Ona wiecznie ma focha

Czułość i Wolność

Gdybyście wpadli na szalony pomysł i chcieli szukać szczęścia w internecie, zaręczam, że niemal na każdej stronie, jaką podsunie wam Google, znajdziecie słowo „wdzięczność”. Wdzięczność – twój sposób na szczęście. Co dała mi praktyka wdzięczności. 50 rzeczy, za które warto być wdzięcznym.

Mam ciężką alergię na tak ujętą wdzięczność, która weszła do poppsychologii jako panaceum na wszelkie trudności.

Być może reaguję tak ostro dlatego, że pamiętam czas, kiedy próbowałam za pomocą tego wytrychu otworzyć sobie drzwi do szczęścia. Było to wiele lat temu, kiedy matka chorowała na nowotwór mózgu, było wiadomo, że umrze, a choroba ciągnęła się już długi czas, grzebiąc wszystkie moje życiowe plany. Chciałam się przeprowadzić do innego miasta, rozwijać, ale zajmowałam się mamą. Byłam akurat od dłuższego czasu singielką i – cóż – choć woziłam matkę co rusz na jakieś badania, nie stracił dla mnie głowy żaden wybitnie zdolny, wrażliwy i przystojny chirurg. Na imprezy nie chadzałam, musiałam zostawić studia podyplomowe, życie 30-latki skurczyło się w zasadzie do pracy i domu. Czasem gdzieś na chwilę wyjechałam, wyskoczyłam do przyjaciół czy klubu, ale wciąż byłam sama. I sama zajmowałam się matką. Rodzice byli po rozwodzie, rodzeństwa nie mam, a dalsza rodzina zbliżała się sporadycznie. Po dwóch latach, nie wiedząc, ile jeszcze podobnych przede mną, zaczęłam się chwytać różnych patentów na szczęście. Wdzięczność szybko wyskoczyła z poradników jak królik z kapelusza. Codziennie przed snem wymień pięć rzeczy, za które jesteś wdzięczna. A jeszcze lepiej zanotuj, stwórz własną wielką księgę wdzięczności.

Zaczęłam więc orać to poletko. Jak się dobrze zastanowiłam, miałam za co być wdzięczna. Byłam zdrowa, pracowałam jako dziennikarka, co dawało mi dużo radości, obie byłyśmy finansowo zabezpieczone, co jest nieczęste w przypadku, gdy w rodzinie pojawia się przewlekła choroba, miałam różne talenty i urodę, wciąż byłam młoda, miałam wspaniałych przyjaciół. I oczywiście były te wszystkie „małe cuda codzienności”, jak piszą w kolorowych pismach, jak świecące słońce, filiżanka dobrej kawy rano i ulubiona piosenka rozlegająca się z odbiornika w samochodzie zaraz po przekręceniu kluczyka.

Problem w tym, że to zupełnie nie działało. Co z tego, że zdrowa, skoro miałam nerwicę i ciągle mi się wydawało, że rozchoruję się za moment jak matka? Co z tego, że ładna, jak sama i uroda mijała mi z każdym jałowym dniem. Co mi po talentach, jak nie mam ich gdzie spożytkować, bo nie żyję dla siebie. To przyjaciele trzymali mnie przy zdrowych zmysłach, nie wdzięczność.

Dziś, wiele lat po tamtych zdarzeniach, myślę – zupełnie już na chłodno – że niezadowolenie z tego, co się ma, jest całkiem w życiu przydatne. Zwłaszcza kobietom.

*

Czy to nie dziewczynki, a potem młode kobiety przyucza się do życia wedle przykazania „Ciesz się z tego, co masz”? Czy w naszej kulturze mężczyzna nie ma być zdobywcą, pionierem, odkrywcą nowych lądów i możliwości, gdy kobieta ma oczy wypatrywać, rozglądając się za okruszynami szczęścia, jakie mogłaby jeszcze wymieść z kątów jaskini, w której pilnuje domowego ogniska?

Mamy w kulturze figury wiecznie niezadowolonej paniusi, księżniczki z ciągle zmarszczonym nosem, ale próżno szukać – w baśniach, dowcipach i języku – figur mężczyzn-malkontentów, choć wszyscy takich znamy. Niezadowolenie, tak samo jak ambicja, seksualny apetyt czy gniew, przystoi bardziej mężczyznom.

A tymczasem niezadowolenie to wielki sprzymierzeniec kobiet.

Kobiety miały od zarania dziejów przekichane. Gdy imperium rzymskie postanawiało dożywiać głodującą biedotę, racje żywności dostawali tylko mężczyźni. Kobiety nie mogły nie tylko studiować, ale też w ogóle się uczyć, przez co bogini jedna wie, jaka część dziejów przepadła na zawsze, gdyż potencjalne kronikarki były analfabetkami. Majątek kobiet de facto zawsze należał do ich ojców, mężów, wreszcie przechodził na dzieci. Najbogatsze arystokratki były zawsze na utrzymaniu męskich członków rodziny. Kobiety nie mogły samodzielnie podróżować, a święte oburzenie budziły ekscesy w rodzaju jeżdżenia na rowerze. Wreszcie nasza seksualność, dziś już zaledwie trochę podejrzana, przez wieki uważana była za czystą patologię. To seksualne niezaspokojenie miało przecież wywoływać histerię. Leczono ją „masażami genitalnymi” prowadzącymi do orgazmów. W 1660 r. Nathaniel Highmore napisał, że sukces osiągnąć było trudno, mimo iż technika „nie różni się mocno od chłopięcej zabawy, przy której uczestnicy próbują pocierać brzuch jedną ręką, a drugą klepać się po głowie”. Orgazm był więc dla kobiety czymś w rodzaju aspiryny na histerię, a dla lekarza niemiłym zabiegiem, bo każda pacjentka potrzebowała indywidualnego traktowania. No przecież nie do pomyślenia, żeby trud zaspokojenia żony brał na siebie mąż, prawda? A to wszystko i tak tylko u nas, na Zachodzie. W wielu krajach problem po prostu wycinano – i do dziś się wycina – wraz z łechtaczką.

*

Dlatego jeśli za coś powinnyśmy być naprawdę wdzięczne, to za to, że nasze prababki raz po raz robiły się cholernie niezadowolone z życia. Niezadowolenie może być znakomitym motorem do zmian. Dobrze zarządzane jest jak rwąca rzeka, która zawsze znajduje sobie drogę, omija przeszkody, wije się zakolami, zatapia intruzów, przerywa tamy i wypłukuje skały. Jak wspaniale, że sufrażystki przestały być zadowolone z tego, że mogą patrzeć, jak głosują ich mężowie, i tak się wkurzyły, że w walce o prawo głosu rozbijały kamieniami sklepowe witryny. Że niezadowolona była młoda Maria Skłodowska, że nie chcą jej w Polsce przyjąć na uniwersytet, i wyjechała na Sorbonę. Że z nieprzyjmowania kobiet na monachijską Akademię Sztuk Pięknych niezadowolona była Zofia Stryjeńska, która podjęła studia przebrana za Tadeusza Grzymałę-Lubańskiego.

Alexandra David-Néel była tak niezadowolona z życia, jakie społeczeństwo miało do zaoferowania kobiecie, że po prostu z niego wyszła. Już jako dziecko uciekła z domu i ruszyła przed siebie, ale znaleźli ją spanikowani rodzice. Mniej szczęścia miał mąż: w 1911 r. Alexandra oznajmiła, że wyrusza w kolejną podróż do Indii, i obiecała wrócić po kilkunastu miesiącach. Philippe zobaczył ją po 14 latach. Ona zaś została orientalistką, nauczyła się sanskrytu i jako pierwsza kobieta dotarła – przebrana za żebraczkę – przez Himalaje do Tybetu. Nieźle jak na „niezadowoloną pańcię”.

*

Kobiety aż za często i zbyt dosłownie żyją według reguły „Ciesz się tym, co masz”. Nie sposób zliczyć badań, które dowodzą, że gdy kobiety ubiegają się o pracę, gorzej negocjują stawki, a często w ogóle biorą, co dają. Nie zabiegają o awans, a pominięte nie protestują. Znakomicie naszą postawę oddaje historia koleżanki, która – wierzcie mi – naprawdę nie jest niunią. Gdy zaszła w trzecią ciążę, od razu się przestraszyła, że szef ją zwolni przy pierwszej możliwej okazji. Traf chciał, że miesiąc później w ciążę zaszła żona jej kolegi z pokoju. „Rodzina mi się powiększa, muszę iść po podwyżkę” – rzucił gość. Koleżanka zamarła, bo jak na dłoni zobaczyła różnicę. A to nasze polskie, wciąż dość powszechne, uznawanie, że jeśli mężczyzna nie pije, nie bije i nie zdradza, to znaczy, że jest OK? I jeśli ona jest niezadowolona, to znaczy, że księżniczce z morskiej pianki w dupie się poprzewracało? A potem wszyscy się łapią za głowę, że statystyki czarno na białym pokazują, że w 80 proc. polskich domów większość obowiązków wykonują kobiety. No wykonują, bo są przekonane, że narzekanie na lesera zrobi z nich niezadowolone pańcie.

Tylko w jednej dyscyplinie związanej z niezadowoleniem jesteśmy świetne, a jest to niezadowolenie z siebie.

Dość powiedzieć, że nie znam kobiety z prostymi włosami, która nie chciałaby mieć kręconych i kobiety z lokami, która nie marzyłaby o prostych. Ale wystarczy o ciele, temat wszystkie znamy. Gorzej, że nie doszacowujemy też swoich kompetencji i mocy intelektualnych. Większość dziewcząt pytana, jak im poszło na teście, obstawia gorszą ocenę, niż finalnie dostają. A chłopcy? Zdziwicie się, jeśli powiem, że przeważnie przeszacowują noty? Mężczyźni aplikują na stanowiska, spełniając 60-70 proc. wymagań, kobiety często nie zauważają, że wypełniają wszystkie. No, jeśli ktoś uważa, że jego angielski jest fatalny, bo w ostatnim roku nie przeczytał dzieł zebranych Szekspira w oryginale, to może być ciężko z poczuciem, że można coś zawodowo osiągnąć.

Zostawiam litościwie nasze pojęcie o sobie jako matkach, bo nie chcę was kompletnie rozjechać.

**

Mimo wszystko nie można jednak powiedzieć, że sprawa wdzięczności za to, co się ma, jest prosta. Chętnie nawoływałabym do upowszechniania niezadowolenia i bezczelnego sięgania po soczyste owoce, jakie niesie życie, gdyby nie to, że one jednak nie rosną przy drodze, a jak już trafi się do sadu, to łatwo się przejeść i pochorować.

Jestem ostatnia do bycia chciejem. Mierzi mnie współczesny pęd do posiadania coraz większej ilości wszystkiego, a także do bezmyślnego kolekcjonowania doświadczeń. Znam osoby podróżujące po zachwycających, egzotycznych zakątkach świata, skaczące na spadochronach, pływające z delfinami i robiące jeszcze inne rzeczy, których ani odrobinę to nie wzbogaca. Jest tylko czymś, co należy odhaczyć, żeby być modnym, w swoim przekonaniu atrakcyjnym towarzysko. Ukrytym chciejstwem mogą być też sukcesy zawodowe czy naukowe: niby mamy tu pęd do wiedzy i rozwoju, a tak naprawdę to po prostu zabieganie o prestiż, który pozwala na utrzymanie kruchego poczucia własnej wartości.

Wreszcie można być niezadowoloną na modłę Barbary Niechcic, a tą nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby być. Całe życie jęczeć za ubłoconym gościem z nenufarami w ręku, ludzie! O ileż lepiej z brakiem u boku ukochanego poradziła sobie też ciągle niezadowolona Scarlett O’Hara. Ashleya nie zdobyła, ale walcząc o niego, przy okazji nie dała się wojnie, biedzie i zgorzknieniu.

*

Pamiętam, jak raz podczas choroby matki byłam już tak przygięta do ziemi troskami, że popłakałam się w empiku, bo przeglądając gazety, trafiłam na historię rodziny, której urodziły się ciężko chore pięcioraczki. Wtedy rzeczywiście poczułam się – wiem, okropne – pocieszona cudzym nieszczęściem. Ale wiem też, że nikomu nie można mówić: „Nie narzekaj. Czego chcesz? Masz dom, zdrowe dziecko. Co mają powiedzieć matki tych chorych?”.

To nie budzi wdzięczności, tak jak bicie linijką po rękach uczyło nie tabliczki mnożenia, tylko strachu przed jej nieznajomością. Mówienie sobie: „Nie mogę chcieć więcej, bo i tak mam dużo”, kiedy życie naprawdę nie jest wygodne, niczego dobrego nie wnosi.

Po tym, jak mama umarła, naprawdę zaczęłam odczuwać wdzięczność. Kiedy się otrząsnęłam z żałoby, byłam szczęśliwa wyłącznie z powodu braku cierpienia. Zaczęło wystarczać mi życie, w którym nie ma katastrof.

Natalia de Barbaro, psycholożka prowadząca warsztaty dla kobiet „Własny pokój” mówi, że powtarzanie sobie tanich afirmacji tak, niczym bohaterka z „American Beauty”, która zapłakana mechanicznie recytowała banały o tym, jak wspaniała jest ona i jej życie, nie ma zupełnie sensu. – Prawdziwa wdzięczność jest wtedy, kiedy nie wywalam na śmietnik swoich uczuć. Jeśli jest piękny dzień, słońce wstaje, dziecko je śniadanie i niby wszystko jest pięknie, a ja i tak źle się czuję, to staję na rozdrożu – mówi de Barbaro. – Mogę sobie tę ranę posprejować brokatem. To rodzaj agresywnego zabiegu, który często robią kobiety, mówiąc sobie: „Nie mam prawa czuć tego, co czuję, bo przecież świeci słońce i mam zdrowe dziecko”. Wtedy wdzięczność robi się aktem siłowym.

Co więc robić? Iść drugą ścieżką: – Jak przychodzi niespodziewany gość, to możesz udawać, że on nie przyszedł, sęk w tym, że przyszedł i jest. Jeśli zostawisz go na progu i zamkniesz drzwi, i tak dalej tam stoi. Zatem, jeśli pojawia się niezadowolenie, dyskomfort, dobrze najpierw się zastanowić, gdzie to uczucie jest w ciele, a potem położyć tam rękę i choć kilka razy głęboko odetchnąć. Emocje to fakty, pojawiają się i są. Walka z nimi tylko je umacnia. Jeśli umiem powiedzieć sobie: „Nie wszystko w moim życiu mi pasuje, nie ze wszystkim czuję się dobrze”, wtedy mogę poczuć szczerą wdzięczność i powiedzieć sobie wieczorem przed pójściem spać, że jestem wdzięczna za to, że mam w domu ciepłą wodę, że piętro niżej jest mój mąż i syn. Robię to nie na wkurzonej nauczycielce, która każe mi być wdzięczną, tylko naturalnie.

*

Wdzięczność, że jestem zdrowa i mam zdrowe dzieci, już ze mną została. Ale gdy odzyskałam siły witalne, zaczęłam też pragnąć innych rzeczy i to pcha mnie do przodu. Koleżanka, która w trzeciej ciąży drżała ze strachu przed zwolnieniem, zwolniła się sama, założyła biznes i wiedzie się jej całkiem nieźle. Ma już czwórkę dzieci i choć przedsiębiorcy w Polsce raju nie mają, nie uwiera jej już zależność od szefa.

Zastanawiałam się, która z literackich bohaterek jest mistrzynią twórczego niezadowolenia z jednej i prawdziwej, szczerej wdzięczności z tego, co ma, z drugiej strony. Królowa jest tylko jedna: Ania Shirley. Jak ta dziewczyna umiała doceniać szczęście, jakie ją spotykało, i nie tłamsić apetytu na więcej! Zawsze pamiętała, jak bardzo jej życie się zmieniło dzięki temu, że adoptowali ją Maryla i Mateusz, doceniała, że każdego dnia ma ciepły posiłek i zasypia w czystej pościeli, a jednocześnie ciągle chciała, żeby jej życie było pełniejsze: chciała się uczyć i być najlepsza w klasie, mieć piękną suknię z bufkami, znaleźć przyjaźń i miłość. Być może ona najlepiej uczy nas, że można mieć i pogodną twarz, i czasem zmarszczyć nos.

Autorka: Natalia Waloch

Grafika: Ola Matusik

Tekst ukazał się w magazynie „Wolna Sobota” „Gazety Wyborczej” z 28 listopada 2020 r.