Rozpadł ci się związek? Straciłeś majątek? Zwolnili cię z pracy? Musisz to przeżyć, czasem nawet opłakać

Czułość i Wolność

Agnieszka Jucewicz: Śmierć bliskiej osoby to niejedyna strata, której doświadczamy. Czy każda automatycznie wiąże się z żałobą?

Ewa Chalimoniuk: Zacznijmy od tego, że bez strat nie ma życia. Niektóre z nich są rozwojowe, co oznacza, że tracąc coś, jednocześnie coś innego zyskujemy, i nie wymagają przeżywania żałoby. Małe dziecko na przykład w pewnym momencie musi się pożegnać z byciem karmionym piersią czy butelką, to je frustruje, ale dzięki temu idzie do przodu: uczy się jeść łyżeczką, usamodzielnia się. Nastolatek z kolei dostrzega, że rodzice wcale nie są idealni. Popełniają błędy, mówią jedno, robią drugie. To też jest strata. Umiejętność uznania, że rodzic co prawda nie jest bogiem, ale nadal pozostaje wartościowym człowiekiem, sprawia, że nastolatek się urealnia. Zaczyna rozumieć, że świat jest trochę dobry, trochę zły, ludzie są trochę dobrzy, trochę źli i on sam też taki jest. Każdy etap życia przynosi takie naturalne straty.

Ale poza tym istnieje całe mnóstwo strat, które podobnie jak śmierć bliskiego domagają się przeżycia i opłakania.

Na przykład?

Rozpad przyjaźni, utrata pracy, domu, majątku, partnera, zaufania do kogoś, wyobrażenia o sobie. W przeciwieństwie do śmierci w większości przypadków nie są to straty nieodwracalne.

Jak to nie?

Z przyjaciółką może się pani zejść, podobnie jak z mężem. Życie zna przypadki, że ludzie do siebie wracają po latach. Pracę może pani odzyskać. Zaufanie przy dobrych staraniach też można odbudować. Przynajmniej jest to możliwe. To nie oznacza oczywiście, że kiedy to się dzieje, to mniej boli.

Niektórzy utratę partnera przeżywają tak samo mocno, jakby umarł. Od czego zależy, jak sobie radzimy w takich sytuacjach?

Od wielu czynników, między innymi od tego, jak poradziliśmy sobie z różnymi stratami rozwojowymi, ale duże znaczenie ma też styl przywiązania, który kształtuje się w pierwszych latach naszego życia. Autor teorii więzi brytyjski psychoanalityk John Bowlby wyróżnił trzy style: unikający, lękowo-ambiwalentny i bezpieczny. Pierwsze dwa związane są z brakiem poczucia bezpieczeństwa, z niestabilnością, nieadekwatnością. W bardzo dużym uproszczeniu oznacza to, że dziecko wzrasta w środowisku, w którym nie jest widziane ze swoimi potrzebami, emocjami, któremu się nie towarzyszy w różnych stanach, „nie odzwierciedla”, jak to się mówi. Może się czuć psychicznie opuszczone, a czasami jest dosłownie porzucone przez najbliższych. Oczywiście stosuje różne mechanizmy adaptacyjne, żeby to jakoś przetrwać, ale kiedy jako dorosły doświadcza bolesnej utraty czegoś ważnego – wartości, rzeczy, człowieka – to jest tak, jakby...

…ktoś mu włączył tę starą płytę?

Tak. Jakby ktoś go z powrotem wrzucił do tej pierwotnej sytuacji bolesnej utraty. Jest w takiej rozsypce psychicznej, jakby znów był tym małym, opuszczonym dzieckiem. I wtedy dochodzenie do siebie może trwać bardzo długo. Zorientowanie się na przykład, ile rzeczywiście dawał mi ten partner, który odszedł, a na ile to była wyłącznie moja iluzja. Zdarza się, że takie osoby w żałobie „utykają”, co bywa jeszcze bardziej dojmujące w przypadku nieodwracalnych strat, takich jak śmierć kogoś bliskiego, ale też własna ciężka choroba czy poważna choroba dziecka. Dla osób z doświadczeniem spoza bezpiecznej więzi pogodzenie się z taką sytuacją może być wyjątkowo trudne, bo każda strata poza tym, że jest stratą samą w sobie, jest również echem tej pierwszej.

Co to znaczy „utknąć w żałobie”?

Domknięta żałoba oznacza między innymi akceptację tego, co jest. Na przykład: „Mam cukrzycę, muszę stale brać leki, odżywiać się w ściśle określony sposób, ale wciąż mogę być aktywny, wchodzić w relacje” itd. Albo: „Jestem bezpłodna, nie urodzę dziecka, ale mogę je adoptować albo spełniać się jako ciocia moich siostrzeńców”. Człowiek powoli godzi się z tym, że jakiegoś scenariusza już nie zrealizuje, ale to nie oznacza, że nie może dalej cieszyć się życiem. Być szczęśliwym z tym, co zostało.

Ci, którzy „utykają”, nie potrafią dostrzec dobra, które nadal mają. Ciągle swoją stratę rozpamiętują, przeżywają, czym często narażają się na niezrozumienie i niechęć. Bywają rozgoryczeni, pełni żalu, czasem złości i pretensji. I często wtórnie się upośledzają. Ktoś na przykład traci nogę w wypadku i wycofuje się z życia. Nie podejmuje żadnych aktywności, unika kontaktów z ludźmi, nie wychodzi z domu. Nie daje sobie nawet szansy na to, żeby skorzystać z tego, co ma. A ma przecież drugą nogę, zdrową głowę, jest zdolny do miłości.

Niektórzy, wydaje mi się, zatrzymują się w żałobie, bo mają bardzo duże wymagania w stosunku do siebie i świata. Wszystko musi być „naj”. Konfrontacja z rzeczywistością, z tym że nie jest idealnie, że czasem trzeba z czegoś zrezygnować, musi być bardzo bolesna. Opisała pani sytuację człowieka, w którego przypadku nie powiódł się do końca proces radzenia sobie z różnymi stratami rozwojowymi. Kogoś, kto właśnie nie przerobił tych „ćwiczeń” z utraty, tylko żył iluzją, że zawsze będzie świetnie, że będzie odnosił same sukcesy, że nigdy nie poczuje bezsilności. Być może nie stawiał wcześniej czoła różnym stratom dlatego, że nie chciał, nie musiał czy też chroniono go przed świadomością, że musi się z czymś pożegnać, że ma jakieś ograniczenia.

Bywa tak, że dziecko za wszelką cenę unika tego, co trudne. Wybiera na przykład tylko te aktywności, które mu świetnie idą, a za swoje porażki obwinia wszystkich dookoła. Jak dostanie dwóję, to tłumaczy sobie, że to dlatego, że nauczycielka jest „głupia”, a nie dlatego, że się nie nauczył. Jak mu coś nie wychodzi, mówi: „To nie dla mnie”, „To nudne” itd. To koledzy są zawsze beznadziejni, a nie on się zachował nie tak. W ten sposób chroni swoje poczucie wszechmocy. Czasem rodzice nie zauważają, że dziecko w ten sposób ustawia się do świata, a czasem sami je w tej jego wyjątkowości utwierdzają. Przenoszą z klasy do klasy, z drużyny do drużyny, bo to „poniżej twojego poziomu”, bo „zasługujesz na więcej”. „Szkoła jest zła”, „trener kiepski”, „koleżanki beznadziejne, znajdziesz lepsze”.

I zdarza się, że takie osoby dość długo i bezproblemowo są w stanie przeć do przodu.

Tylko…?

Tylko że jeżeli nie stłuką sobie kolanek raz czy drugi po drodze, to pierwsza poważna porażka, której już nie będą w stanie ominąć, na przykład oblany egzamin na studia, może ich złamać. Często to się kończy depresją, myślami samobójczymi, takim zaprzeczeniem wszystkiego: „A po co mi to w ogóle?”, „To ja już niczego nie będę próbował”.

Do gabinetów terapeutów trafiają nastolatki, których rozbudzone poczucie wyjątkowości dramatycznie się załamało. W wieku lat 14 piszą powieści science fiction, robią zdjęcia, chcą zostać modelkami/modelami, gwiazdami YouTube’a czy wybitnymi tenisistami, rodzice je w tym wspierają...

To chyba dobrze?

Ale często z takim nastawieniem, że muszą odnieść sukces albo że to oczywiste, że im się uda. Tymczasem życie samo to weryfikuje, bo na przykład brakuje predyspozycji organizmu albo talentu, albo przychodzi jakiś autorytet i mówi: „To, co robisz, jest przeciętne”. I jest rozpacz.

Jakiś czas temu trafiła do mnie nastolatka, która żyła wyobrażeniem swojej matki o tym, że genialnie pisze i w ogóle jest idealna. Była przekonana, że zostanie wybitną pisarką. W pewnym momencie pokazała swoje utwory polonistce, ale ku jej wielkiemu zaskoczeniu zachwytu nie było, nie było żadnego „wow!” – i świat się tej dziewczynce rozpadł. Przestała chodzić do szkoły. Przestała robić cokolwiek. Nikt jej wcześniej nie powiedział: „Super, że piszesz. Rób to, jeśli ci sprawia przyjemność, ale poczekaj ze snuciem wielkich planów. Pamiętaj, że to wymagający zawód, że ciężko się z niego utrzymać, jest duża konkurencja. A jak w ogóle wyobrażasz sobie swoje dorosłe życie?”. Nikt jej w ten sposób nie urealniał. Przeciwnie, pompowano w nią wizję sukcesu, że to się właściwie stanie samo, bo przecież jest genialna.

Może nikt nie chciał jej podcinać skrzydeł?

Ale pomiędzy podcinaniem skrzydeł a odrobiną realności jest jednak różnica, nie sądzi pani? Nie chodzi o to, żeby dzieciom czy młodym ludziom odbierać marzenia. Nie jesteśmy przecież wyroczniami. Ludzie rozwijają się w różnym tempie i zdarza się, że u kogoś talent objawia się późno, genialnym terapeutą czy pisarzem można się na przykład okazać około czterdziestki lub jeszcze później. Ważne jest jednak, żeby ten przekaz do młodych był podwójny: „Fajnie, że grasz w piłkę, że masz z tego frajdę, że ci zależy, ale nie zaniedbuj nauki”, „Niewielu udaje się zostać Lewandowskim. Może akurat tobie się uda, ale nie wiadomo, jak się życie potoczy”.

Czyli to jest takie amortyzowanie ewentualnej porażki?

Duży kryzys związany ze stratą znacznie częściej uderza w tych, którzy w ogóle nie biorą takiej możliwości pod uwagę.

Kolejny przykład to młodzi dorośli, którym się wydaje, że pieniądze są, a nie, że się je zarabia.

Co ma pani na myśli?

Na terapię trafiają też młode osoby, których wszystkie potrzeby finansowe zawsze były zaspokajane przez rodziców. Rodzice często sami, jak byli młodzi, niczego nie mieli albo o wszystko musieli walczyć, więc chcą, żeby ich dzieci już nie musiały. To jest jakoś zrozumiałe. No więc dają: na kino, na teatr, na wyjazdy na narty, markowe ciuchy, kółka zainteresowań. Taki młody człowiek na nic sam nie musi zarobić, a potem idzie do pierwszej pracy, w której proponuje mu się 2 tys. na rękę, i czuje się skrzywdzony. Jest wściekły na pracodawcę, na system, na rodziców za to, że ma sobie radzić sam. Jak to sam?

Co traci?

Wygodę, spokój, luz. I nie chce przyjąć do wiadomości, że wokół jest realność, z którą jako osoba dorosła musi się zacząć liczyć. Większość młodych ludzi w końcu się godzi z tym, że pieniądze nie spadają z nieba, tylko trzeba się wysilić, asymilują tę stratę, ale są i tacy, którzy odwracają się czterema literami i mówią: „To ja nic nie będę robić”. Czytałam niedawno o pewnym hiszpańskim czy włoskim 40-latku, który pozwał rodziców za to, że nie chcą go dłużej utrzymywać...

Kiedy takie niedojrzałe osoby zakładają rodzinę i rodzi im się na przykład dziecko z autyzmem albo z rozszczepieniem podniebienia, to często nie są w stanie tego udźwignąć. Odchodzą, twierdząc: „To przez nią, przez niego, ma złe geny”, albo uciekają w uzależnienia, albo się załamują: „Dlaczego mnie się to przytrafiło?”, „Za co mnie los tak pokarał?”, „Już nie mam po co żyć”.

W ogóle wydaje mi się, że przybywa osób, od których metrykalnie można by oczekiwać dojrzałości, ale które wcale dojrzałe nie są. Dramatem wcale nie musi być chore dziecko, może być i zdrowe.

Co ma pani na myśli?

Młode pary, które przychodzą do mnie po pomoc w kryzysie, są często zaskoczone tym, że dziecko oznacza rezygnację z różnych rzeczy, utratę części wolności. W ogóle bywają zaskoczone tym, że związek z drugim człowiekiem wiąże się z jakimiś ustępstwami: „Żona nie chce współżyć w połogu. Jak to?”, „Dziecko płacze w nocy i nie mogę się wyspać. Dla mnie to koniec świata!”.

A miało być tak pięknie jak na Instagramie.

Przekaz kulturowy dodatkowo tę wyidealizowaną wizję życia wzmacnia, co najbardziej uderza w osoby, które nie zdążyły dorosnąć. Wrzucone na głęboką wodę zaczynają się topić. I zamiast wspólnie szukać rozwiązań: „Zorganizujmy to tak, żebyś raz ty się mógł wyspać, raz ja”, wspólnie się pocieszać: „Dziecko urośnie, damy radę”, „Wszyscy przez to przechodzą”, włączają mechanizm wycofania i ucieczki albo wściekłości i ataku.

Czy te myśli: „Dlaczego mnie to spotkało?”, „Za co ta kara?”, „Życie nie ma sensu”, nie pojawiają się przypadkiem zawsze wtedy, gdy mamy do czynienia z jakąś utratą, nawet jeśli jesteśmy dojrzali?

Oczywiście, z tym że u osób dojrzałych one się z czasem wyciszają. Bo człowiek dojrzały wie, że na wiele spraw ma wpływ, ale na pewno nie na wszystko. Dziś jest, jutro może go nie być. Może go potrącić samochód albo może się okazać, że ma nowotwór, mimo że świetnie się odżywiał i dbał o siebie. Albo żyje w przekonaniu o wierności partnera, a tymczasem się okazuje, że jest oszukiwany i zdradzany.

Te wszystkie „ćwiczenia” z różnych utrat wzbogacają nas między innymi o świadomość, że życie nie jest bajką i że nie wszystko od nas zależy.

Za każdym razem strata boli coraz mniej?

Każda strata jest bolesna. Ale przynajmniej wiadomo mniej więcej, czego się spodziewać. Proszę zobaczyć, jak stratę przeżywa dziecko czy nastolatek. Zgubi jakiś prezent od przyjaciółki czy od mamy i świat mu się kończy. Albo przyjaciel wyprowadza się do innego miasta czy pierwszy chłopak albo dziewczyna odchodzą. Jest rozpacz, jakby ktoś umarł. „Już nigdy nikogo nie pokocham”, „Do niczego się nie przywiążę”. Jest żałoba. Ale jak już kolejny raz tracimy kogoś i znów przechodzimy przez to samo, to jednak jesteśmy bogatsi o te poprzednie doświadczenia. Wiemy na przykład, że myśląc: „Ja tego nie przeżyję”, „Już nigdy nikogo nie pokocham”, możemy się mylić.

Z drugiej strony każdy ma swoją wyporność i skumulowanie się strat, jedna po drugiej, to tak trudne doświadczenie, że bardziej nas może straumatyzować, niż uczynić dojrzalszymi. O tym też warto pamiętać.

Jak przebiega sama żałoba?

Najpierw jest szok. Nie chcemy przyjąć do wiadomości tego, co się zdarzyło. „Zaraz na pewno znajdę ten prezent od mamy” albo „Chłopak przyśle mi maila, że zmienił zdanie”. Albo „Zrobię coś takiego, że wszystko się odwróci”. Potem pomału zaczynamy być smutni, ale też źli. Szukamy winy w sobie, w innych: „To bank mi zabrał mieszkanie”, „Odszedł, bo nie potrafi z nikim być”. W przypadku śmierci zdarza się, że rodzina osoby, która umarła, szuka za wszelką cenę błędu lekarskiego. Rozpacz, złość się ze sobą mieszają.

Co potem?

Próbujemy się jeszcze targować – z losem, z Bogiem. „A może gdybym zrobiła to i to, toby się nie rozpadło?”, „A może jeśli postąpię tak, to go odzyskam?”, „Wolałabym sama być chora, niż żeby moje dziecko chorowało” – to są takie myśli. Potem następuje etap odrętwienia i pustki. Taki dół, że nawet łez już nie ma, całe ciało boli, brakuje sił. Aż w końcu pomału, pomału zaczynamy z tego wychodzić. Żegnamy się z różnymi aspektami tej relacji czy rzeczy. Widzimy, co nam zostało, co jest przed nami, jakie to miało dla nas znaczenie.

Jak długo to może trwać?

Każdy ma swój rytm: kilka dni, tygodnie, rok. Niedobrze jest, jeśli żałoba trwa dłużej i jeśli nie pojawiają się żadne myśli, które zwracają się do przodu, bo to może znaczyć, że się gdzieś utknęło.

Niektórzy zatrzymują się na etapie zaprzeczenia.

Zdarza się na przykład, że rodzice nie potrafią zaakceptować tego, iż ich dziecko nigdy nie będzie już w pełni zdrowe. Wożą je od lekarza do lekarza, na jedną terapię, drugą, trzecią, konsultację u kolejnych specjalistów, a kiedy już diagnoza jest wielokrotnie potwierdzona, kiedy wiadomo, że nie da się więcej zrobić, że ich dziecko będzie mieć ograniczoną sprawność, na przykład intelektualną, oni wciąż szukają nowych rozwiązań.

No i to jest pytanie o to, kiedy próba naprawy, próba uzdrowienia staje się negacją rzeczywistości. W którym momencie trzeba się wycofać, pogodzić z tą stratą i rozwijać to, co możliwe?

To są bardzo indywidualne, trudne decyzje, ale wydaje mi się, że w życiu warto się kierować zasadą, którą opisał autor „Dezyderatów”: róbmy wszystko, co w naszej mocy, ale też zaakceptujmy to, że nie wszystko możemy.

Co się dzieje z niedomkniętą żałobą?

Zawsze wraca. U tych, którzy jej najbardziej zaprzeczają, często przychodzi pod postacią jakichś dolegliwości ciała albo nałogów. Ale zdarza się, że wraca nie dlatego, że ktoś chciał od niej uciec, tylko dlatego, że na przykład był wydelegowany przez system rodzinny do tego, by chronić innych jako ten najsilniejszy. Ten, który „musi dawać radę”. Wraca, bo taki człowiek nie miał na nią ani przestrzeni, ani czasu. I ta duża, nieprzeżyta żałoba, na przykład po śmierci bliskiego albo utracie całego majątku, może przyjść w momencie doświadczenia jakiejś mniejszej straty, na przykład kłótni z przyjacielem.

Następuje taka kumulacja?

Kumulacja i moment spustowy, czyli depresja, której często te osoby nie łączą z wcześniejszymi zdarzeniami. „Jak kto? Przyjaciel mnie zawiódł, zerwaliśmy kontakty, a tu aż taki zjazd?”. Tymczasem być może rykoszetem wraca odroczona żałoba po stracie matki.

Jak mądrze towarzyszyć komuś, kto doświadcza straty?

Niezależnie od tego, czy to jest dziecko, czy osoba dorosła, trzeba pozwolić mu przeżywać to, co jest. Nie pocieszać za szybko. Nie mówić: „Będzie dobrze!”, „I tak nie był ciebie wart”.

Przeżycie straty to również żal po utracie własnego zaangażowania, wysiłku, uczuć, czasu, niezrealizowanych planów, więc to wymaga czasu.

Do tego trzeba samemu być na tyle silnym, żeby wytrzymać tę całą rozpacz, tę wściekłość, ten płacz, podążać za tą osobą, ale też powoli i delikatnie ją z tego wyciągać: „Może obejrzymy razem film?”, „Może pójdziemy gdzieś razem?”, „Chodź, przytulę cię”. Podkreślam słowo „powoli”. Jeśli ktoś woli być sam, niech będzie sam. Jeśli jednak widzimy, że taki stan przygnębienia trwa już długo i człowiek nie może się z niego wydobyć, to warto się tym zainteresować, zatroszczyć. Jeśli nastoletnia córka ma złamane serce i kolejny tydzień odmawia pójścia do szkoły, to można jej powiedzieć, że się ją rozumie, że wiemy, co przeżywa, i że nie ma siły się uczyć, ale może niech choć spróbuje pójść do szkoły, pobyć w niej. Możemy zaoferować, że razem z nią nadrobimy zaległości. Chodzi o to, żeby jakoś zawrócić ją powoli do życia.

Jakie błędy popełniają ludzie, którzy chcą kogoś pocieszyć?

Pocieszają zbyt szybko albo się odwracają. To są dwie najczęstsze reakcje.

„Mężczyzna nie tramwaj, będzie następny, umów się z kimś nowym”, „Zdechł ci pies? Kup sobie następnego”. Ludzie, którzy pocieszają za szybko i bez wyczucia, nie są w stanie znieść cudzego cierpienia?

Może chodzić o to, że chcą to cierpienie jak najszybciej odsunąć. Może też nie wiedzą, co powiedzieć. Może im się wydawać, że tego się od nich oczekuje.

Jeśli chodzi o zwierzęta, to wiele osób po prostu nie rozumie czy też nie chce uszanować tego, że po ich stracie często przeżywa się podobną żałobę jak po stracie bliskiego człowieka. Co z tego, że się jakoś w miarę normalnie funkcjonuje, kiedy się cierpi, tęskni, wspomina. Przynoszenie nowego psa czy kota w takim momencie jest nadużyciem, a co najmniej nietaktem. Chyba że ktoś już daje sygnały, że jest gotowy na nowe zwierzę.

Ale jeszcze innym błędem, popełnianym zarówno przez przyjaciół, rodzinę, jak i terapeutów, jest to, że nie reagują, kiedy osoba, która opłakuje swoją stratę, nie robi żadnego postępu.

Na przykład?

Mija rok, a przyjaciółka wciąż żywi nadzieję, że mąż do niej wróci, choć on już układa sobie życie z kimś innym. Albo wciąż rozpamiętuje swoje krzywdy, pogrąża się w żalu. Jeśli nie ma przy sobie nikogo, kto zwróciłby jej na to uwagę, to jest to niebezpieczne.

Przypomina mi się pacjent sprzed lat, który przed samym ślubem stracił narzeczoną. Zmarła nagle w wypadku. To była miłość jego życia. Trafił do mnie na terapię w naturalnej żałobie, ale mijał czas, a on wciąż tkwił w fantazji o wspólnym życiu, a życie wokół kompletnie go nie interesowało. Kiedy minęło już półtora roku i nic się nie zmieniło, powiedziałam mu: „Pan chce żyć ze zmarłą. Podjął pan taką decyzję”.

Mocne.

Na następnej sesji podziękował mi za interwencję. Wreszcie dotarło do niego, że sam odbiera sobie szanse na ułożenie sobie życia.

Przychodzą do pani ludzie opłakać straty, o których wcześniej się nie mówiło, bo na przykład nie wypadało?

Na pewno jest więcej kobiet, które dają sobie prawo do żałoby po stracie ciąży albo po dziecku, które umarło po porodzie. Kiedyś to był temat tabu. Lekarze potrafili powiedzieć: „A co się pani przejmuje? Urodzi pani następne” – to à propos szybkiego pocieszania... Zresztą i dziś zdarza się, że tak mówią.

Ale przychodzą też osoby, które dowiedziały się, że ich dziecko nie jest heteroseksualne. I trudno im się z tym pogodzić.

To też jest żałoba?

My zwykle patrzymy na takie sytuacje od strony dziecka, które jest homoseksualne, biseksualne czy ma wieloraką seksualność i jest nieakceptowane, ale trudniej nam wejść w skórę rodziców, którzy muszą się pożegnać z jakimiś swoimi wyobrażeniami o tym dziecku, z nadziejami, marzeniami. Dla niektórych to jest bolesna strata. Muszą się pogodzić z tym, że być może nigdy nie będą mieli wnuków, nie zrealizują się jako dziadkowie. Nie będą mieli synowej czy zięcia, „jak wszyscy”. Czasem też muszą się zmierzyć ze wstydem, bo na przykład mieszkają w małej miejscowości, z nietolerancją. Ale przeżycie tej straty pozwala im również realniej zobaczyć to dziecko. Z czym ono samo się zmaga.

Jest też więcej rodziców dorosłych dzieci, które wyjechały za granicę i tam postanowiły ułożyć sobie życie. Starzejący się rodzice czasem nie mogą ich odwiedzić albo ich na to nie stać. Czasem nie są zapraszani. Mają wnuki, których nie widują. Nie tak sobie wyobrażali te kontakty na starość i też mają prawo do tego, żeby to przeżyć i opłakać.

Co nam przynosi każda opłakana strata?

Może nas tak po ludzku ubogaca? Stajemy się dzięki temu bardziej elastyczni, bardziej akceptujący rzeczywistość, bardziej pokorni wobec życia, bliżej siebie. Przygotowujemy się też do tej ostatecznej straty, z którą kiedyś będziemy się musieli zmierzyć, a którą jest koniec życia.

Jak jesteśmy nieprzygotowani, to śmierć bywa rozpaczliwa. Starzenie w ogóle. Ludzie nieprzygotowani na to, że życie jest pełne różnych mniejszych i większych strat, mają poczucie, że świat się kończy, kiedy dostrzegą siwy włos na głowie, gdy okaże się, że nie mogą odbyć tylu stosunków, ile by chcieli, albo nie zrobili kariery, jaką planowali. Często są zgorzkniali, sfrustrowani i emanują tym na zewnątrz.

Myślę, że różne straty różnie ludzi dotykają. Dla kogoś na przykład utrata stanowiska może być czymś druzgocącym, ale niekoniecznie rozpad związku, dla kogoś innego – odwrotnie. Ważny jest też styl, w jakim to wszystko się dzieje, nie tylko nasza hierarchia wartości. Na ile sami się do tego przyczyniliśmy, na ile zostaliśmy postawieni przed faktem dokonanym, zaskoczeni itd. Wiele osób rozpad relacji dotyka głębiej, gdy zawiodą się na drugim człowieku, szczególnie jeśli jest kimś bliskim. Na przykład całe życie pożyczałam siostrze pieniądze, bo gorzej jej się wiodło, nie miałam z tym żadnego problemu, a teraz od trzech lat choruję na depresję, nie pracuję, mam długi, pożyczam od niej tysiąc złotych na jedzenie, a ona co chwila przychodzi i pyta, kiedy oddam, bo musi sobie urządzić mieszkanie. Uzmysłowienie sobie, że to była tak naprawdę jednostronna relacja, że nie mogę na nią liczyć, chyba że to się odbywa na jej warunkach, jest bardzo przykre.

W związkach chyba nieustannie przeżywamy mniejsze i większe straty?

I niektóre są bardzo potrzebne, bo pomagają nam partnera i związek urealnić. Co nam może dać, czego nie jest w stanie. Ale są takie straty, które stawiają już poważniejsze pytania: czy da się tak razem żyć? Czy jak się okazuje, że za każdym razem, kiedy jestem chora albo słabsza, mój partner się odsuwa, to jestem w stanie to zaakceptować? Albo czy dam radę być z kimś, kto uważa, że odpowiedzialność za utrzymanie rodziny leży wyłącznie po mojej stronie? Co, jeśli tych „grubszych” strat jest więcej niż zysków? To są bardzo trudne decyzje. Rozwód to jest bardzo bolesna seria różnych utrat. Nadziei, wyobrażeń, poczucia, że można na kogoś liczyć.

Ale są osoby, dla których najboleśniejszą stratą jest nie tyle utrata relacji, ile utrata wyobrażenia o sobie.

Każdy wyobraża sobie, że jest jakiś, jakoś wygląda, ma jakieś poglądy, zainteresowania. Na tym budujemy własną tożsamość. I zdarza się, że tracimy tę główną rolę, w której się obsadziliśmy.

Ktoś na przykład jest wybitnym aktorem czy aktorką i przestaje dostawać propozycje. Albo jest wybitnym pisarzem, pisarką, a tu się okazuje, że kolejna książka nie może „się napisać”. Albo jest piękną, atrakcyjną kobietą, która w pewnym momencie, na przykład na skutek choroby, przestaje się mieścić w kanonach piękna wyznaczonych przez kulturę.

Co wtedy?

To z jednej strony jest bolesna utrata, która wymaga opłakania, pożegnania się ze swoim wizerunkiem, a z drugiej – szansa na to, żeby zobaczyć, że jest się kimś znacznie więcej niż własne ciało, kariera zawodowa czy role życiowe.

Pytanie tylko, kim jesteśmy, jeśli nie jesteśmy tym, co robimy, jak wyglądamy, jakie role odgrywamy?

Może filozof potrafiłby na to pytanie odpowiedzieć lepiej?

W sumie to jest chyba pytanie o to, czy istnieje coś takiego w życiu, czego nigdy nie możemy utracić?

Na pewno. Starzy ludzie mówią często, że mimo że mają siwe włosy, by-passy, cukrzycę, mimo że poruszają się przy balkoniku czy o lasce, a oczy odmawiają im posłuszeństwa, to w środku czują się wciąż sobą. Mówią też, że dusza się nie starzeje.

Czyli jednak dusza?

Nie wiem, czy ważne jest, jak to nazwiemy, ale w środku zawsze jest jakieś ja, które czuje, przeżywa. Cieszy się, że żyje. Może to jest to?

Ewą Chalimoniuk rozmawia Agnieszka Jucewicz

  • Ewa Chalimoniuk - certyfikowana psychoterapeutka i trenerka Polskiego Towarzystwa Psychologicznego. Certyfikowana psychoterapeutka Europejskiego Stowarzyszenia Psychoterapii. Prowadzi terapię indywidualną, rodzinną i grupową, korzystając z różnych podejść teoretycznych. W latach 2009-11 przewodnicząca Polskiego Towarzystwa Integracji Psychoterapii. Urodzona w 1955 roku.

Tekst opublikowany na WysokieObcasy.pl 21 listopada 2020 r.