Pierwsza sędzia koszykarska: Kibice traktowali mnie jak maskotkę. Krzyczeli: "Baba do garów!"

Czułość i Wolność

Sędzia czy sędzina?

– Odwieczne pytanie, co? Przed meczami podchodzili do mnie koszykarze i zagadywali: „To jak się mamy do pani zwracać?”. „Pani sędzio” – odpowiadałam. Sędzina była jeszcze kojarzona z żoną sędziego. Dziś preferuję sędzię. Według językoznawcy prof. Miodka obie formy są dopuszczalne.

Miło, że zawodnicy pytali cię o zdanie.

– Pewnie wielu z nich zastanawiało się, czy podołam. Byłam najmłodsza ze wszystkich sędziów. No i zostałam pierwszą kobietą w Polsce, która miała poprowadzić spotkania męskiej ekstraklasy. Gdziekolwiek się wtedy rozejrzałam, tam mężczyźni: sędziowie, koszykarze, trenerzy, działacze sportowi, kibice. Jeśli mówili coś o mojej płci, nie przejmowałam się. Dla mnie myślenie o sędziowaniu koszykówki było proste: „Ktoś stawia mi barierę? To muszę ją pokonać”.

Chwila, to nie takie łatwe.

– Jeśli masz pasję, nikt ci w niej nie przeszkodzi. Po każdym ich meczu, który prowadziłam, czułam się coraz pewniejsza. Im wyższa liga, tym więcej działo się na boisku. Bo gra była szybsza, a zawodnicy lepsi technicznie. Ale to nie im sędziowało mi się najtrudniej. Mecze kobiet – to dopiero wyzwanie. Ich koszykówka okazała się bardziej nieprzewidywalna. Osiem na dziesięć zawodniczek zachowywało się na parkiecie emocjonalnie i żywiołowo. W przypadku mężczyzn – może trzech. Kobiety zawsze dawały z siebie sto procent. Nawet w spotkaniach o niewysoką stawkę. Mocniej i dłużej przeżywały też porażki. Bo panowie nie analizowali. Mieli tylko jeden cel – wygrać. Jak nie to spotkanie, to następne.

A kiedy zaraziłaś się tym sportem?

– Jestem pokoleniem szału na koszykówkę z lat 90. Oglądałam mecze amerykańskiej ligi. Przed każdym Włodzimierz Szaranowicz wołał: „Hej, hej, tu NBA!”. W wieku 13 lat zachłysnęłam się fruwającymi Jordanem i Pippenem z Chicago Bulls. Znałam ich nie tylko ja, ale też dzieciaki z mojego warszawskiego osiedla. Oczywiście na boisku było więcej chłopców niż dziewczyn. No i grali lepiej od nas. Ale z kilkoma koleżankami tworzyłyśmy zgraną paczkę. Wspólnie oglądałyśmy retransmisje meczów, bo leciały na żywo tylko w nocy. W weekend szybko jadłyśmy śniadanie i spotykałyśmy się na boisku. Obiad i znów koszykówka. Grałyśmy na bocznym koszu, aż do momentu gdy koledzy wciągnęli nas do swoich rozgrywek. Do końca podstawówki na lekcjach WF-u grałam w kosza tylko z nimi. Wtedy jeszcze mieliśmy podobny wzrost, wagę i umiejętności.

Co pociągało cię w koszu?

– Brak nudy. A czułam ją podczas obowiązkowych zajęć sportowych: gimnastyki, gry w gumę, klasy i dwa ognie. Potrzebowałam sportu, który byłby zespołowy, a jednocześnie pozwalał wykazać się indywidualnymi umiejętnościami. Koszykówka pasowała idealnie. Podobało mi się, że była taka skomplikowana. Do grania w piłkę nożną wystarczyło, że wiedziałam, na czym polega spalony. Siatkówka? Dwa odbicia i przy trzecim bum! Kosz miał mnóstwo zasad. Choćby dotyczących określonego czasu na przeprowadzenie akcji, poruszania się z piłką czy tego, że w obronie nie możesz położyć dwóch rąk na przeciwniku albo blokować go ciałem, bo to faul. Ten sport nie był dla mnie zwykłym rzucaniem do kosza.

Chciałam wejść na poziom wyższy niż podwórkowy. Nikt z bliskich nie mógł mi w tym pomóc, bo rodzina niesportowa. Ale nikt też nie powiedział: „Dziecko, daj sobie spokój. Spójrz na swoje poobdzierane kolana i powybijane palce”. Rodzice zapewnili mi piłkę, buty, a dalej radziłam sobie sama. Jako piętnastolatka jeździłam na treningi na warszawski AWF i wracałam o 22 autobusem. Z dziewczynami tworzyłyśmy drużynę trochę z przypadku. Dość szybko się rozpadła. Z pierwszymi rozgrywkami miałam więc styczność w liceum, które wystawiało swoją reprezentację do zawodów międzyszkolnych. Wtedy miałam też pierwszy kontakt z sędziami.

A sędzinami?

– Nie. Kobiety pełniły wówczas tylko jedną funkcję – pracowały przy stolikach jako sędzia funkcyjny. Czyli pisały protokół z rozgrywek, obsługiwały zegary zawodów i czasu akcji. I ja też to robiłam, gdy nie grałam.

Po ukończeniu szkoły nie mogłabym grać w dotychczasowej drużynie. Była wprawdzie liga amatorska, tylko co z tego? Nie występowała w niej żadna żeńska drużyna. Na szczęście pojawił się kolega sędzia, który obsługiwał mecze na zawodach szkolnych. Zaproponował mi kurs sędziowski.

W pierwszym etapie uczyłam się teorii. Szybko zaczęła mnie interesować. Ale najlepszy moment nastąpił, gdy po raz pierwszy wręczono mi gwizdek i kazano sędziować sparing. To było to!

Inne kobiety szkoliły się z tobą?

– Tak, ale zdecydowały się zdawać egzamin tylko na sędziego funkcyjnego. Ja zaś odważyłam się na podjęcie wyzwania i rolę sędziego boiskowego.

Odważyłam?

– Aby uprawiać ten zawód, musisz mieć odwagę i pewność siebie. Na boisku jesteś ciągle oceniany i poddawany presji. Przez koszykarzy, ich trenerów, ale też kibiców. Nie będziesz dobry, jeśli staniesz się ich wrogiem lub będziesz się bać. Musisz umieć z nimi rozmawiać. Potrzebujesz charyzmy, aby uwierzyli w twoje dobre decyzje. A co do samego szkolenia – jego zaliczenie przypominało egzamin na prawo jazdy. Najpierw teoria, potem praktyka. Zdobyłam uprawnienia. Wiedziałam, że jeszcze wiele przede mną. Przecież nie wszyscy po zdanym kursie stają się od razu dobrymi kierowcami, a co dopiero rajdowymi.

Oho, niebezpiecznie zbliżamy się do pewnego stereotypu.

– Baby za kierownicą? No tak. Wielu mężczyzn uważa, że kobiety na drodze ciągle się wahają. Że wrzucają kierunkowskaz w lewo, a jadą w prawo.

O tobie jako sędzinie myśleli podobnie?

Na początku nie spotykałam się z takimi opiniami. Być może dlatego, że nie mogłam od razu sędziować dorosłym. Musiałam przejść pewne etapy, a pierwszym z nich były dzieci. Pracowałam zawsze z bardziej doświadczonymi sędziami. Dopiero potem przeszłam do rozgrywek młodzików, kadetów, juniorów i lig amatorskich. To na nich usłyszałam pierwsze uwagi o mojej płci.

Na przykład, gdy pojechałam na mecz szkół średnich. Pan woźny poprowadził mnie do pokoju wuefistów, gdzie usłyszałam: „Pani do kogo?”. „Przyjechałam sędziować”. „Słucham?!”. „Ma pan wybór: albo ja, albo nikt”. Przypuszczam, że wuefistę zmyliły moja płeć i wygląd: mam 162 cm wzrostu i drobną posturę.

Podczas meczu nie miałam żadnych problemów z prowadzeniem zawodów czy kontrolowaniem zawodników. Po zakończeniu podszedł do mnie ten wuefista i podsumował: „Kurczę, wow”. A wkrótce i on został sędzią. Przyjaźnimy się do dziś.

To kiedy zaczęłaś gwizdać w najlepszych polskich ligach?

– Po kilku latach pracy w okręgu mazowieckim. Wówczas dostałam szansę na szkolenie centralne. Kładziono w nim zdecydowanie większy nacisk na jakość decyzji, indywidualne techniki sędziowania. No i trwało cały sezon. Ukończyłam je w 2003 roku. To była winda do nieba. Ale i ogromna presja, bo zaczęłam prowadzić zawody w całej Polsce. Czułam oczywiście, że z powodu płci spotkam się ze… zdziwieniem.

To chyba mało powiedziane.

– Gdy wchodziłam między dwumetrowych dryblasów, kibice traktowali mnie jak maskotkę. Część z nich krzyczała z trybun: „O Boże, baba!”, „Baby do garów!”.

Ta „baba” jeszcze bardziej motywowała mnie do pracy. Chciałam coś udowodnić mężczyznom.

Co?

– Że moje umiejętności i wiedza są wystarczające.

Mało sprawiedliwe.

– Ale właśnie tak urządzony jest świat. Dlatego im więcej kobiet w jakiejś branży, tym mniej stereotypów na ich temat. Żeby je jednak pokonać, wiele z nas potrzebuje nie tylko zawziętości, ale też wsparcia. A ja miałam je od rodziców, przyjaciółek, warszawskich sędziów.

A jak reagowali na ciebie zawodnicy?

– „O, kobieta! Nigdy pani nie widziałem” – słyszałam na początku. I nic więcej. Koszykarze z tak wysokich lig to profesjonaliści. Dla nich liczy się tylko dobre sędziowanie. Dla mnie zresztą też. Tylko nielicznym zdarzało się mnie obrazić. Starałam się jednak zrozumieć ich zachowanie: koszykówka to emocje, sportowa złość jest jej elementem. Gorzej, gdy zawodnik czy trener nie potrafili poradzić sobie z tym, że sędziuje kobieta. A to już uczucia wychodzące poza sport.

Zdarzali się tacy?

– Niewielu. Mówili mało cenzuralne rzeczy. Zawsze wtedy zastanawiałam się, co powiedzieliby swojej córce, gdyby jakiś mężczyzna uniemożliwił jej pracę w wymarzonym zawodzie.

Być może przetarłaś szlak dla ich córki jako przyszłej sędzi.

– Nie tylko ja to robię. W rozgrywkach Euroligi – najlepszej ligi na naszym kontynencie – sędziuje 70 mężczyzn i dwie kobiety. Zaś w polskiej ekstraklasie kobiet z gwizdkiem biega osiem sędzin na 43 sędziów. Mało, ale osiem to już nie jedna. Trend się zmienia. Gdy wchodziłam na szczebel centralny, była nas tylko piątka, z czego jedna w ekstraklasie kobiet. W 2006 roku awansowałam jako pierwsza kobieta do ekstraklasy mężczyzn. Wtedy po jednym ze spotkań usłyszałam od sędziego głównego: „Kobiety nie powinny sędziować. Ale wolę pracować z tobą niż z niektórymi kolegami”.

Zmieszałam się po jego słowach. Początkowo mnie dotknęły. Potem jednak stwierdziłam, że niewielu mężczyzn zdobyłoby się na taką szczerość. W jakiś sposób pochwalił i docenił moją pracę.

A co, jeśli popełniałaś błąd na boisku?

– Zdarza mi się mylić jak każdemu sędziemu. Koszykówka to nieprzewidywalny sport, nie nauczysz się jej na pamięć. Jeśli czasem z moją decyzją nie zgadza się dwa tysiące kibiców, to ich reakcja mobilizuje mnie do jeszcze większej koncentracji. Bo skupianie się na błędzie nie pomaga. Dekoncentruje i wybija z rytmu. A niestety pomyłki moje i koleżanek są dłużej rozpamiętywane niż mężczyzn.

Jedna z nich zdarzyła mi się w 2013 roku, podczas meczu pierwszej ligi. I to w decydującej fazie rozgrywek. Jedna z drużyn właśnie rozpoczęła kontratak. Dzięki tej akcji mogła wygrać spotkanie. Ale przerwałam grę z powodu źle zresetowanego zegara. To uniemożliwiło zespołowi zdobycie łatwych punktów, przegrał. Trawiłam ten błąd kilka dni, rozkładałam na czynniki pierwsze, żeby w przyszłości uniknąć podobnej sytuacji. Słyszałam: „Facet by się tak nie pomylił”.

Co ciekawe, dwa miesiące temu spotkałam zawodnika, którego drużyna wtedy przegrała. Sytuację z zegarem widział kompletnie inaczej niż ja. W dodatku z całej swojej kariery zapamiętał tylko jeden błąd sędziowski. Najważniejsze jednak, że przy kawie mogliśmy o nim spokojnie porozmawiać. A był to zawodnik, który uwielbia dyskutować z sędziami.

Wielu koszykarzy docina sobie na boisku. To tzw. trash talk, z ang. „śmieciowa gadka”. Wobec sędziów też jej używają?

Oczywiście. Ale ja również się nią posługuję. Niektórzy zawodnicy myślą, że mogą coś mi powiedzieć, a ja zamilknę. Nic z tych rzeczy. Gdy rzucam ripostą, trash talk nagle się kończy. Koszykarze doceniają takie zachowania, które ustawiają naszą relację.

Czyli masz charakterek.

– Mam. I bardzo pomaga mi w pracy. Bo sędzia powinien być trochę zadziorą i umieć bronić swojego zdania. Ale też zawsze powinien zachowywać się z klasą. Pamiętam mecz juniorów, który sędziowałam w lidze okręgowej. Trener jednej z drużyn nie akceptował wyniku. Po meczu wszedł energicznie do szatni sędziowskiej i wypalił: „Gdy widzę sędziujące kobiety, strzela mnie kurwica!”. Wyprosiłam go. Spokojnie wyszedł, a my zakończyliśmy formalności związane z zawodami. I jakież było jego zdziwienie, gdy tydzień później zobaczyliśmy się ponownie. Tym razem na meczu wyższej ligi. On był asystentem głównego trenera, a ja sędzią głównym. Na rozgrzewce standardowo przywitałam się ze szkoleniowcami obu drużyn. Uścisnęliśmy sobie dłonie, wymieniliśmy uśmiechami. Zauważył to właśnie asystent, który tydzień temu miał problem z sędziującymi kobietami. Natychmiast podszedł do mnie i powiedział: „Chciałem przeprosić za moje zachowanie. Mam nadzieję, że nie żywi pani urazy”.

Serio? Oczywiście jego zachowanie nie wpłynęło na moje decyzje podczas tego spotkania, ale pokazało, że bez względu na światopogląd powinniśmy się szanować. I może wreszcie pora pogodzić się z kobietami w sporcie, polityce albo na wyższych stanowiskach? Na szczęście w moim środowisku większość mężczyzn dawno przywykła do kobiet. To miłe, gdy wchodzisz na boisko, a trener, z którym się witasz, mówi: „O, pani Karina! Będzie dobre sędziowanie”.

A są mecze, w których skład sędziowski tworzą wyłącznie kobiety?

– Coraz częściej. I przypominają mi zdjęcie, które w internecie wstawiła pewna linia lotnicza. Była na nim cała załoga samolotu. Na jej czele nie szedł jak zawsze pilot, a za nim stewardesy. Tym razem ekipa składała się wyłącznie z kobiet. Miła odmiana.

 

Trendy światowe pokazują, że coraz więcej dziewczyn decyduje się na pracę sędziny, trenerki czy menedżerki klubu. W zeszłym sezonie dwa zespoły z naszej żeńskiej ekstraklasy prowadziły kobiety. Nieco więcej jest ich na parkietach europejskich i amerykańskich.

Też się do tego przyczyniasz – organizujesz szkolenia dla sędzin.

– Gdy zaczynałam, nie miałam zbyt wielu koleżanek, z którymi mogłabym wymieniać się doświadczeniami. Stąd wymyśliłam „Work Together” („Pracujmy razem”). To trzydniowe campy. Ich uczestniczkami są sędziny koszykówki. Podczas zajęć motywujemy się, doskonalimy umiejętności i oglądamy materiały szkoleniowe. Przeprowadzamy zajęcia teoretyczne, ale też sędziujemy mecze. To mój pomysł na wzmocnienie koleżanek będących na początku drogi.

 

 

Karina Kamińska – sędzia Polskiego Związku Koszykówki. Jako pierwsza kobieta w Polsce sędziowała w ekstraklasie mężczyzn. Pomysłodawczyni i organizatorka campów szkoleniowych dla kobiet sędziów „Work Together”.

Autor: Łukasz Pilip

Zdjęcie:  Grzegorz Jędrzejewski

Tekst ukazał się w magazynie „Wolna Sobota” „Gazety Wyborczej” 28 maja 2022 r.