Pojęcie "gry wstępnej" jest skazane na wymarcie. Co innego „spotkanie erotyczne"

Czułość i Wolność

Gra wstępna jest dziś w ogóle ważna?

A ja zapytam: do czego gra wstępna?

Do seksu, do zbliżenia.

Oczywiście powinnam się trzymać różnych klasyfikacji i pojęć obowiązujących w seksuologii, ale wyprzedzając zmiany – bo jestem głęboko przekonana, że nastąpią – uważam, że pojęcie gry wstępnej się deaktualizuje, można by powiedzieć, że staje się dziaderskim określeniem. Ono jest tak naprawdę skazane na wymarcie.

Dlaczego?

Bo deprecjonuje to, co się w całym seksie mieści. Sprowadza go do przeżycia orgazmu w trakcie stosunku seksualnego. Wszystko oprócz penetracji staje się w takim podejściu właśnie grą wstępną „do”. Niestety, przekonanie, że gra wstępna to preludium do seksu mamy wdrukowane w równym stopniu, i mężczyźni, i kobiety. Stosunek i orgazm przeżywany tą drogą może być oczywiście wspaniały, ale seks to o wiele więcej. Skoncentrowanie się na celu, a nie na tym, co się dzieje między ludźmi, powoduje wiele rozczarowań i nieporozumień.

Razi panią słowo „gra”?

Ja się skoncentrowałam na słowie „wstępna”, ale tak, można też przyczepić się do gry. Bo co to ma wspólnego z kontaktem, z porozumieniem i bliskością, które powinny się opierać na autentyczności, na tym, że się siebie nie wstydzimy, że nie musimy niczego udawać, łącznie z orgazmem? Jestem raczej za określeniem „spotkanie” zamiast „gra”, „erotyczne”, a nie „wstępne”.

Myślę, że ludzie stają się coraz bardziej świadomi, skontaktowani z uczuciami, nie chcą udawać, grać kogoś, kim nie są. W ciągu ostatniego roku w moim gabinecie zaczęło się pojawiać coraz więcej mężczyzn, którzy chcą się kontaktować ze swoją uniwersalnie ludzką „miękką częścią”. Nie wiem, może to kwestia pandemii i tego, że ludzie mieli więcej czasu, by konfrontować się ze swoimi uczuciami i przyjrzeć się sobie. Z jednej strony wiele par jest zmęczonych swoją obecnością, z drugiej takie pandemiczne zatrzymanie sprzyja uważności na to, co się czuje.

Ci mężczyźni przyglądają się sobie i zmienia się ich perspektywa?

Dokładnie. Już nie liczą się tylko ejakulacja, orgazm, ruchy frykcyjne. Mężczyźni odkrywają w sobie tę „miękką część”, czyli emocje i potrzebę kontaktowania się przez bliskość cielesną. Ale jest w nich również ciągle żywa część krytyczna, która podsuwa podszepty, które im dowalają w seksistowski sposób.

I co te podszepty mówią?

„Masz się wykazać, być zawsze gotowy do penetracji”. I to, że gdy mężczyzna potrzebuje pieszczot, to jest postrzegane jako księżniczkowate, niemęskie. Uruchamia wstyd.

Ale pieszczoty są miłe i dla kobiet, i mężczyzn.

Oczywiście. Pokazuję teraz uwarunkowania kulturowe. I nie mogę się powstrzymać, żeby się nie odwołać do „Heks” Agnieszki Szpili, które w prześmiewczy sposób opisują, co dzieje się, gdy mężczyzna „musi wyłącznie sterczeć”. Potwierdzam, że to, co „miękkie i płożące”, zyskuje rację bytu u obu płci. Nie musi być już grą wstępną zarezerwowaną dla kobiet.

Podsumowałabym to tak: spotykam coraz więcej mężczyzn, którzy nie chcą być wyłącznie „sterczący”, pragną czułości, wolności. I podobnie mogłabym powiedzieć o kobietach: one także potrzebują zmiany. Dlatego byłabym za tym, by określenie „gra wstępna” wypadło z obiegu. To przestarzały sposób myślenia.

Czyli jak to nazwać? Pieszczoty, zabawa?

Zaproponowałam „spotkanie erotyczne”, w którym doskonale się zmieści określenie „zabawa”. Kiedy się razem bawimy, tworzymy zupełnie inną atmosferę, niż kiedy gramy i nie jesteśmy do końca szczerzy. Zasady gry są zwykle ustalane poza nami i musimy się do nich dostosować. W zabawie te zasady możemy tworzyć sami, możemy je kreatywnie omawiać. To łączy się z bardzo ważnymi pojęciami, z pozytywną seksualnością i konsensualnością, zgodą. W zabawie seksualnej chodzi o przyjemność, może być z orgazmem w pakiecie, ale może być bez niego. Orgazm nie musi być celem samym w sobie. Ludzie mogą mieć orgazm, ale nie muszą być usatysfakcjonowani relacją nastawioną na sprawność, sukces, rezultat. I odwrotnie: nie muszą mieć orgazmu, ale doświadczyć seksu, który będzie czystą przyjemnością, błogostanem, poczuciem spełnienia, czasem daleko wykraczającym poza zwykły orgazm. Mam na myśli przyjemność uzyskiwaną zarówno w relacji typu slow sex, jak i BDSM. Taki rodzaj przyjemności możemy przeżyć z osobą, którą dobrze znamy, ale nie jest to warunek konieczny. To jest możliwe w sytuacji, gdy mamy brak schematów, przestrzeń na otwarcie, zaufanie. Czyli rozmawiamy, w co chcemy się bawić, po co i czy jest zgoda.

Jeśli mówimy o tym, że pojęcie gry wstępnej jest przestarzałe, to chyba całe nasze myślenie o seksie też bywa anachroniczne. Te pytania, które słyszą czasem kobiety: „Doszłaś?”. Czytałam historię dziewczyny, która odpowiadała: „Tak”, bo gdy mówiła: „Nie, ale było bardzo dobrze”, jej partner czuł, że nie podołał. Myślę, że w długoletnich, szczerych związkach jedna strona wie, że druga nie musi osiągnąć orgazmu, by czuć się spełniona. Że sama zabawa erotyczna może przynosić frajdę.

Przynosi, jeśli się nie gra. Jeśli się nie udaje zadowolenia. Dlatego wielu ludzi nie lubi sylwestra – udają, że dobrze się bawią, bo tego wymaga od nich sytuacja. I tak samo może być z seksem. Dlatego ważne jest porozumienie.

Dogadywanie się?

Czymś, co otwiera nowe ścieżki połączeń między ludźmi, jest przyjęcie, że seks jest formą komunikacji. Warto sobie zadawać pytanie, w jaki sposób jedna i druga osoba się komunikują. Żeby się komunikować, musimy przecież wiedzieć, co chcemy przekazać, a często tego nie wiemy. I dotyczy to zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Żeby się komunikować, wskazane jest poznawanie siebie nawzajem w każdym momencie związku. To, że poznałyśmy kogoś, gdy miał 25 lat, nie oznacza, że poznałyśmy go raz na zawsze. W kolejnych fazach życia zmienia się bardzo dużo, przechodzimy różne przemiany, i to niekoniecznie w tym samym momencie. Dlatego komunikacja jest tak ważna, także erotyczna.

Czyli my ciągle możemy być dla siebie nowi, wydawać się nieodkryci?

Tak, i to jest bardzo optymistyczne. Daje nadzieję, że seks w długoletnich związkach może być interesujący i pociągający, pod warunkiem że będziemy świadomi zmian. Także tych zachodzących w nas. Bo jeśli będziemy zainteresowani zmianą w sobie, to jest szansa, że będą nas interesować też zmiany w bliskiej nam osobie.

„Przecież ja już wszystko o nim wiem, znam wszystkie jego zachowania, chwyty, czym on mnie zaskoczy?” – myślimy często.

Ludzie, którzy żyją w schemacie, rutynie, stają się niewrażliwi na zmiany. I wtedy jest duże prawdopodobieństwo, że odpalą się nam niezaspokojone potrzeby, tęsknoty i apetyt na romans. Nagle okazuje się, że jakaś osoba jest nami zafascynowana i widzi to, czego nie widzi partner, a nawet czego nie widzimy my sami.

A to, co w nas nowe, może przecież odkryć stały partner.

I nawet dobrze, jakby tak było. Niezmiernie wzruszają mnie mężczyźni, zwłaszcza ci ze starszego pokolenia, którzy są gotowi na zmianę, są na nią otwarci i zaintrygowani nią. To, co odkrywają, często jest wbrew temu, czego byli uczeni, na czym budowali swoją wartość, poczucie męskości. Coraz bardziej popularne stają się warsztaty poświęcone męskiej seksualności, na których uczestnicy odkrywają swoje emocjonalne aspekty.

Zazwyczaj polega to na spójności między tym, co się myśli, a tym, co się czuje. Bo wychowanie w tradycyjnej męskości było wychowaniem do oddzielenia myślenia od uczuć, oddzielenia zachowań seksualnych od warstwy czułości i bliskości. Instrumentalne traktowanie ciała wpisane w naszą kulturę masową – męskiego jako narzędzia, kobiecego jako obiektu – robi swoje. To jest obszar myślenia o seksualności gotowy na ogromną zmianę. Na razie zdecydowanie za często jest źródłem cierpienia, poczucia izolacji, braku porozumienia, cielesnego zamrożenia. Wzruszają mnie także dojrzałe kobiety, które nie dają się wciskać w schemat kobiety niewidzialnej, które są gotowe na zmianę, przełamanie schematu. I te, które nie oczekują, że to mężczyzna będzie odpowiedzialny za – używając dawnej nomenklatury – grę wstępną, które nie przerzucają odpowiedzialności za jakość seksu wyłącznie na niego. To też się bierze z przestarzałych wzorców.

Z tego, że to „on ma cię zaprosić do tego tańca”.

I to zakłada, że my nie możemy inicjować zabawy, być kreatywne. A przecież nawet w dobrej zabawie można się umawiać: ty wymyślasz zasady teraz, a następnym razem ja.

A nie, że zawsze jedna osoba i potem spada na nią wina za nieudane zbliżenie.

To droga donikąd. Przerzucenie odpowiedzialności skutkuje tym, że nie jesteśmy skontaktowane ze sobą. Nie doświadczamy siebie, nie poznajemy swoich granic ani potrzeb. A mężczyźni są przeciążeni, zdezorientowani i zestresowani. Po co to wszystko?

Przyjmując założenie, że za grę wstępną powinien być odpowiedzialny mężczyzna, stajemy się przedmiotami tej gry, a nie podmiotami i tak traktujemy nasze ciała. Kiedy nie możemy być aktywne w zabawie, nie jesteśmy zaangażowane, nie mamy poczucia sprawczości i przestaje się nam chcieć.

Potrzebujemy otwarcie podoświadczać, popróbować: dlaczego to mi nie pasuje, a może tylko w tej chwili mi to nie pasuje, a w innej jest w porządku, może jest coś w zachowaniu drugiej osoby, co mnie blokuje? Anachroniczne jest też podejście, że to wyłącznie kobiety potrzebują gry wstępnej, że jest dla nich ważniejsza.

Rozmawiamy o tym, co miałoby służyć przyjemności seksualnej. Już wiemy, że komunikacja. Ale my rzadko rozmawiamy o seksie przed seksem – co byśmy chcieli, czego byśmy nie chcieli. Wstydzimy się, boimy się reakcji partnera czy partnerki.

Stawianie granic dla niektórych osób może być trudne, ale jest w zasadzie warunkiem przyjemnego seksu. Są kobiety, ale i mężczyźni, którzy mają problem z odmówieniem seksu, powiedzeniem wprost: „Nie mam dziś ochoty”, albo tacy, którzy potrzebują o wiele więcej zaufania, otwartości, wtedy im się będzie chciało.

I to jest absolutnie demokratyczne, bez względu na wiek, płeć, orientację: w tę komunikację, zabawę erotyczną przede wszystkim wpisana jest uważność na potrzeby własne i tej drugiej osoby.

Są dowody na to, że mężczyźni, którzy potrafią mówić o seksie i tworzyć pole do takiej rozmowy, niezwykle silnie działają na kobiety. W ten sposób okazują, że są skomunikowani sami ze sobą, z tą „miękką stroną”. Czyli w bliskości fizycznej z nimi będzie o wiele więcej miejsca na zaufanie i spontaniczność, bez oceniania. Tak samo będzie z kobietą, która dobrze się czuje ze swoją fizycznością, jest wyluzowana i współpracująca – o wiele łatwiej będzie się z nią bawić, czyli komunikować. To będzie kobieta, która siebie zna, wie, czym jest dla niej jej cielesność i że może doświadczać za jej pośrednictwem przyjemności.

Czyli sama rozmowa jest niezłym wstępem do seksu?

To jest absolutnie to, co wliczałoby się w dawną grę wstępną, a tak naprawdę jest dobrą komunikacją opartą na stawianiu granic i wyrażaniu potrzeb. Naprawdę nie musimy poczuć czyjejś ręki na swoich piersiach albo w majtkach, żeby powiedzieć „nie”, kiedy tego nie chcemy. Na szczęście akcje #MeToo wspierają nas w rozpoznawaniu swoich uczuć i jasnym stawianiu granic o wiele wcześniej. Kobiety z mojego pokolenia były pozbawiane takich praw, ich odmowy były ośmieszane i lekceważone, nikt nas tego nie uczył. Jeśli jasno się komunikujemy w erotycznym spotkaniu, to do takiej sytuacji nie dojdzie, bo w fazie flirtu mamy już to omówione. Na przykład jeśli powiemy, że nie chcemy seksu na jedną noc – jesteśmy w takiej fazie życia, że chcemy budować związek i mamy dosyć randek na Tinderze, bo nie mają dla nas sensu. I chciałybyśmy wchodzić w relację seksualną z kimś, kto myśli podobnie. Albo mamy właśnie złamane serce, przeżywamy totalną destrukcję i nie chcemy na razie seksu. Możemy czuć jeszcze inaczej, że właśnie chcemy seksualnej przygody i niczego więcej. Jasne, że komunikacja jest potrzebna, i to może być bardzo seksualne, zwłaszcza jeśli spotkamy osobę otwartą, zainteresowaną, gotową nas usłyszeć.

Kiedyś uważało się, że rozmowy o seksie odzierają go z tajemniczości, zaskoczenia, z klimatu, nastrojowości, że jak my sobie tak usiądziemy i przegadamy, to może się nie udać, bo opadnie napięcie.

To niezmiernie szkodliwy model sprzyjający nieporozumieniom i nadużyciom. Kojarzy mi się z przemocowym powiedzonkiem, że kobieta jak mówi „nie”, to oznacza „może”, a jak mówi „może”, to oznacza „tak”. Nie to nie! Bez względu na to, czy mówi to kobieta, czy mężczyzna. A odpowiedź „może” jest zachętą do dalszej rozmowy.

Poza tym napięcie często jest mylone z pożądaniem i podnieceniem. A przecież to nie to samo. Gdy mówimy o napięciu, to mam takie skojarzenia z katolicką wizją polskiej seksualności. Dlaczego muszę być napięta? Taka napięciowa koncepcja pożądania jest bardzo instrumentalna – muszę mieć w sobie napięcie, by dążyć do jego rozładowania w seksualny sposób. W humanistycznej narracji nie chodzi o napięcie, tylko o radość, bliskość, wspólny relaks. Bo tam, gdzie jest zabawa, pojawia się przyjemność.

W takim rozumieniu podniecenie staje się wolnością w przeżywaniu różnych emocji. Tak naprawdę wielu z nas nie chodzi o uwolnienie napięcia, tylko odkrywanie fajnych przestrzeni w sobie.

Ale wiele osób nie ma w sobie takiego luzu, są w seksie spięte.

To wynik kulturowego pakietu zakazów i wyobrażeń, jaka ma być kobieta i jaki ma być mężczyzna: że trzeba się sprawdzić, być zawsze gotowym albo że trzeba czekać na inicjatywę i „ładnie wyglądać” itd. Nic dziwnego, że boimy się ocen, jesteśmy ponapinani i nie możemy być autentyczni. Temu, by to zmienić, służy komunikacja, nie tylko w seksie, ale także po prostu w życiu. Tam, gdzie jest bezpieczna przestrzeń na śmiech, nieocenianie, zabawę, tam też powstaje przestrzeń na fajny seks. Jeśli umiemy być ze sobą w rozmowie, zarówno w trudnych chwilach, jak i podczas pływania łódką czy gry w „Dixita” lub badmintona, jest szansa, że będziemy umieli komunikować się w seksie.

Trudno się porozumieć erotycznie, jeśli nie umiemy się ze sobą bawić: wspólnie się powygłupiać, powędrować, pouprawiać sport, pośmiać się z byle czego. Bo jeśli ciągle jesteśmy usztywnieni w jakichś rolach, zarobieni po pachy, nie mamy czasu na zabawę i relaks, to nie możemy zakładać, że będziemy z partnerem dobrze skomunikowani, autentyczni w seksie. Ważne jest także to, czy mamy autonomię, pewnego rodzaju odrębność, swój świat, który dla partnera czy partnerki może być ciekawy, interesujący.

Doświadczona terapeutka par Esther Perel opowiadała, że gdy podczas wystąpień publicznych zadaje pytanie, co podnieca ludzi w stałych związkach, to z odpowiedzi wynika, że jest to pewnego rodzaju odrębność, to, że widzimy tę drugą osobę autentycznie w coś zaangażowaną. To może być pociągające i stanowić obietnicę udanej zabawy erotycznej opartej na namiętności.

Ale nie ma zabawy erotycznej bez dotyku.

To specyficzny rodzaj komunikacji, bo dotyczy komunikowania się poprzez ciało. Jest silnie związany z tym, jak my sami siebie postrzegamy, bo tylko my tak naprawdę możemy nauczyć swojej cielesności drugą osobę. To my wiemy, w jakich okolicznościach czujemy podniecenie, a w jakich się zamykamy. Nie ma tu żadnych uogólnień, reguł, bo jesteśmy niepowtarzalni. Poważnie. Mówienie, że kobiety i mężczyźni mają pewne określone miejsca, jest potwornie upraszczające i niemiarodajne. Na to, jaki rodzaj dotyku sprawia nam przyjemność, wpływa mnóstwo uwarunkowań, również tych z dzieciństwa. Może mieć znaczenie choćby to, że gdy zasypialiśmy, ktoś pisał nam na plecach – mama, babcia albo tata. Że dziecko zasypiało u mamy między piersiami, że się dotykało w określony sposób w dzieciństwie. Ciało, mózg pamiętają przyjemne doznania zmysłowe, takie jak bezpieczne przytulanie, wchodzenie do wody, leżenie na mchu, samomiłość. Więc to odkrywanie ciała będzie kluczowe, żeby móc się komunikować z partnerką i partnerem.

W terapii czasem zaczyna się od ćwiczeń uważności różnych zmysłowych doznań poprzez ciało, sprawdzanie, które doznania są rzeczywiście dla nas przyjemne. To bywa trudne i nieoczywiste, bo często jesteśmy nienauczone szanowania swojego ciała, słuchania go, myślenia o nim z wdzięcznością, dbania o swoje zdrowie, dawania sobie prawa do rozkoszowania się. Dlatego ważne jest, byśmy próbowały, doświadczały, sprawdzały swoje ciało stopniowo, poznawały, co sprawia nam przyjemność seksualną. Osobę, która nigdy wcześniej nie poznawała swojego ciała, a która w obecności partnera próbuje sama stymulować swoją łechtaczkę, taka sytuacja może przerosnąć.

Jak odkrywać, co sprawia nam przyjemność?

Tu może chodzić o oczywiste rzeczy związane ze stopniowym zmniejszaniem dystansu, to może być tulenie, kotłowanie się, dociskanie, to może być testowanie, czy fizycznie bardziej pobudzający jest taki rodzaj dotyku, który jest zdecydowany, mocny, czy taki muskający na powierzchni skóry albo wręcz nieistniejący, będący jedynie jego zapowiedzią. To są skrajnie różne potrzeby, zależą od różnych sytuacji i miejsca, w jakim znaleźliśmy się w życiu. To może dotyczyć też tego, jak się lubimy całować: albo nam coś podpasuje, albo nie.

Tylko 15 proc. kobiet odczuwa pożądanie samo z siebie, spontanicznie, ponad 30 proc. ma wyłącznie pożądanie responsywne – takie, które pojawia się w wyniku stymulacji erotycznej. Ale żeby się pojawiło, musimy wiedzieć, jaki kontakt fizyczny lubimy. To jest o tyle rewolucyjne, że wcześniej byłyśmy uczone tego, że musimy najpierw pożądać, by wejść w relację seksualną. A może wystarczy wiedzieć, jak lubimy osiągać przyjemność.

„Gra wstępna”, określenie, które jest już przestarzałe, zakładała, że mamy mieć wobec siebie jakieś oczekiwania, które wynikają z kulturowych ról.

Kiedyś mówiło sąię, że mężczyzna spotyka kobietę, by rozmiękczyła jego serce. To nie jest rola kobiety. Zadaniem kobiety jest skontaktowanie się ze swoją cielesnością, bo kultura często nas tego kontaktu pozbawia.

A zadaniem mężczyzny?

Zadaniem mężczyzny z naszej kultury jest skontaktowanie się ze swoją wrażliwością. Wtedy nastąpi prawdziwa zmiana. I szansa na pogłębione, erotyczne spotkanie.

Alicja Długołęcka – psychoterapeutka, edukatorka seksualna, autorka książek i artykułów z zakresu edukacji psychoseksualnej, m.in. monografii „Edukacja seksualna” czy poradnika „Zwykła książka o tym, skąd się biorą dzieci”. Pracuje w Centrum Terapii Lew-Starowicz

Autorka: Monika Tutak - Goll

Ilustracja: Magdalena Sawicka

Tekst opublikowany w „Wysokich Obcasach" „Gazety Wyborczej" 2 kwietnia 2022 r.