Rewolucja umazana kaszką

Czułość i Wolność

Jacinda Ardern w Nowej Zelandii, Katrin Jakobsdóttir w Islandii, Alexandria Ocasio-Cortez w USA. Jak kobiety u władzy wpływają na jakość życia obywateli?

– To zależy od kobiety. Pamiętam zarówno o królowej Elżbiecie, jak i Margaret Thatcher oraz o kobietach, które są przewodniczącymi prawicowych partii, jak Marine Le Pen we Francji czy Giorgia Meloni we Włoszech, podobnie jest z partiami prawicowymi w Danii i Norwegii. Nie sądzę, by sama płeć miała tutaj największe znaczenie. Nie zawsze kobiety liderki nadają priorytet wartościom postrzeganym jako kobiece, takim jak opieka i solidarność społeczna, czyli mają progresywną, lewicową agendę i potrafią ją wprowadzić w życie. Ale kiedy tak się dzieje, wtedy rzeczywiście pojawia się nowa jakość w polityce, jak w przypadku Jacindy Ardern – ma serce po lewej stronie, w sferze publicznej nie udaje honorowego mężczyzny, by zyskać wiarygodność, i na dodatek potrafiła zbudować silne zaplecze polityczne, tak by grać w tę grę na własnych zasadach.

Przypomnę: po dojściu do władzy niemal natychmiast podniosła płace minimalne, zaczęła obniżać opłaty za studia, wprowadziła płatny urlop dla ofiar przemocy domowej i wydłużyła urlop rodzicielski dla kobiet. Ale czy to nie jest w ogóle tak, że aby kobieta po władzę sięgnęła, musi mieć sprzyjający, równościowy kontekst?

– Niekoniecznie. Są tzw. tokenwomen, kobiety symbole, czyli postawione na wysokim stanowisku przez ważniejszych mężczyzn. W Polsce mamy przykład premier Beaty Szydło – sięgnęła po władzę, bo ktoś jej na to pozwolił, bo pasowało to do potrzeby politycznej pokazania bardziej opiekuńczej łagodnej twarzy Prawa i Sprawiedliwości. Nie zawsze więc jest też tak, że kobiety mają władzę dlatego, że traktuje się je równościowo.

Spójrzmy zatem na kraje, w których ta władza realnie jest w rękach kobiet. Erna Solberg, ówczesna premier Norwegii, na początku pandemii zrobiła konferencję prasową dla dzieci. Kobiety wyraźniej widzą problemy mniejszości?

– Muszę panią rozczarować. Patrząc z perspektywy socjologii politycznej, o wiele istotniejsza niż płeć jest agenda i postawa polityczna. Myślę, że to zachowanie norweskiej premier w mniejszym stopniu wynika z jej płci, matczynej chęci zadbania o dzieci, a bardziej z tego, że w Skandynawii uznaje się, że dzieci powinny mieć pewną wiedzę, jak funkcjonuje polityka, oraz że ich psychologiczna stabilność jest ważna i trzeba im pomagać rozumieć rzeczywistość.

Czy można zatem w ogóle powiedzieć, że obecność kobiet w polityce ją poprawia?

– Nie ma jasnych odpowiedzi. W kontekście zachodnioeuropejskim są badania, które mówią, że jeżeli jest przynajmniej 35 proc. kobiet w parlamencie czy w jakiejś innej instytucji, to rzeczywiście przekłada się to na większe znaczenie kwestii związanych ze sferą opieki, pomocy socjalnej, edukacji, czyli wszystkich tych obszarów, które po pierwsze, są sfeminizowane, po drugie, to kobiety wykonują w nich nieodpłatną pracę w domu i poza nim. Tylko że jak się popatrzy na to w innych kontekstach niż zachodnioeuropejskie, to ta zależność już nie jest taka oczywista.

Spójrzmy na obecny polski parlament, mamy w nim 24 proc. kobiet. Partią, która proporcjonalnie wprowadziła ich najwięcej, jest PiS. Wiemy już, że nie zawsze kobiety mają progresywną agendę, czasem też wejście kobiet w politykę wynika z bardzo określonych czynników. Np. w Rwandzie po ludobójstwie i koszmarze traumy kobiety stanowią 65 proc. społeczeństwa, przejęły więc władzę, bo to się po prostu musiało wydarzyć – nie było politycznych liderów ani stabilnej struktury władzy. Nikt inny by za nie tego nie zrobił.

Ostatecznie odpowiedź na pani pytanie jest prosta: kobiety są w stanie zmienić politykę na lepsze, jeśli mają taki cel polityczny i są częścią szerszej grupy, która próbuje to robić razem z nimi.

Christine Lagarde, wieloletnia dyrektorka Międzynarodowego Funduszu Walutowego, powiedziała, że gdyby Lehman Brothers to były Lehman Sisters, to świat wyglądałby inaczej. Jak rozumiem, to trochę myślenie życzeniowe?

– Nie sądzę, żeby to zasadniczo zmieniło sytuację akurat w Lehman Brothers, bo logika „kapitalizmu kasyna" była i jest w instytucjach finansowych bardzo silna. Ale rozumiem, że Legarde odwołuje się do badań pokazujących, że w dzisiejszym społeczeństwie kobiety rzadziej angażują się w ekstremistyczne ruchy, a w swoich politycznych wyborach jako szefowe dużych korporacji są mniej skłonne do podejmowania ryzyka, które było przyczyną całego tego ambarasu. Więc w tym sensie tak – są pewne cechy kobiet jako grupy, które mogłyby pozytywnie wpłynąć na nasze społeczeństwo.

Tylko czy na te najwyższe stanowiska doszłyby rzeczywiście te kobiety, które reprezentują te cechy? Sheryl Sandberg, autorka książki „Lean In", formułuje wizję feminizmu jako proces wchodzenia kobiet na szczyty korporacyjnej drabiny, mówi: wszystkim nam należy się to, co najlepsze. Pytanie brzmi: co z tymi kobietami, które nie mają najmniejszych szans, by chociaż podejść do tej drabiny, bo nie mają szans na wykształcenie i dobrą pracę? Czy świat korporacyjny jest gotów, by nie tylko zatrudniać kobiety i zwiększyć różnorodność wśród liderów, ale też np. zrezygnować z części zarobków na rzecz bycia lepszym pracodawcą dla kobiet?

Mieszka pani jedną nogą w Szwecji, ma więc pani wyjątkową skalę porównawczą. To niezwykły kraj, jeśli chodzi o pozycję kobiet w Europie, np. ma najwyższy procent członkiń zarządu firm (21 proc., w Europie średnia to 8 proc.). Jak to zmienia codzienność Szwedów i Szwedek?

– O wiele bardziej rewolucyjnym procesem niż wchodzenie kobiet do najwyższych obszarów władzy jest wchodzenie mężczyzn w obszar pracy domowej i opieki nad dziećmi. To zmienia relację płci w sposób zasadniczy i zmienia społeczeństwo. Przy pierwszych wizytach w Szwecji wiele osób zauważa ogromną liczbę ojców z małymi dziećmi. W Polsce na placach zabawach są głównie mamy, nianie albo babcie.

No, chyba że jest sobota – to dzień tatusiów.

– Czasami się tam wtedy pojawiają. W Szwecji rodzicielstwo traktuje się bardzo poważnie. Na uczelni i w wielu firmach wychodzi się koło 15-16, i jest to oczywiste, że mężczyźni też, bo oni naprawdę opiekują się swoimi dziećmi. Albo jeżeli jesteśmy w przedszkolach, to nie jest takie dziwne, że opiekunem będzie mężczyzna, u nas to totalnie sfeminizowany zawód. Mężczyźni w ogóle często występują w rolach opiekunów, osób, które są w stanie ugotować, uprać, co wpływa na to, z czym Polska ma problem, czyli dzietność. Bo gdy mężczyźni nie angażują się w opiekę nad dziećmi, drugie dziecko zazwyczaj się nie pojawia, kobiety mówią: sorry, ale sama sobie z tym nie poradzę. W Szwecji bardzo często osoby, które w ogóle decydują się na dzieci, mają ich kilkoro. Kobiety mają rzeczywiste wsparcie, a nawet coś, co w Polsce jest bardzo rzadko spotykane, czyli współodpowiedzialność.

Na czym polega różnica?

– Te Polki, które skądinąd mają całkiem fajnych partnerów, często mówią: OK, on mi pomaga, ale to ja jestem paskudnym nadzorcą, który ma mówić komuś, co ma robić – iść na szczepienie, kupić papier toaletowy etc. To sprawia, że kobiety nie czują się partnerkami swoich mężów, tylko menedżerkami życia domowego. W Szwecji często to wygląda inaczej. Najłatwiej wychwycić to, patrząc na tatusiów, którzy grupowo spędzają ze swoimi dziećmi czas.

Jak w fotoreportażu „Swedish Dads" Johana Bävmana, który przedstawia ojców na urlopie rodzicielskim: jeden zamotany w chustę biega z odkurzaczem, drugi jednocześnie maluje paznokcie i buja drugie dziecko na kolanie, trzeci myje córeczki w zlewie, czwarty odciąga katar z nosa. W Szwecji rodzice dostają 480 dni urlopu rodzicielskiego, który mogą wykorzystać do ósmego roku życia dziecka. Mogą się nimi podzielić po połowie, a dodatkowo każdy rodzic ma dwa miesiące zarezerwowane tylko dla niego.

– To zmienia oczekiwania wobec męskości w ogóle – przestajemy traktować ją jako coś, co ma być związane z siłą, dominacją, a zaczynamy myśleć o męskości w kategoriach opieki, kontaktu emocjonalnego, gotowości do pomocy. Kobiety, które zyskują dostęp do najwyższych szczebli władzy, to zazwyczaj niewielki odsetek tych kobiet, które z różnych powodów są uprzywilejowane. Tym, co tak naprawdę jest nam potrzebne, by zrobić światową rewolucję, to zaangażowanie mężczyzn w te wszystkie obszary, które do tej pory angażowały głównie kobiety.

Ada Colau, burmistrz Barcelony, stworzyła niedawno Centrum Nowych Męskości. W polskich mediach głównie pisały o tym prawicowe portale w duchu: „burmistrz Barcelony wypowiedziała wojnę mężczyznom". Ciekawe, że nawet w tej progresywnej Barcelonie potrzebne jest miejsce do budowania nowego imaginarium.

– Potrzebne jest wszędzie! Kłopot polega na tym, że zwykle jak się do tego biorą mężczyźni, to robią to w kontekście zagrożonej męskości, której trzeba bronić jak niepodległości, i zwykle chodzi o męskość militarystyczną, twardą, nieokazującą emocji, dążącą do pozycji siły. To są np. ruchy ojcowskie, męskie w wymiarze tradycyjnym. Mało jest mobilizacji oddolnych, które są progresywne. Ostatnio Klub Jagielloński, czyli dość konserwatywna instytucja, wydał raport o dyskryminacji mężczyzn. Rozmawiałam z jego autorem. Nasze spojrzenie na źródła problemów mężczyzn różniły się: ja uważam, że patriarchat ma negatywne skutki także dla wielu mężczyzn, bo piętnuje okazywanie uczuć i szukanie pomocy, autor wskazywał np. na feminizację edukacji. Zgodziliśmy się jednak co do tego, że kobiety nie mogą zrobić za mężczyzn wszystkiego, a nawet jak próbują, jak chociażby pani burmistrz, natychmiast jest to traktowane jako atak na esencję męskości. Mężczyźni sami muszą wypracować sobie nowy model męskości i mobilizować się wokół tego, żeby odrzucić to, co w dotychczasowych wzorcach jest szkodliwe. Muszą zacząć pytać, jaka jest przestrzeń ich indywidualnego wyboru, a na ile nas determinują kultura, ekonomia. Kobiety rozpracowują to od ponad 100 lat, mężczyźni en masse też powinni.

Dlaczego?

– Bo są w trudnym momencie, zmiana kulturowa trwa i nie do końca wiedzą, co z tym zrobić. Część czuje się zagrożona i reaguje agresją czy też antykobiecymi postawami, część realizuje się w dobrych związkach i relacjach rodzinnych, ale rzadko mobilizuje się w grupach, ich na nowo zdefiniowana męskość nie ma wymiaru publicznego. A część stoi pośrodku. Spójrzmy na tradycyjne relacje, chociażby w mojej rodzinie. Pochodzę z klasy robotniczej, mama pracowała na zmiany w sklepie, a tato w bazie transportowej, często to on przychodził wcześniej do domu, bo mama pracowała wieczorami, i to jego zadaniem było ogarnięcie nas i nakarmienie. To on gotował wielki gar bigosu w sobotę, żeby starczyło na cały tydzień. Często w tradycyjnych układach rodzinnych są momenty, w których mężczyźni przejmują różne sfery nie dlatego, że wynika to z ich ideologicznych przekonań, tylko dlatego, że taka jest konieczność. I to jest potencjał, z którego można czerpać.

Margaret Mead, badając ponad 70 lat ludy Oceanii, pokazała np., że są społeczności, w których łowienie ryb jest uważane za wyłącznie kobiece zajęcie, w których to kobiety golą głowy, a mężczyźni fryzują włosy. Że wśród Filipińczyków uważa się, że żaden mężczyzna nie potrafi dochować tajemnicy, a mieszkańcy wyspy Manus są przekonani, że tylko mężczyźni potrafią bawić się z dziećmi. W rdzennej społeczności na wyspach Kuna Yala w Panamie, którą poznałam, to kobiety dziedziczą ziemię, to do ich domów wprowadzają się mężowie po ślubie. Zachodni badacze chcą to nazywać matriarchatem, ale to określenie wcale tam nie pasuje – kobiety nie czują władzy nad mężczyznami, i odwrotnie. Każdy ma swoje strefy, rola kobiety i rola mężczyzny nie jest gorsza czy lepsza.

– Wiele analiz pokazuje, że proces industrializacji, albo jeszcze wcześniej to, co nazywamy dzisiaj oświeceniem, czyli wyodrębnienie się sfery publicznej jako sfery politycznej i związany z tym podział na sferę publiczną i domową, w dużej mierze odesłał kobiety do domów. Przedtem prywatne z publicznym, praca domowa z odpłatną były przemieszane, w tych pracach brali udział wszyscy. Nie znaczy to oczywiście, że nie było hierarchii władzy, ale nie było tak silnej ideologii płci, „ideologii gender" możemy nawet żartobliwie powiedzieć, która sprawiła, że dzisiaj wyobrażamy sobie męskość i kobiecość jako dwa odrębne podzbiory.

Tak, są pewne różnice pomiędzy płciami, jeśli patrzymy na całe grupy, natomiast zróżnicowanie pomiędzy tymi grupami jest mniejsze niż zróżnicowanie poszczególnych osób w grupie mężczyzn czy w grupie kobiet.

Czyli?

– Czyli ja jestem bardziej różna od kobiety, która ma zupełnie inny styl życia, inne wykształcenie, wiek, niż od mężczyzny, z którym dzielę charakterystyki klasowe lub związane z wykształceniem.

A jak nasze wyobrażenia na temat męskości i kobiecości wpływają na przemoc domową, czyli wobec kobiet i dzieci?

– Bardzo prosto: jeżeli traktujemy kogoś jak podmiot, osobę, a nie przedmiot, o wiele rzadziej dochodzi do aktów przemocy. Istotnym momentem w procesie, który prowadzi do przemocy – bo to jest proces, a nie jeden nagły wybuch – jest tendencja do niezauważania w drugim człowieku osoby wartościowej, godnej szacunku. Widzimy to teraz na przykładzie uchodźców: najpierw trzeba ich odczłowieczyć, potem można zabijać. Ten mechanizm w przypadku przemocy domowej specjalnie się nie różni – tu podstawą będzie wiara w to, że mężczyźni mają prawo wpływać na dobrostan kobiet czy dysponować ich ciałem, bo są lepsi. To się niewiele też różni od rasizmu – jeśli uważasz, że ktoś jest gorszy, nie uważasz jego cierpienia za istotne ani też że zasługuje na ochronę i szacunek.

Wypływając na kontekst międzynarodowy, znowu mamy kłopot: co było pierwsze? Jak patrzymy np. na kobietobójstwa w Ameryce Łacińskiej, gdzie kobiety masowo się mobilizowały wobec tej kwestii, czy na Indie, to widzimy konteksty postkolonialne, czyli naznaczone systemową przemocą. Jak spojrzymy na zachodnią Europę, szczególnie Skandynawię, przemoc jest dziś tabu. Również wobec dzieci. Bo dzieci są ludźmi, a bicie jest bezsensownym zadawaniem im cierpienia. Tam również zdarzają się oczywiście akty przemocy, ale nigdy na masową skalę, bo są społecznie nieakceptowalne i państwo zasadniczo służy do ochrony ludzi przed przemocą. Jest bardzo istotne połączenie pomiędzy przemocą domową a krwawą kolonialną historią poszczególnych krajów i procesem dochodzenia do niepodległości czy, jak w przypadku Argentyny, przemocy politycznej trwającej całe dekady. Takie doświadczenia historyczne wzmacniają model zmilitaryzowanej macho męskości i dają większe przyzwolenie na przemoc wobec słabszych.

Uwiera mnie spojrzenie na Latynosów jak na „egzotycznych barbarzyńców". Że tam się zabija kobiety, bo chłopy są macho i to kwestia ich wadliwej kultury. Moje doświadczenie pokazuje, że w wielu rdzennych społecznościach kobiety są silne i traktowane z szacunkiem, trudno było mi uwierzyć, że tam się to zaczęło. Teraz widzę, żeśmy ich systemowo przemocą skalali.

– Dodałabym jeszcze, że często nie zdajemy sobie sprawy, że istnienie macho męskości nie oznacza wcale, że kobiety są słabe i pognębione. W Meksyku i Argentynie są niezwykle silne wzorce zaangażowanej politycznie kobiecości, jak chociażby Matki z Plaza de Mayo. To nie są wzorce jak z wyobrażenia o Matce Polce wiecznie cierpiącej.

Figura matki jest w ogóle otaczana szacunkiem bliskim świętości w wielu latynoskich krajach, nawet w kontekstach tak przemocowych jak kartele narkotykowe.

Problem z tą macho męskością jest taki, że jeśli faceci nie biorą odpowiedzialności za swoje dzieci, a państwo kobiet nie wspiera, to one muszą być silne, nie mają wyboru, muszą budować silne wielopokoleniowe więzi między kobietami i organizować się politycznie, nawet jeśli bardzo trudno im wpływać na władzę. To, co może być dla nas wzorem do naśladowania, to solidarność latynoskich kobiet i silne ruchy kobiece o międzyklasowym wymiarze.

Kiedy syn był mały, mieszkaliśmy w Hiszpanii przez kilka miesięcy. Pewnej nocy, kiedy był chory, wyczerpani bezsennymi nocami, pokłóciliśmy się z mężem strasznie. Na drugi dzień puka starsza sąsiadka z pytaniem, czy wszystko u mnie w porządku, bo w nocy słyszała krzyki. Myślę: jak cudownie, że zareagowała! Wytłumaczyłam jej, co i jak, i że jest OK. Ale ona mi nie uwierzyła! I to też było super. Zadzwoniła po dzielnicowego. Przyszło dwóch policjantów, którzy zadbali, by zapytać mnie samą – nie przy partnerze – i z autentyczną troską, czy wszystko w porządku, bo sąsiadka się martwi. Poczułam, że gdybym miała im coś wstydliwego do wyznania, to nie wahałabym się. Opowiadam to, bo Hiszpania to kraj, w którym przemoc domowa to wciąż żywy temat, ale zaszła tam też drastyczna zmiana w społeczeństwie.

– Państwo jest tutaj nie do przecenienia! Właśnie to połączenie pomiędzy standardami, które sprawiają, że reagujemy, a instytucjami, które wspierają i działają, jest konieczne i przynosi dobre skutki w radzeniu sobie z przemocą.

A jak przyjęte wzorce męskości i kobiecości wpływają na edukację?

– To temat rzeka. Od dawna mówi się np. o tym, że powinno być więcej nauczycieli przedszkolnych, bo potrzebujemy mężczyzn, którzy będą przejmować opiekę, a dzieciom przyda się doświadczenie różnych wzorców. Nie zacznę nawet mówić o zawartości podręczników i programu edukacyjnego, bo w Polsce mamy pod tym względem klęskę. Pod hasłem, że bronimy dzieci przed seksualizacją, tak naprawdę narażamy je na wykorzystanie seksualne, bo nie będą miały żadnej wiedzy na temat swojego ciała, granic i tego, jak powinny zareagować w sytuacji zagrożenia. To jest koszmar. Młodzież LGBTIQ czuje się fatalnie, bo tę grupę się zaszczuwa, ale na wszystkich wpływa to źle: jak zawężamy pole widzenia do stereotypowych wizji kobiecości i męskości, to wtłaczamy dzieci w pudełka, do których one często nie pasują – każdy z nas ma przecież jakieś cechy, które nie pasują do ideałów płci. Po co te dzieci tak okrawać? Ten problem będzie nas ścigał przez dekady.

Rozmawiałam kiedyś z filozofem Jessem Prinzem o tym, że relatywizm moralny jest jedyną szansą budowania społeczeństw, w których będziemy mogli żyć w pokoju. Jeśli nauczymy się żyć w szacunku dla rozmaitych moralności, jesteśmy w stanie się nie zabijać w imię posiadania jednej jedynej prawdy. Podobnie działają chyba te wzory płciowe – tylko jeśli poluźnimy ten gorset, stworzymy bezpieczny dla nas wszystkich świat.

– To jest właśnie pytanie o to, jaki jest cel polityki – czy kształtowanie człowieka jak ciasta i pieczenie w foremkach takich samych ludzików, czy też pozwolenie, by to ciasto naturalnie wyrastało w różne strony i żebyśmy się w sposób sensowny i pokojowy różnili. Myślę, że takie projekty przycinania ludzi pod sztancę na dłuższą metę są skazane na porażkę, co pokazuje nam historia, ale ile cierpienia będzie po drodze, trudno nam w tej chwili nawet ocenić.

Jak traktowanie płci w schemacie dominacji – podległości wpływa na nasze zdrowie?

– Kultura ostrych podziałów płciowych jest niekorzystna dla zdrowia wszystkich. Mężczyźni częściej chorują na różne poważne choroby i wcześniej umierają, bo kulturowo są namawiani, by nie dbać o swoje zdrowie – o wiele większa jest wśród nich tolerancja dla zachowań ryzykownych zdrowotnie, plus jest takie założenie, że jak się zaczynają badać, to znaczy, że są mięczakami.

Drugi aspekt to brak traktowania kobiet i mężczyzn jako grup, u których choroba może przebiegać inaczej. W moim odczuciu to się wiąże z jeszcze szerszym problemem – nieludzkiego podejścia do pacjentów. Częściowo oczywiście to wynika z kwestii strukturalnych – pielęgniarek w Polsce brakuje straszliwie, lekarzy też jest za mało, mają więc za mało czasu na pacjenta. Ale brak czasu nie tłumaczy powszechnego braku szacunku dla podmiotowości pacjentów, a szczególnie pacjentek. Historie pacjentek, które opowiadają o ginekologach – w prywatnej służbie zdrowia, gdzie i czasu jest więcej, i teoretycznie klient nasz pan – jeżą włosy na głowie. Podobny efekt daje czytanie raportów fundacji Rodzić po Ludzku: połowa kobiet, które rodzą w Polsce, doznała jakiegoś rodzaju złego traktowania czy dyskomfortu.

Weźmy np. kwestię cesarskiego cięcia. Ze statystyk wynika, że Polki trzy razy częściej mają cesarkę niż statystyczna Europejka. Pojawia się pomysł: zabrońmy im! To rozwiąże problem. Zamiast refleksji! Bo wiele kobiet woli poprosić o cesarkę, zapłacić za to, bo obawiają się efektów niedotlenienia dziecka, tego, że będą fatalnie traktowane, że to będzie koszmar, że będą wyły z bólu, a nikt im nawet nie poda znieczulenia itd. Te konkretne zachowania personelu medycznego wynikają z tego, że rodzące kobiety traktuje się jak mięso, a nie jak człowieka. I teraz porównajmy to sobie ze Szwecją. Moja koleżanka bardzo obawiała się porodu. Skierowano ją w związku z tym do psycholożki, która po kilku sesjach doszła do wniosku, że w jej przypadku lęk związany z porodem siłami natury jest tak ogromny, że cesarka będzie lepsza dla niej i dla dziecka. Umożliwiono zrobienie operacji w częściowym znieczuleniu, by była świadoma, był przy niej mąż. Okazuje się, że można mieć osobę towarzyszącą w miejscu, gdzie dokonuje się operacji. Jest ubrany, umyty, jak wszyscy inni. Znajoma mogła przeżyć swój poród w sposób wolny od lęku i z poszanowaniem swojej godności. Kobiety w Polsce mogą o tym tylko pomarzyć.

Medycy i pielęgniarki nie traktują poważnie kobiecego bólu.

– Ja trafiłam na dermatologa, który zaczął mi usuwać znamiona na żywca. „Co pan robi!" – krzyczę. A on: „Bo kobiety tutaj nie odczuwają bólu". „No chyba pan zwariował! – odpowiadam. – Proszę mi podać znieczulenie, ale już". A to było w prywatnej klinice w Warszawie, marmury, a tam koleś atakuje mnie ze skalpelem bez znieczulenia, bo przeczytał na studiach „Płeć mózgu".

To na koniec: miłość. Jak to wszystko, o czym rozmawiamy, wpływa na to, jak się kochamy?

– Poza miłością rodzicielską, która z natury zaczyna się w sytuacji dużej nierówności władzy, bo to rodzic ma możliwość – a nawet jest to konieczność – podejmowania wielu decyzji za dziecko, nie wierzę w miłość w sytuacji nierówności. Uważam, że głębokie przywiązanie, namiętność, przyjaźń, które dla mnie są składnikami miłości, rozwijają się najlepiej w ciepłym świetle i lekkim deszczyku partnerskiej relacji.

Oczywiście są przypadki różnych uzależnień i zaangażowania emocjonalnego w relacje z osobami, które nas krzywdzą, ale to są jednak przypadki, kiedy warto pójść na terapię i przepracować sobie różne rzeczy z przeszłości, bo zazwyczaj tam możemy znaleźć przyczyny, które sprawiły, że uważamy cierpienie za niezbędny element bycia z drugim człowiekiem. W sytuacji nierówności można przeżyć namiętność i zaangażowanie, moim zdaniem nie da się jednak zbudować prawdziwie trwałego związku, który daje szczęście. Owszem, są często trwałe małżeństwa oparte na nierówności, szczególnie w krajach niedostatku, co wynika z tego, że ludzie, zwykle kobiety, nie mają dokąd pójść. To straszliwe historie o ludziach mieszkających w domu, w którym ktoś zamyka lodówkę na klucz. To przypadki ludzi, którzy mieszkają na dwóch piętrach domu i się nienawidzą. Bardzo się cieszę, że istnieje coś takiego jak rozwód – dla wielu kobiet to jedyna ucieczka od różnych form przemocy i dominacji.

Od razu przychodzi mi do głowy obraz z Salwadoru, gdzie aborcja od lat jest całkowicie nielegalna. Tam młode kobiety, które padają ofiarą gwałtów i zachodzą w ciążę, często są zmuszane do małżeństwa z gwałcicielem z lęku przed oceną i przed biedą pewnie też.

– Nie mam wątpliwości, że jedynym wyjściem z tej pułapki samotności i alienacji jest zrozumienie, że po tej drugiej stronie jest człowiek. Niestety, pornograficzna kultura, która nas otacza, temu nie sprzyja. Wczoraj oglądaliśmy z mężem film o orgazmach, który jest na HER docs – „Mała śmierć". Kobiety mówią w nim, że często na początku swoich relacji seksualnych udawały wspaniały orgazm, bo bały się, że kogoś rozczarują albo że coś jest z nimi nie tak, skoro nie odczuwają tego, co widziały w filmach. Jakie to jest straszne, że ludzie, zamiast odkrywać siebie i zastanawiać się, co mi sprawia przyjemność, a co tej drugiej osobie, co będzie dla nas fajne, zabawne, muszą się zastanawiać nad tym: czy ja mam prawo czuć to, co czuję? Czy jestem normalna, normalny? Ta przestrzeń wolności seksualnej połączona z równością daje naprawdę wspaniały efekt, taki oto, że nareszcie wszyscy możemy być w pełni ludźmi – mężczyźni nie muszą być seksmaszynami z wielkimi penisami zawsze w erekcji i drogą furą, a kobiety nie muszą być plastikowymi Barbie, które udają, że nie mają poza swoim ciałem nic do zaoferowania. Równość to droga do lepszego świata, po prostu.

 

Dr hab. Elżbieta Korolczuk - socjolożka, pracuje na Uniwersytecie Södertörn w Sztokholmie i wykłada w Ośrodku Studiów Amerykańskich na Uniwersytecie Warszawskim. Bada ruchy społeczne (w tym ruchy antygenderowe i populistyczne), społeczeństwo obywatelskie, kategorię płci oraz rodzicielstwo. Z Agnieszką Graff opublikowała książkę „Anti-Gender Politics in the Populist Moment" (2021, Routledge), której polskie tłumaczenie ukaże się w Krytyce Politycznej na początku 2022 roku

Autorka:  Maria Hawranek

Zdjęcie: pexels.com

Tekst ukazał się w magazynie „Wolna Sobota” „Gazety Wyborczej” 20 listopada 2021 r.