Promocja na przytulanie

Chciałbym kupić bliskość.
Odradzam.
Dlaczego?
Bo dostaniesz tylko jej złudzenie. Więzi nie da się kupić. To wydaje się oczywiste, przez co trudno zrozumieć, że ludzie są gotowi płacić za kontakt z drugim człowiekiem. Czy nie lepiej byłoby, gdyby przytulali partnerkę, partnera, dzieci, rodziców, przyjaciół? Problem w tym, że bohaterom mojej książki często brakuje takich osób albo nie potrafią zbudować z nimi odpowiednio bliskiej relacji. Ich samotność, wyobcowanie trwają latami. Chcą z tego wyjść, ale nie potrafią. I wreszcie pewnego dnia stwierdzają: a może zapłacę za to, czego nie umiem zdobyć za darmo? Tak pomyślała jedna ze studentek psychologii. W salonie przytulania wykupiła najpierw pojedynczą godzinę usługi, a wkrótce cały karnet „platonicznej” fizycznej czułości. Tytuł książki zaczerpnęłam właśnie z regulaminu tego biznesu. Ta zbitka słów sporo o nim mówi. Mnie aż bolą od niej zęby. Bo jak usługa może być platoniczna? To nie uczucie, to nie miłość. Oczywiście w haśle chodzi o to, że płatne przytulanie nie jest usługą seksualną. Firma podkreśla więc w regulaminie, że oferuje dotyk przyjacielski, rodzinny. Ale chwila! Kto płaci przyjacielowi, matce, siostrze za przytulenie? Strasznie to cyniczne i przykre.
A może przytulacz ma naprawdę szlachetne intencje?
Nie wykluczam ich. Nie wykluczam też tego, że być może przytulacze chcieliby nieść samotnym pocieszenie w ich cierpieniu. Ale jeśli mamy być fair, to tak intymną usługę wyobrażam sobie raczej jako wolontariat. Tymczasem tutaj mamy rozbudowany cennik i wysokie, rosnące stawki. Przez nie studentka psychologii, o której opowiadałam, musiała zrezygnować z korzystania z usługi. Nie było jej na nią dłużej stać. 45-minutowa sesja na początku kosztowała 79 zł, dziś – 199 zł, i to w promocji.
Niektórzy klienci traktują ją jako terapię.
Część przytulaczy nawet porównuje się do terapeutów, choć nie mają wykształcenia w tym kierunku. Z jednej strony odwołują się w swoich komunikatach do psychologicznej terminologii, a często nawet sugerują, że to usługa rekomendowana przez psychologów. Z drugiej – porównują ją do manikiuru, masażu. Zapytałam więc właścicielki polskiego salonu, czy przytulacz nie zaszkodzi klientowi, który przyjdzie do niego z depresją czy stanami lękowymi. Usłyszałam, że na siłowni też ktoś może zrobić sobie krzywdę, wystarczy, że upuści ciężarek na nogę. Nie pozwie jednak za to firmy i sam sobie będzie winien.
Wobec przytulacza nie ma żadnych wymagań w kwestii wykształcenia. Musi jednak przejść kilkustopniową rekrutacją: przesłać wideo o sobie, odbyć spotkanie w firmie, zaliczyć dwudniowe szkolenie, a na końcu zdać test. W ramach szkolenia poznaje zasady przytulania. To m.in. kwestie bezpieczeństwa. Kiedy jedna osoba świadczy usługę, drugi pracownik przebywa w pomieszczeniu obok. W polskich salonach, gdy klient ma erekcję, jest wypraszany z pokoju przytulania, chodzi o bezpieczeństwo i komfort przytulacza. Osoba korzystająca z usługi przytulania z założenia nie powinna też próbować nawiązać prywatnej relacji z usługodawcą.
Ale to chyba ludzkie pomyśleć: niedawno byłem z tą osobą blisko, chciałbym ją lepiej poznać.
Tak też pomyślał Krzysztof, jeden z moich bohaterów. Po drugiej sesji wysłał swojej przytulaczce zaproszenie do znajomych na Facebooku. Nie został przyjęty. Otrzymał od firmy suchy mail z informacją, że zmieniono mu przytulaczkę. Poczuł się zraniony.
Tu warto jednak dodać, że sesja nie musi polegać na przytulaniu. Przytulacz oferuje także wspólne spędzanie czasu. Oglądanie telewizji, granie w planszówki, w łapki. Na stronie firmy możesz wybrać osobę, z którą będziesz to robić. Masz tam zdjęcia i filmy, w których pracownicy się przedstawiają. Są też opisy, w których opowiadają o swoich zainteresowaniach. W ten sposób wyboru dokonywał również Krzysztof. Kierował się młodym wiekiem i płcią przytulaczki. W rozmowie ze mną podkreślił, że nie brakowało mu w życiu figury matki czy babci. Raczej, choć nie powiedział tego wprost, partnerki romantycznej, seksualnej.
Mogłabyś wykupić taką sesję?
Zastanawiałam się nad zrobieniem tego w ramach eksperymentu do tekstu. W końcu uznałam jednak, że to nie miałoby sensu – w reportażu nie chodziło o moje wrażenia, tylko o odczucia osób, które poszły do salonu z własnej potrzeby. Sama z siebie zresztą nigdy nie zdecydowałabym się na sesję przytulania. I to niezależnie od tego, że wiem, co oznacza jego brak. Taka próba poradzenia sobie z brakiem może go tylko pogłębić.
Rozumiem jednak ludzi, którzy chodzą do tych salonów. Nie czuję się od nich lepsza pod żadnym względem. Pewnie dziwnie to zabrzmi, ale mam w sobie duże, prawdopodobnie wyniszczające pokłady empatii. Korzystałam z nich także podczas rozmów z przedstawicielami kolejnego biznesu – trenerami podrywu. Wiele osób czuje do nich wstręt, mnie raczej było ich szkoda. Starałam się ich nie potępiać. Wczuwałam się, gdy opowiadali o swojej przeszłości: odrzuceniach, porażkach, samotności. Przeżywałam to razem z nimi i z tej perspektywy obserwowałam, co wymyślili sobie w ramach rekompensaty.
Ich kursy mają udowadniać ludziom uważającym się za kompletne zero, że są czegoś warci. Dowartościowanie się, którego tak rozpaczliwie potrzebują ci klienci, odbywa się, niestety, kosztem kobiet. A kursanci tak naprawdę robią to też ze szkodą dla siebie samych. Zagadywanie coraz to nowych kobiet, wyciąganie od nich numerów telefonów uzależnia ich. Traktują to jak sport. Trenerzy zwykle zachęcają, by nawet po wejściu w związek nie zaprzestawać podrywu. W końcu kobieta może zniknąć, odejść. Trzeba mieć więc opcje zapasowe, najlepiej kilka. To rozpaczliwe, desperackie myślenie ludzi nieufnych i nieszczęśliwych.
Jeden z trenerów, Rafał Żuber, powiedział mi, że utrzymuje z kobietami długotrwałe relacje głównie oparte na seksie. Przy czym dodał: „Jeśli jesteś singlem w takim mieście jak Warszawa, musisz mieć kilka kobiet. Mając jedną dziewczynę, możesz się z nią widywać co dwa tygodnie”. Czuję w jego słowach jakąś gorycz wyrosłą z niezaspokojonej potrzeby bliskości. Skoro nie mógł znaleźć jednej kobiety, która poświęci mu dostatecznie dużo czasu, spotykał się z kilkoma naraz, ale z każdą tylko powierzchownie. Smutne, prawda?
Część trenerów nie uczy podrywania, tylko molestowania. Jeden z nich radził kursantom mówić: „Cześć, od momentu, gdy cię zobaczyłem, zacząłem wyobrażać sobie nasz wspólny seks. Chodź ze mną”.
Powiedział to trener, który nie chciał ze mną rozmawiać. Inni, głoszący równie radykalne metody, także mi odmawiali. W porównaniu z nimi Żuber to podrywacz o podejściu, jak sam określił, „humanitarnym”.
Nie zapominajmy jednak, że kursów podrywu z założenia nie prowadzą feminiści. I tak, jestem przekonana, że często brakuje im uważności, wrażliwości. W dodatku na ich szkolenia zgłaszają się osoby bardzo nieśmiałe. Trenerzy każą im podchodzić do przypadkowych kobiet na ulicy i wypróbowywać na nich uwodzielskie sztuczki. Jeśli sztuczka zadziała, kursant dostaje numer telefonu. Ale to jeszcze nie znaczy, że zaraz umówi się z tą dziewczyną i będzie z tego coś więcej. Zalicza to sobie jako mały sukces i wraca do zagadywania kolejnych kobiet. Na koniec dnia trenerzy rozliczają kursantów z ich wyników. Ile podejść wypaliło? Co odpowiadały dziewczyny? Szkolenia odbywają się w miejscach publicznych – na ulicy, w klubach, centrach handlowych. Jeden z moich bohaterów otrzymał od trenera wytyczne, by znienacka pocałować dziewczynę w sklepie. Ochrona nie reagowała, zwykle nie reaguje. Ta bierność tylko utwierdza uczestników kursu, że nie robią nic złego.
Z ciekawostek powiązanych z tematem – jest jeszcze coś takiego jak usługa odzyskiwania byłych partnerów. Rozmawiałam z klientem tego biznesu, choć reportaż nie ukazał się w książce. Pan był zadowolony z usługi. Nie dlatego, że partnerka, z którą ma dziecko, wróciła do niego. Nie, on się cieszył, że w przyszłości będzie wiedział, jak kogoś odzyskać.
A dlaczego kurs podrywu jest tak drogi w porównaniu z przytulaniem?
Sprzedaje się go jako jednorazowe wydarzenie, które może odmienić twoje życie. Weekendowe szkolenie może więc kosztować nawet 5 tys. zł. Trenerzy będą ci przed nim powtarzać, że owszem, teraz jesteś jeszcze zerem, ale jak zainwestujesz, to wszystko się zmieni. Wysoka cena może wynikać również z tego, co w innym rozdziale mojej książki mówi właścicielka pewnej agencji matrymonialnej. Jej zdaniem mężczyzna zaangażuje się naprawdę, dopiero jeśli dużo zapłaci. Czy to prawda? Może do pewnego stopnia, ale to nie musi dotyczyć tylko mężczyzn. Podobnie jest z suplementami diety. Płacimy za ładnie opakowany produkt, który daje nam złudzenie, że poczujemy się lepiej. I być może tak będzie, ale na krótki czas. Te pigułki nie leczą, tylko zagłuszają brak. Kursanci trenerów podrywu dostają więc od nich tabletkę na podniesienie ego. Istnieje szansa, że jeśli odważą się kilka razy zagadnąć kobietę, poczują się lepsi, dowartościowani i może nawet się zastanowią, czy (wbrew sugestiom trenerów) nie zbudować z daną osobą głębszej relacji. Wierzę, że tacy kursanci istnieją, a w takim razie ten biznes może robić coś dobrego. Ale ja ich nie poznałam. Wszyscy moi rozmówcy zamiast budowania relacji woleli budować ego.
Podobnie działo się na szybkich randkach, w których uczestniczyłaś.
Wcieleniową przygodę z szybkimi randkami zaczęłam od wizyty na stronie internetowej UpolujSingla.pl. Być może nie mam poczucia humoru, ale już sama nazwa tej witryny wydała mi się żenująca. Wstawione na niej zdjęcia przedstawiały wymuskanych, wyphotoshopowanych do granic możliwości pięknisiów z katalogu. Czułam, że jakoś mi to wszystko uwłacza. A jednocześnie te dziwne, żenujące światy jakoś mnie fascynowały. Żeby poznać innych randkowiczów, musisz najpierw zapłacić za udział w spotkaniu. Kwota zależy od wieku i płci. Od „dojrzałych kobiet” (według definicji jednej z firm od szybkich randek ta dojrzałość zaczyna się od 30. roku życia) pobiera się 35 zł, od mężczyzn w podobnym przedziale wiekowym – 25. Po zapłaceniu idziesz do lokalu, gdzie dostajesz plakietkę z imieniem i formularz do wypełnienia. Po każdej pięciominutowej randce zaznaczasz w nim, kto wpadł ci w oko.
Z początku zaznaczałam wszystkich mężczyzn. Każdy mógł być przecież potencjalnym bohaterem reportażu. Na początku mówiłam im, że piszę książkę. I to był błąd. Większość mi nie wierzyła, a moja deklaracja stawała się przyczynkiem do żartów. Moja prawdomówność wobec samotnych mężczyzn o kruchym ego powodowała, że nagle kruszało ono jeszcze bardziej. Dalsza rozmowa stawała się niemożliwa. Dlatego na kolejnych randkach zwykle to ukrywałam. Zresztą prawie się na nich nie odzywałam. Moi rozmówcy bardzo lubili mówić o sobie. Kiedy orientowali się, że uważnie ich słucham, nie trudzili się, by mnie poznać.
Zdaję też sobie sprawę, że rozmowa ze mną mogła być dla tych mężczyzn wytchnieniem po wcześniejszych randkach z kobietami, które oczekiwały od nich nieustannej inicjatywy w rozmowie. Jeden z uczestników randek powiedział mi wprost: „Wy, laski, lubicie, gdy się o was rozmawia. Trzeba się wami ciągle interesować”. Co ciekawe, ten mężczyzna przez cztery i pół minuty nie przestawał mówić. Nie wykluczam oczywiście, że jego rozmowy z innymi kobietami wyglądały inaczej.
Miałem wrażenie, że uczestnicy randek wcale nie szukali miłości czy relacji.
Osoby samotne, jak wykazali amerykańscy neurobiolodzy John i Stephanie Cacioppo, mają bardzo niski poziom zaufania do innych. Nie udaje im się budować głębokich, bliskich relacji, bo za bardzo się boją, że ktoś ich skrzywdzi, zostawi. Dlatego wolą relacje powierzchowne, które nie niosą ze sobą wielkiego ryzyka cierpienia.
Jeśli chodzi o miłość, to raczej nie rozmawiałam o niej z moimi bohaterami. Inna rzecz, że to słowo przewijało się czasem w hasłach marketingowych biznesów. Tak było w przypadku salonów Nuga Best. Zgodnie z ich reklamowym sloganem oferują klientom „ciepło macierzyńskiej miłości”. To zadziwiające hasło ma podsumowywać działanie paramedycznych produktów oferowanych przez firmę: mydełek, past do zębów, masażerów, podgrzewanych pasów, mat. Klienci kupowali je w pakiecie z okazywaną im w salonach bliskością, uwagą, troską. A wszystko to okraszone wielkim poczuciem wdzięczności. Bo w salonie słyszeli, że nie muszą za nic płacić, że mogą i powinni korzystać z łóżek masujących za darmo, codziennie – tygodniami, miesiącami. Wystarczyło tylko bezpłatnie wpisać się na listę chętnych na „konsultacje” i „zabiegi”.
Ludzie wierzyli, że te produkty leczą?
Na swojej stronie internetowej firma nie pisze oczywiście, że jej produkty „leczą”. Pisze, że „pomagają na…”, co jest sprytnym zabiegiem prawnym. Ale wystarczy wybrać się na wykłady, które prowadzą jej sprzedawcy. Tam usłyszymy wprost: naszych sprzętów dla zdrowia trzeba używać koniecznie codziennie, to jak mycie zębów!
Nuga Best traktuje swoich klientów, zwykle osoby starsze, jak dzieci, którymi trzeba się zaopiekować. Te duże „dzieci” dostają długą listę zaleceń krążących wokół produktów firmy. Uczestniczą też we wspólnej, niezbyt skomplikowanej gimnastyce czy zajęciach plastycznych. To wszystko skupia się wokół kultu marki. Tworzy się wokół niej quasi-sekciarska społeczność. Dla wielu osób, zwłaszcza tych pozbawionych alternatywy w postaci czasu spędzanego z rodziną czy przyjaciółmi, takie aktywności to kusząca opcja. Po pewnym czasie z wdzięczności decydują się na zakupy – także produktów bardzo drogich, na kredyt.
Oczywiście nie wszyscy je kupują. Jedna z bohaterek mojej książki, Sonia, uznała, że niczego w Nuga Best kupować nie będzie, bo z pielęgniarskiej emerytury zwyczajnie jej na to nie stać. Lubiła jednak przychodzić do salonu w swoim mieście. Spotykała tam osoby podobne do siebie – starsze, poszukujące wspólnoty. Myślę jednak, że podejście Soni, to, że wierzyła w Nuga Best jakby tylko częścią siebie, jest wyjątkiem, rzadkim przebłyskiem racjonalnego myślenia. I nic w tym dziwnego – sprzedawcy marki doskonale potrafią grać na emocjach. Dzięki temu ich klienci wierzą w magiczne moce mydełka za 400 zł czy pasty do zębów z „ceramiką turmalinową”, którą należy smarować blizny, by lepiej się goiły.
Czego właściwie szukamy w tych biznesach?
Mam wrażenie, że samotność to przede wszystkim poczucie bycia niezrozumianym. Wynika z braku osoby, która nas zaakceptuje, zaspokoi nasze potrzeby. Dlatego też w regulaminie firmy Przytulanie.pl czytamy, że przedmiotem usługi jest m.in. po prostu „akceptacja” i „obecność”. Przytulacz ma nas otulić nie tylko fizycznie, ale też jakby duchowo, emocjonalnie. Ma pokazać, że rozumie nasz ból i jest z nami. Z kolei w ramach kursu podrywu kupuje się pewnego rodzaju więź z trenerami, nić porozumienia. „Rozumiemy was, byliśmy tacy jak wy!” – mówią trenerzy do klientów. Przypomina to relację ze starszym kolegą czy bratem, na którego patrzy się z podziwem. Tyle że jemu nie płacimy za rozmowę i porady randkowe.
Rozmowę pełną współczucia i zrozumienia oferuje też np. towarzyszka w żałobie. To biznes adresowany do osób, które nie mają z kim pogadać o swojej stracie. Można przecież mimo dobrych kontaktów z rodziną, przyjaciółmi nie mieć w otoczeniu nikogo, kto chciałby rozmawiać o śmierci. Niektórzy w takiej sytuacji wolą więc zapłacić komuś obcemu za pomoc w przeżyciu żałoby.
Klientami podobnych usług wiele osób odruchowo gardzi. W gardzeniu pomaga nam też język, zwłaszcza w odniesieniu do klientów trenerów uwodzenia. Mówimy o nich „przegrywy”, „incele”. Nie akceptuję takiego potępiania, wyśmiewania. Mam nadzieję, że po lekturze mojej książki więcej z nas zastanowi się, czy w swoim otoczeniu nie ma samotnej osoby.
I nie chodzi mi tu o „dobrą” samotność, wybraną z własnej woli, z książką w ręku i świętym spokojem. Tylko o tę długotrwałą, uporczywą, złą. Bo samotność, z którą w desperacji próbujemy sobie poradzić za pomocą pieniędzy, jest po prostu cierpieniem.
Z Oktawią Kromer, autorką książki „Usługa czysto platoniczna. Jak z samotności robi się biznes” rozmawiał Łukasz Pilip
Oktawia Kromer – reporterka, autorka książki „Usługa czysto platoniczna. Jak z samotności robi się biznes”. Nominowana do Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej
Oktawia Kromer „Usługa czysto platoniczna”, Wydawnictwo Czarne
Ilustracja: Marta Frej
Tekst opublikowany w „Wysokich Obcasach" „Gazety Wyborczej" 10 lipca 2021 r.