma od urodzenia, Wojtek od urodzenia ma porażenie mózgowe i oczywiście wiele rzeczy jest dla nas na co dzień trudniejszych niż dla ciebie, ale to, czy otworzyć dom dla kogoś potrzebującego – nie sądzę.

A to, że macie małe mieszkanie?

Na pewno przyjmując uchodźców do swojego domu, musiałam wyjść z własnej strefy komfortu. Zostawić siebie na rzecz drugiego człowieka. Ale nie mogłam postąpić inaczej. W moim przypadku wiara w Boga pomogła mi w decyzji. Gdybym nie udzieliła pomocy ludziom w ogromnej potrzebie, nie miałabym prawa mówić o sobie jako o osobie wierzącej, chrześcijance, katoliczce.

Znajomi z naszej Wspólnoty Małżeństw przy kościele św. Andrzeja Boboli polecili nam zapisanie się do bazy noclegów na Dworcu Centralnym. I tak to się zaczęło.

Sześcioletnia Ula nie protestowała, że ma oddać swój pokój?

Wręcz przeciwnie, bardzo się ucieszyła, że będzie spała z nami. Tylko raz powiedziała, że mogliśmy oddać swój pokój i wtedy wszyscy spalibyśmy u niej.

Teraz, kiedy wyprowadziła się Rada, usłyszałam, jak sobie mówi: „Ukraińcy, szybko, szybko chodźcie do nas, bo ja chcę spać z rodzicami".

Obawiałaś się, jak to będzie, kiedy przyjdą pierwsze osoby?

Wiedziałam, że będzie inaczej, że trzeba się będzie dzielić mieszkaniem, ale to nie było dla mnie problemem. Może nie bałam się, ale raczej zastanawiałam, jak sobie poradzę, kiedy ludzie będą opowiadać o swoich traumach, czy wystarczy mi umiejętności, delikatności, empatii, rozumu, żeby jak najlepiej im pomóc. Wprawdzie jestem psychologiem, ale tego się obawiałam.

Kto przyjechał pierwszy?

Oksana z Odessy. Była tylko dwa dni, miała córkę w Warszawie, która znalazła jej samodzielne, bezpłatne mieszkanie na kilka miesięcy. Oksana nie spodziewała się ataku Rosjan na Ukrainę, mówiła, że bardzo ją to zaskoczyło i nie może tego zrozumieć.

Po niej wzięliśmy z Dworca Centralnego mamę z córką. Przyjechały, obejrzały mieszkanie, powiedziały, że pojadą po swoje rzeczy, i już nie wróciły. Być może pokój wydał im się za mały, może się przestraszyły naszej niepełnosprawności, ale to już ich problem.

Następnego dnia znowu pojechaliśmy na Centralny i trafiło do nas małżeństwo z Doniecka. Zamierzali zostać dłużej, ale ich syn bardzo chciał, żeby razem jechali do Niemiec.

Syn już tam pracował?

Nie, syn nie chciał walczyć i uciekł z Ukrainy w nielegalny sposób. Zadzwonił do rodziców, że już jest w Polsce, a jutro odchodzi z Centralnego pociąg do Niemiec. I oni zdecydowali się jechać z nim. Zaskoczyli mnie, bo byli bardzo prorosyjscy.

Obaj ich synowie nie chcieli walczyć, ten drugi z powodów religijnych, uciekł gdzieś do zachodniej Ukrainy.

Jak się zorientowałaś, że są prorosyjscy?

Opowiadali, że jak był Związek Radziecki, to żyło się lepiej, pytali, gdzie są u nas kołchozy i sowchozy, a jak im tłumaczyłam, że nie ma i nigdy nie było, to padało pytanie, skąd mamy kiełbasę. Kiedy im zaproponowałam coca-colę, powiedzieli, że takich „burżujskich napojów" nie będą pić. Nic złego nie usłyszałam od nich o Rosjanach i Putinie. Któregoś dnia zapytałam: „Czy wy na pewno jesteście Ukraińcami?", usłyszałam: „No tak". Nie byłam pewna, czy mówią prawdę, ale nie miało to większego znaczenia, bo dla mnie to byli przede wszystkim ludzie, którzy też uciekali od wojny, śmierci, zniszczenia.

Kiedy odwieźliśmy ich do pociągu do Niemiec, spotkała nas duża przykrość. Jeszcze teraz trudno mi o tym mówić, denerwuję się…

Co się stało?

Poszliśmy kolejny raz do bazy noclegów, w której od początku byliśmy zarejestrowani, powiedzieliśmy, że mamy wolny pokój i chcemy przyjąć nowe osoby. Usłyszeliśmy od wolontariusza, że mogą to być tylko osoby niepełnosprawne, bo takie lepiej zrozumiemy, innych uchodźców nam nie dadzą.

Odpowiedziałam, że nie dzielę ludzi na pełnosprawnych i niepełnosprawnych, jedni i drudzy w tym momencie potrzebują pomocy, a ja tak samo zrozumiem osoby pełno- jak niepełnosprawne, bo po rosyjsku mówię.

Jak się wtedy poczułaś?

Strasznie, czułam się dyskryminowana, ktoś zwracał wyłącznie uwagę na to, że nie widzę, a Wojtek niewyraźnie mówi. Czułam dużą złość do tego człowieka, który tak nas potraktował i do którego nic nie docierało. Chciałam, żeby zrozumiał swój błąd, że tak nie wolno traktować ludzi. Płakałam, krzyczałam, wezwaliśmy nawet policję. Policjant twierdził, że jest to sprawa dla rzecznika praw obywatelskich, że powinniśmy założyć w sądzie sprawę o dyskryminację.

Kiedy wyszliśmy z dworca, zalała mnie fala negatywnych wspomnień. Jakby to zdarzenie uruchomiło jakąś lawinę.

Dużo miałam w życiu sytuacji, w których ktoś potraktował mnie źle z powodu mojej niepełnosprawności. Nie mogłam pojechać na wycieczkę szkolną, bo nie było możliwości, żeby ktoś mi pomagał, albo nie przyjęli mnie do pracy, bo ktoś uważał, że nie dam sobie rady z dojazdami.

Moja Ula widziała, że jestem bardzo smutna, zapytała, w jaki sposób może mi poprawić nastrój, i wyciągnęła mnie na lody. Wcale nie poczułam się lepiej i w pewnym momencie słyszę od Uli: „Mamo, ja już wiem, jak poprawić ci nastrój – przyjąć następnych uchodźców". Następnego dnia koleżanka zaprosiła mnie na obiad i dowiedziałam się o bazie na Dworcu Zachodnim. I tam się zapisaliśmy.

Szybko był nowy gość?

Po kilku dniach późnym wieczorem zadzwonił ksiądz z parafii św. Jakuba, która tę bazę prowadzi, z pytaniem, czy możemy teraz przyjąć dwie osoby. Powiedział, że jesteśmy u niego czwartą rodziną osób niepełnosprawnych, która przyjęła uchodźców. Przed północą przyjechali Alona z tatą Pietią, panem dobrze po siedemdziesiątce. Oboje z Charkowa. Przesympatyczni ludzie, byli przez cztery dni. Pietia spał w pokoju Uli, a Alona tutaj, na kanapie w kuchni.

Chcieli rozmawiać o tym, co ich spotkało?

Alona bardzo chętnie, jak już się wyspała, najadła, trochę odpoczęła.

Podobnie jak Oksana z Odessy zupełnie nie mogła zrozumieć, dlaczego Rosjanie ich zaatakowali, wcześniej uważała ich za swoich braci. Opowiadała, jak siedzieli z ojcem w przepełnionych schronach, wychodzili do domu tylko na chwilę po jedzenie. Nie mogli się wykąpać, bali się, że to za długo, że może w tym czasie uderzyć bomba. Siostra Alony od kilku lat mieszka w Izraelu i zdecydowali się jechać do niej.

Podróż do Polski była traumatyczna. Alona się bała, że nie wsiądzie do właściwego pociągu, że wysiądzie nie tam, gdzie trzeba. Bardzo to przeżywała.

Na dworcu w Charkowie był straszny tłum, ogromne kolejki, żeby się dostać do pociągu jadącego do Lwowa. Strach, czy się dostaną, czy nie rozłączy się w tym tłumie z ojcem. A później, kiedy oboje się dostali, ścisk, ludzie i zwierzęta, okna przez całą drogę pozasłaniane. Ze Lwowa pojechali do Krakowa, a potem do Warszawy.

Alona zostawiła w Ukrainie syna i córkę. Zbliżał się poród córki, mąż wywiózł ją gdzieś w głąb kraju. Syn jest policjantem w Charkowie, jego żona z dziećmi przedostała się do Polski. Alona bardzo przeżywała rozłąkę, płakała, że syn może nie zobaczyć, jak jego dzieci dorastają.

Te historie zostały z tobą?

Na pewno, bardzo je przeżywałam i teraz, kiedy słyszę o jakichś atakach w miejscach, gdzie żyli moi goście, myślę: Boże, żeby tylko nie w ich dom, nie w ich bliskich… Modlę się za nich, myślę o nich.

Przypomniało mi się teraz, jak zabraliśmy Alonę i Pietię na Starówkę, czekali wtedy na wizę do Izraela. My z Wojtkiem poszliśmy na mszę do kościoła św. Krzyża, a oni w tym czasie kupili dla wszystkich kołacze. Na drugi dzień dostali wizę. Alona powiedziała, że to dlatego, że byliśmy w kościele, wiza tak szybko do nich przyszła. Dzień przed wylotem przygotowała pyszne drożdżowe pierogi.

Wieczorem Wojtek zawiózł ich na lotnisko. Alona objęła go i zapytała, czy na pewno zostanie z nimi do samego końca. Był do czasu, kiedy zniknęli mu za bramkami.

Po dwóch dniach na grupie Katolickich Mam zobaczyłam wpis, że jest od zaraz potrzebny pokój dla uciekinierki spod Kijowa. I prawie dwa miesiące mieszkała z nami pani Rada. Już po tygodniu zaczęła pracować w sklepie, załatwiłam jej bezpłatny kurs polskiego. Woziliśmy ją do lekarzy, bo okazało się, że miała przewlekłą chorobę. Opowiadała nam, jak w schronach ludzie siedzieli przerażeni, ściśnięci i jak ten strach narastał, kiedy słyszeli huk spadających bomb. Zdecydowała się wyjechać, kiedy bomba spadła na sąsiedni dom i został po nim jedynie lej… Uciekała w pośpiechu, wzięła ze sobą tylko dokumenty, w prawosławnej parafii znalazła autokar, który jechał do granicy z Polską.

Widziałam, że Rada potrzebuje samotności i niezależności. Posiłki wolała jeść sama. Kiedyś mi powiedziała, żebym nie martwiła się o nią. Czasem miałam wrażenie, że mam lokatora, a nie gościa. I to było dla mnie trudne. Sama jestem osobą rodzinną, towarzyską, bardzo lubię kontakty z ludźmi. Wolałam większą bliskość, wspólne gotowanie, rozmowy.

Powiedziałaś wcześniej o wychodzeniu z własnej strefy komfortu.

Cały czas się tego uczyłam. Tak jak moi znajomi, którzy są introwertykami i też przyjęli uchodźców. Opowiadali mi, że każde z nich musiało od czasu do czasu zamknąć się samemu w pokoju, żeby odreagować.

To, że Rada żyła jakby obok nas, a nie z nami, wymagało ode mnie zrozumienia i zaakceptowania, że mamy różne charaktery i różne potrzeby. I właśnie zaakceptowanie tej inności na co dzień, we wspólnym mieszkaniu było dla mnie najtrudniejsze. Nie rzeczy czysto techniczne, organizacyjne. Robiliśmy zakupy, udostępniliśmy gościom internet, dzwoniłam na różne infolinie, jeździliśmy do banku wymienić pieniądze, pokazywaliśmy Warszawę – to było bardzo proste. Dla Wojtka chyba nic nie było trudne, podchodził do wszystkiego zadaniowo – drukował bilety, wyszukiwał informacje, odwoził na dworzec czy lotnisko.

A Ula?

Z kim mogła, to się bawiła. A najważniejsze było dla niej spanie z nami.

Czego nowego dowiedziałaś się przez ten czas o sobie?

Na pewno tego, jak się czuje osoba pomagająca, od której ktoś, komu pomaga, chciałby tak naprawdę jak najszybciej się uwolnić, bo przecież nie chce korzystać z pomocy, tylko musi. Sama tego doświadczałam i doświadczam na co dzień z tej drugiej strony, kiedy ktoś mi pomaga przy przechodzeniu przez ulicę, przynosi jedzenie do stolika, a ja chciałabym móc przejść bezpiecznie sama, a ze szwedzkiego stołu móc sama wybierać. To są dziesiątki rzeczy niemal każdego dnia. I ta pomoc innych ludzi z jednej strony jest wybawieniem, a z drugiej – ciężarem.

Konieczność, której nie chcę, a przez to wcale nie muszę czuć wdzięczności wobec osoby, która mi pomaga, tylko może nawet jakieś rozdrażnienie?

Dokładnie tak. Duży dyskomfort, jakąś zazdrość, że ona jest w tej lepszej sytuacji niż ja.

Myślę, że niektórzy uchodźcy na pewno tak się czują. Przecież to są niezależni ludzie, wyrwani z korzeniami ze swojej ziemi. Nagle przychodzą do obcej ziemi i jak nie mają zbyt dużo pieniędzy, wymagają całkowitego zaopiekowania się. Potrzebują i dachu nad głową, i jedzenia, i pomocy przy załatwianiu najprostszych spraw, bo często nie znają języka.

Mogłam im takiej pomocy udzielić, ale nie oczekiwałam, że ktoś mi podziękuje. Oczywiście było miło, kiedy tak było, ale jak nie, to trudno.

Wszyscy moi goście z Ukrainy mówili, że jak najszybciej chcą wrócić do siebie. Mieli nadzieję, że wojna niedługo się skończy.

Masz z kimś kontakt?

Z Aloną z Charkowa. U jej dzieci w Ukrainie szczęśliwie wszystko dobrze.

Siostra załatwiła Alonie pracę w sklepie. Mają z tatą oddzielne mieszkanko. Ostatnio mówiła mi, że w Izraelu były jakieś działania szkoleniowe wojsk, i bardzo się tego przestraszyła. Siostra jej tłumaczyła, że to tylko ćwiczenia.

Bardzo chciałaby już wrócić do Charkowa. Tak spokojnie powiedziała: „Samolotem do Lwowa, a potem na elektryczce po cichutku do domu".

 

Monika Snycerska-Łapińska - 45 lat, ukończyła psychologię na Uniwersytecie Warszawskim, w czasie pandemii prowadziła telefoniczne konsultacje psychologiczne w fundacji W Sercu Matki. Lubi żeglować i pływać. Jej mąż Wojtek jest informatykiem, córka Ula ma sześć lat.

Autorka: Alina Mrowińska

Ilustracja: Marta Frej

Tekst opublikowany na wysokieobcasy.pl 11 czerwca 2022 r.