Samotne wychowywanie dzieci nie sprzyja pilnowaniu własnych granic. My, same mamy, nie wyrabiamy na zakrętach

Czułość i Wolność

Wymyśliłam kiedyś – sama dla siebie – bajkę. Otóż: było sobie Królestwo bez Granic. Nie wiadomo dokładnie, gdzie leżało; chyba między górami, jeziorami i pustynią. Trudno było powiedzieć, gdzie kończy się i zaczyna władza jego Królowej.

To nie jest długa bajka. Trzeba powiedzieć sobie jasno, że Królestwo dość szybko podupadło. Każdy mógł wejść na jego terytorium i wziąć, cokolwiek chciał. Turyści wywozili na pamiątkę bezcenne skarby. Ościenne państwa zagrabiły ziemie. Ci z południa przywłaszczyli sobie jeziora, ci ze wschodu żyzne pola. Został jedynie kawałek pustyni, kamienisty i jałowy. Królowa położyła się na suchej, spękanej ziemi. Przyszło jej do głowy, że jest tak bardzo zmęczona, że marzy jedynie o tym, by zasnąć. Nie pojawił się żaden książę ani księżniczka na białym koniu – skąd ktokolwiek miałby wiedzieć o istnieniu miejsca, które niepostrzeżenie zniknęło z map, nikogo nie wzywając na ratunek?

Czasem opowiadam sobie tę bajkę na dobranoc, tuż po tym, jak sprawdzę, komu dziś pozwoliłam przekroczyć swoje granice. Ile razy powtórzyłam, że natychmiast zrobię, na pewno dopilnuję, pomogę, załatwię, oddam, zjem w biegu i oszczędzę na swoich potrzebach.

Złość na straży

Wiele dorosłych kobiet ma problem z zaznaczeniem i pilnowaniem własnych granic. Nic dziwnego – uczono nas, by nie okazywać (a najlepiej w ogóle nie odczuwać) złości. A to złość jest ich czujnym strażnikiem. Powinna pojawić się za każdym razem, gdy ktoś bez pytania narusza naszą przestrzeń, zabiera nam naszą własność, wchodzi na głowę, zrzuca na nas swoją odpowiedzialność. Kiedy o 21.30 szef dzwoni z błahą służbową sprawą, złość podpowiada, że to nie jest w porządku.

Uczono nas jednak, żeby się nie złościć, że to (dziewczynce, kobiecie) nie wypada. Właściwie miałyśmy odczuwać radość i wdzięczność, że takie oto jesteśmy ważne i niezastąpione, a przy tym ze słodyczą i cierpliwością umiemy znosić wszelkie nadużycia, od ciągnięcia za warkocze w podstawówce, przez sprzątania po braciach, po niższą płacę za tę samą pracę.

Ziarenka smutku

W idealnym świecie ludzie uczyliby się rozpoznawania i pilnowania własnych granic, zanim zaczną wchodzić w bliskie relacje, zanim założą rodzinę. Gdy kilka osób mieszka wspólnie pod jednym dachem, gdy w niewielkiej przestrzeni ścierają się różne potrzeby i pragnienia, dobrze jest mieć rozeznanie, na co się godzimy, a na co nie. Czy mam w sobie gotowość, by codziennie zbierać czyjeś skarpetki z podłogi? Czy wyraźnie zaznaczyłam, że do drzwi mojego pokoju się puka? Czy jest jasne, że mam prawo umówić się z przyjaciółką i wyjść z domu bez proszenia o ten przywilej?

Wiedza o własnych potrzebach i umiejętność zaznaczania granic są potrzebne jak kompas w gęstej dżungli. Pozwalają lepiej układać relację z partnerem i jego rodziną pochodzenia. Pomagają sprawdzać, czy w relacji z dziećmi dajemy z siebie tyle, ile chcemy. Chronią przed wpadaniem w rolę męczennicy, która poświęciła wszystko dla bliskich i pielęgnuje w sercu dziesiątki małych, kiełkujących ziarenek smutku i zgorzknienia.

Silniejsza, niż myślisz

Niestety, sytuację rodzinną komplikuje stereotyp dobrej (czytaj: poświęcającej się) matki. Tej, która padnie, ale dzieciom nieba przychyli. Kilka dekad temu matka Polka dźwigała siaty z zakupami, gotowała rosół na niedzielę, a po nocach cerowała skarpetki. Teraz może zmieniła się jej codzienność; zamawia zakupy przez internet, zamiast placka drożdżowego robi kulki mocy, po pracy wozi dzieci na zajęcia dodatkowe. Ale nadal na jej głowie jest wiele. Czasem tak dużo, że gdy z jakiegoś powodu, zrządzeniem losu czy z własnej woli, kobieta zostaje z dziećmi sama, niemal nie zauważa różnicy. Odpada prasowanie koszul mężowi i negocjowanie z nim każdej decyzji.

Posypie się na mnie grad oskarżeń: na jakim świecie żyję, skąd takie obserwacje, przecież mamy XXI wiek, mężczyźni są zaangażowani w sprawy rodzinne, a kobiety umieją wybierać dla siebie partnerów na dobre i złe. Odpowiadam: może nie mówię o tobie ani o twoich najbliższych znajomych. Ale mówię o sobie i znanych mi kobietach, o rodzinach z dużych miast i małych miasteczek. Odkąd napisałam książkę „Sama mama”, wciąż dostaję wiadomości od kobiet, które nie wierzą w swoje siły. Boją się, że same sobie nie poradzą, a tak naprawdę od dawna samodzielnie dźwigają na barkach ogromny ciężar.

Odpoczniesz później

Samotne wychowywanie dzieci nie jest łatwe i też nie sprzyja pilnowaniu własnych granic. My, same mamy, nie zawsze wyrabiamy na zakrętach. Praca, dzieci, dom, zebranie w szkole, rehabilitacja, dodatkowy angielski, „zrobisz na obiad racuszki?”, ortodonta, odebrać wyniki badań, kupić szkolną lekturę, „nie mogę ich zabrać w ten weekend”. Skomplikowana logistyczna układanka, w której jedna drobna zmiana może wywołać zatarcie silnika. Tysiąc nieprzewidzianych sytuacji, które zwykle wydarzają się właśnie w ten wieczór, który miałaś mieć tylko dla siebie.

Kiedy zostałam sama z dziećmi, jedno było jeszcze w przedszkolu, drugie nosiło pieluchy. Pilnowanie własnych granic w takiej sytuacji? Gdy jest się jedyną dorosłą osobą, która może przegnać potwory czające się pod łóżkiem, zrobić śniadanie, odprowadzić do przedszkola, nauczyć wiązania kokardek, przeczytać książeczkę, a to wszystko przy intensywnej pracy zawodowej?

Dzieci jednak rosły i stawały się bardziej samodzielne, a ja poznawałam i budowałam siebie na nowo. To była dobra okazja, by zbadać, jak wiele z rzeczy, które codziennie robię, rzeczywiście musiałam zrobić ja, a które niepotrzebnie wzięłam sobie na głowę. Bo ktoś tego oczekiwał, bo nie chciałam fochów, bo wydawało mi się, że muszę coś dzieciom rekompensować.

Myśli-pułapki

Podczas tej pracy nad sobą, a także podczas rozmów z innymi samotnymi mamami i ze specjalistami od dobrej relacji ze sobą, namierzyłam kilka przekonań-pułapek, które nieuchronnie kończą się autowyzyskiem.

„Dzieci są najważniejsze”. No, nie. Wszyscy w rodzinie są ważni. Mama także, a zgodnie z zasadą maski tlenowej ma wręcz pierwszeństwo – jeśli ona padnie, nikt nie zajmie się dziećmi.

„Pokażę wszystkim, jaka jestem dzielna”. To znaczy: zagryzę zęby, zapomnę o prawie do odpoczynku i zrobię wszystko, by mój dom, moje dzieci, moje życie zawodowe wydawały się idealne. Bo nie chcę, żeby ktokolwiek pomyślał, że nie daję sobie rady sama. Bo potrzebuję sprawiać wrażenie, że, choć rozpadł się mój związek, ze mną wszystko jest w porządku. Jedno z wielu pytań, jakie mam do wszystkich tak uparcie dzielnych kobiet (mnie samej nie wyłączając), brzmi: „Czego uczysz swoje dziecko?”. Chcesz, by uważało, że nie wolno o siebie dbać, że nie ma co liczyć na pomoc bliskich, że nie wolno o nią poprosić ani jej przyjąć?

„Wynagrodzę dzieciom rozpad rodziny”. Tak, jakbym wierzyła, że dzieci nie zorientują się, że tata już z nami nie mieszka, jeśli dostaną nowe ciuchy, fajne zabawki, bilety na koncert i wypasione wakacje.

„Będę mamą i tatą jednocześnie”. Nauczę się grać w piłkę, wkuję na pamięć marki i modele samochodów... I co jeszcze? Na jedną nogę założę czółenko, a na drugą trampek rozmiar 44? Nie da się jednocześnie grać dwóch ról i w tym wszystkim być autentyczną osobą. A właśnie autentyczność jest potrzebna w bliskiej relacji. Jeśli tata utrzymuje kontakt z dziećmi, to on i tylko on może odgrywać swoją rolę. Jeśli zniknął z waszego życia, także będzie grał rolę ojca – nieobecnego. Inni bliscy mężczyźni (dziadkowie, wujkowie, przyjaciele domu) mogą pokazywać, jak być fajnym, troskliwym, odpowiedzialnym facetem. Tylko tyle i aż tyle.

„Będę najlepszą mamą na świecie”. Do znudzenia cytuje się Donalda Winnicotta, pediatrę i psychoanalityka: „Dzieci nie potrzebują matki idealnej, tylko wystarczająco dobrej”. Takiej, która kocha i się troszczy, ale czasem także popełnia błędy, odpuszcza, zawodzi. Pokazuje, że można być niedoskonałym człowiekiem, a jednak zasługiwać na miłość.

Po prostu okej?

Pamiętam, jak pewnego zwykłego dnia przy stole usłyszałam od swojej córki jedno z najważniejszych wyznań w moim życiu. To był kolejny dzień, kiedy serwowałam dzieciom wymyślne dania pełne witamin, minerałów i zdrowych kwasów tłuszczowych. Córka z niepewną miną grzebała łyżką w talerzu, aż w końcu zapytała: „To my teraz będziemy miały codziennie inną zupę na obiad?”. Odpowiedziałam szczerze: „Tak, bo jak codziennie gotuję wam takie obiady, to czuję się lepszą mamą”. Dziecko spojrzało na mnie i zadało szokująco proste pytanie: „Ale wiesz, że bez zupy też jesteś okej?”.

No właśnie. Czy ja to wiem? Muszę o tym ułożyć dla siebie bajkę.

 

 Joanna Szulc

Tekst opublikowany na wysokieobcasy.pl 30 stycznia 2021 r.