Pierwsze zderzenie ze śmiertelnością

Jak niepłodność zmienia stosunek kobiety do jej ciała?
– To często pierwsze zderzenie z niedoskonałością jego funkcjonowania. Można by to nawet nazwać zderzeniem ze swoją śmiertelnością. Wyjątkiem są kobiety, które cierpiały na poważne choroby, np. onkologiczne. One zwykle już nauczyły się żyć z jakimś rodzajem niedoskonałości ciała i kolejny jej przejaw nie jest życiową porażką. Ale dla reszty to często absolutny szok, bo zdolność do zajścia w ciążę jest przez młodych ludzi traktowana jak coś tak oczywistego i naturalnego jak oddychanie.
Te kobiety były niezadowolone z wyglądu ciała, bo nie pasowało do wzorców, jakimi je bombardowano od najmłodszych lat, a tu jeszcze źle działa?
– To już naprawdę przesada! Jestem młoda, nic mi nie dolega, wyglądam jak wczoraj, nie mam żadnych niepokojących objawów – buntują się.
Przyjęcie tego, że są chore, to dla tych kobiet pierwsza gigantyczna bariera do przejścia. Mimo że leczą się w klinice, chodzą do lekarza, wykonują diagnostykę – co sugeruje, że jednak spotkała je choroba – długo nie myślą o niepłodności w ten sposób. Konsekwencją jest często oddzielenie się od ciała. Ono staje się przede wszystkim narzędziem, instrumentem do celu, jakim jest urodzenie dziecka.
To chyba niebezpieczne?
– Dość niebezpieczne. Ale wynika też z permanentnego naruszania granic intymności kobiety, które jest związane ze specyfiką leczenia niepłodności. Wcześniej dla wielu stresująca była coroczna kontrola ginekologiczna, teraz są często badane kilkanaście razy w ciągu cyklu. Przez lata starań odwiedzają kilkudziesięciu specjalistów. Często jedyną obroną przed psychologiczną destrukcją jest właśnie oddzielenie się na poziomie emocjonalnym od ciała. Kobieta, leżąc po raz enty na fotelu, zaczyna czuć, że od głowy w dół to już nie jest ona, tylko obiekt leczenia. Gdyby nie to, pewnie z tego fotela by już uciekła.
Czyli jednak oddzielenie od ciała ma też zalety.
– To mechanizm obronny. Jeśli włączyłby się raz czy dwa – nic by się nie stało, ale jeśli oddzielenie dokonuje się prawie cały czas, powiedzmy przez dwa lata, konsekwencje mogą być poważne. Kobieta coraz bardziej traci kontakt z ciałem, bo nie da się dysocjować od 10 do 10.30, a już o 11 czuć się jednością.
Czym grozi utrata kontaktu ze swoim ciałem?
– Nieodbieraniem jego sygnałów, a ciało wysyła ich mnóstwo i są bardzo ważne – np. ból informuje, że w organizmie toczy się jakiś niekorzystny proces. Utrudniony jest kontakt z emocjami, bo przecież wszystkie mają odpowiedniki w ciele, np. kiedy jesteśmy zdenerwowane, napinamy mięśnie.
Może się więc zdarzyć, że kobieta po siedmiu latach starań o dziecko zachodzi w końcu w ciążę i nadal ciężko pracuje, nie czując w ogóle, że jest na skraju wyczerpania. My wtedy musimy odwoływać się do jej intelektu i uświadamiać, jak wielkim wysiłkiem dla organizmu jest ciąża.
Oddzielenie od ciała rozkręca też proces wywierania coraz większej presji na nie: „Nie chcesz dać dziecka? Co to w ogóle znaczy?! Masz dać”.
Czym ta presja się przejawia?
– Jest zwykle wysublimowana. Wyraża się przez działania z troski o zdrowie: jogę, medytację, przejście na dietę. Tyle że coś, co z definicji jest dobre dla organizmu i służy ciału, może w określonych sytuacjach stać się narzędziem presji. Proszę czasem pacjentki o pokazanie kalendarza. W nim, zwłaszcza przed pandemią, było to dobrze widać: w poniedziałek joga, we wtorek biorezonans, w środę jogging, w czwartek akupunktura itd. Poza tym wizyty lekarskie i badania. Brakowało czasu dla siebie.
Ale przecież o jodze czy joggingu często myśli się właśnie jak o „czasie dla siebie”.
– Właśnie dlatego nazwałam tę presję „wysublimowaną”, czasem trudną do dostrzeżenia przez samą zainteresowaną. Ona ma poczucie, że jeśli tak dużo czasu poświęca ciału, to znaczy, że dba o siebie.
To co byłoby dbaniem o siebie? Coś, co daje przyjemność, relaks?
– Coś, po czym kobieta jest spokojniejsza, odprężona, funkcjonuje lepiej. Natomiast moje pacjentki są często tym wszystkim udręczone – męczą się na ćwiczeniach i dietach nierzadko eliminujących wiele składników odżywczych i o niepotwierdzonej skuteczności. Wiele to osoby, którym powtarzano: sama odpowiadasz za to, co będziesz miała w życiu, wszystko zależy od ciebie.
A jak ci się nie uda, to twoja wina.
– O! Nazwała pani główny problem niepłodnych kobiet – poczucie winy. Wiele wcześniej nie spotkało się z tym, by ich ogromny wysiłek nie przyniósł efektów. Jedno z najczęstszych pytań na pierwszej wizycie brzmi: „To co ja jeszcze mogę zrobić?”. Chciałyby, żebym przeskanowała ich głowę i sprawdziła, gdzie kryje się przyczyna niepłodności, bo przecież musi być coś, czego nie widzą. Oczekują, że to znajdę i szybko naprawię.
Znajduje pani?
– Tak naprawdę to się zwykle sprowadza do zmiany wizji świata, co oczywiście nie jest łatwe. Chodzi o zaakceptowanie faktu: nie ma gwarancji, że jak się bardzo postaramy, będziemy mieć wszystko, co chcemy. O przyjęcie do wiadomości, że niepłodność nie jest niczyją winą. Bez tego nie da się wyjść z błędnego koła wywierania presji na siebie i obwiniania się. Narasta natomiast złość na siebie i innych – tych, którym się udało.
Czy tę złość czują także do swojego ciała?
– Niepłodne kobiety często go nienawidzą. Tyle w nie pakują, a ono nic. To jak inwestycja, która się nie zwraca.
Czy pacjentki mówią o swoim stosunku do ciała?
– Bardzo rzadko. Chyba że stwierdzają krótko: Nie lubię go, nie akceptuję.
A pani uświadamia im ich relację z ciałem?
– Nie od razu. Trzeba być ostrożnym, bo niepłodne kobiety są bardzo wyczulone na wszelkie przejawy swojej niedoskonałości. To, o czym rozmawiamy, mogłyby uznać za potwierdzenie, że jednak zawiniły, że czegoś nie potrafią. Raczej więc rozmawiamy o zmianie perspektywy, o tym, by zadbać o siebie, a nie jedynie o ciało. Potrzeba im współczującej integracji.
Co to znaczy?
– Chodzi o to, by spojrzały na siebie jak na bliską osobę. Często zachęcam, by wyobraziły sobie przyjaciółkę, która od pięciu lat stara się o dziecko, przeszła pięć inseminacji, trzy procedury in vitro, 70 konsultacji, wypróbowała wiele mniej lub bardziej potwierdzonych metod i wydała na to tyle, ile kosztuje dobry samochód. Pytam, czy byłyby gotowe powiedzieć jej: „No, stara, nie rozczulaj się nad sobą! Bierz się do roboty. Nie próbowałaś jeszcze akupunktury!” – tak jak mówią sobie. Są zaskoczone: „No nie, ja bym przytuliła, pogłaskała i powiedziała: wszystko jest super, nic nie musisz”.
Chodzi o to, żeby one zobaczyły w sobie tę chorą, wyczerpaną, zagonioną osobę, która traci najlepsze lata życia, lekceważąc swoje potrzeby, i zrozumiały, że warto wsłuchać się w nie już dziś, co oczywiście pośrednio oznacza też wsłuchanie się we własne ciało – tyle że ciało, które jest częścią ich samych. Bo do tej pory obserwowały je z lękiem: „Co ono mi nowego zafunduje? Czego jeszcze mogę się po tym obcym spodziewać?”.
Na czym wsłuchiwanie się we własne potrzeby polega?
– Na zadaniu sobie pytania, co czuję i czego potrzebuję. Kiedy pytam o to pacjentki, może jedna na sto potrafi odpowiedzieć. Niepłodność zwykle zawęża potrzeby do „chcę mieć dziecko”. Staramy się więc zrozumieć, co to dziecko ma dać, czym ono jest dla konkretnej kobiety, jaką potrzebę ma zaspokoić i czy można ją zaspokoić już teraz. Podam przykład: kobieta jest jedyną młodą bezdzietną osobą w rodzinie, więc krewni uważają, że każde święta może spędzać w kuchni, bo oni muszą pokazać dzieciom choinkę i pierwszą gwiazdkę. Ona marzy o byciu mamą, żeby wreszcie wyjść z tej kuchni. Banał? Może i tak, ale z takich banałów składa się nasze życie. Rozmawiamy więc, czy nie mogłaby wyjść z kuchni już teraz, i pytam, dlaczego do tej pory tego nie zrobiła.
Ale jaki to ma związek ze zmianą stosunku do swojego ciała?
– Uświadomienie sobie własnych potrzeb wymaga kontaktu ze swoimi uczuciami, a to pomaga zintegrować się z ciałem.
Często mówi się, że pomagają w tym też joga, medytacja, masaże – ale jak rozumiem, niekoniecznie w przypadku tych kobiet?
– Rzeczywiście nie zachęcam ich do stosowania konkretnych technik, chyba że rozmawiam z pacjentką, która wcześniej ich nie próbowała. Oczywiście nie odradzam żadnych ćwiczeń, ale nie koncentruję się na nich, nie polecam. Chodzi o to, żeby kobieta sama zaczęła się zastanawiać, która z tych technik rzeczywiście ją wspiera, bo być może taka jest. Po której łatwiej zasypia, jest spokojniejsza, ma więcej energii. Po pewnym czasie pytam np.: „Co pani czuje po jodze? Co pani czuje po akupunkturze?”, „Jak pani śpi po jodze? Jak pani śpi po akupunkturze?”. To jest cały czas wracanie do „tu i teraz”, pokazywanie: „Ty jesteś ważna, nie twoje ciało, tylko ty cała”. Wtedy ciało też się staje ważne, ale już nie jako narzędzie służące osiągnięciu celu.
A co z kobietami, które na skutek leczenia niepłodności tyją lub puchną?
– Takich, u których rzeczywiście dochodzi do znaczących zmian w wyniku leczenia, jest stosunkowo niewiele, chociaż niestety większość pacjentek z niepłodnością postrzega siebie jako grubsze i opuchnięte. Mają zniekształcony obraz ciała. Postrzegają się też jako mniej kobiece. Zwłaszcza że ostatnio mit, iż o pełni kobiecości świadczy macierzyństwo, jeszcze się umocnił.
Czy utrzymaniu pozytywnego obrazu swojego ciała może pomóc czuły dotyk partnera?
– Może. Tyle że często niepłodne kobiety czują się nieatrakcyjne i tracą kontakt ze swoim ciałem, więc seks przestaje być dla nich przyjemnością. Po wszystkich badaniach, które przeszły, dotyk miejsc intymnych może im się źle kojarzyć – przywoływać ból i upokorzenie. Seks staje się też często głównie narzędziem do osiągnięcia celu. Dlatego psycholodzy i seksuolodzy zachęcają do kontaktów seksualnych poza okresem płodnym oraz takich zbliżeń, podczas których nie może dojść do zapłodnienia, np. do wzajemnego masażu czy wspólnej kąpieli. Chodzi o to, by bliskość pozbawić napięcia związanego ze staraniem się o dziecko. Wtedy może służyć przyjemności, zacieśnianiu więzi i poprawie relacji z własnym ciałem.
Ewa Pągowska rozmawia z Dorotą Gawlikowską
- Dorota Gawlikowska - jest psycholożką i psychoterapeutką. Od lat prowadzi terapię osób cierpiących na niepłodność, warsztaty psychoedukacyjne i grupy wsparcia. Współpracuje ze stowarzyszeniem Nasz Bocian oraz Kliniką Leczenia Niepłodności „InviMed”.
Tekst ukazał się w magazynie „Wolna Sobota” „Gazety Wyborczej” z 6 lutego 2021 r.