Siłaczki

Czułość i Wolność

Kim jest dzisiaj gospodyni wiejska?

Bardzo nie lubię tego podziału na kobietę „wiejską” i „miejską”. Nie ma Polek wiejskich i Polek miejskich. Są po prostu Polki.

Kiedy przyszłam do pisma „Gospodyni”, w pierwszym, otwierającym tekście napisałam, że nie chcę, aby nas dzielono na te ze wsi i te z miasta. Podział administracyjny nie powinien powodować kolejnych podziałów. A dotyczy to przede wszystkim kobiet. Po pierwsze, dzieli się nas na te z miasta i te ze wsi, potem na kobiety gminne i powiatowe. A przecież nikt nie mówi o mężczyznach gminnych, mężczyznach powiatowych czy wojewódzkich.

Potem multiplikuje się te podziały: na blondynki i szatynki, na grube i chude, na ładne i brzydkie itd.

Jakbyśmy nigdy nie miały stanowić jednego, ważnego filaru społecznego. Przecież 51 proc. polskiego społeczeństwa to kobiety, bez względu na to, jak wyglądają i gdzie mieszkają.

Ale nie da się nie zauważyć, że kobiety na wsi zmagają się z problemami wynikającymi z miejsca zamieszkania, np. trudniejszym dostępem do opieki zdrowotnej.

Oczywiście, ale to efekt systemowych zaniedbań dotyczących polskiej wsi. I dlatego kobiety mieszkające na wsi mają trudniejszy dostęp do opieki zdrowotnej, kultury, edukacji, transportu, do żłobków i przedszkoli, chociaż z tym ostatnim kobiety w mieście też mają kłopoty. W przedszkolach publicznych w mieście też brakuje miejsc, a za prywatne trzeba płacić nawet 1,8 tys. zł miesięcznie.

Jestem zwolenniczką niedzielenia nas na kobiety wiejskie i miejskie, bo ten podział jest nieustająco potrzebny tylko i wyłącznie politykom. A wobec kobiet powinna być stosowana jedna polityka i powinny ją tworzyć kobiety. Kiedy przeglądałam oferty partii politycznych i to, co oferują kobietom, mało jest tam dla nas w tych programach. Właściwie nasza rola sprowadzana jest do prokreacji, pozostałe problemy mamy dźwigać zupełnie same, jak siłaczki.

Kobiety są bardzo potrzebne polityce, ale wyłącznie kobiety podzielone. Tak łatwiej szukać elektoratu i większego poparcia – skierować coś do jednej grupy, a do drugiej już nie. Jedne nazwać lepszymi kobietami, inne gorszymi. Matkami z powołania i wyrodnymi itd.

Gdzie polityka adresowana jest tylko do części kobiet? Co masz na myśli?

Przykłady można mnożyć. Chociażby wprowadzenie ustawy o kołach gospodyń wiejskich w 2018 roku. Kobiety w mieście nie mogą skorzystać z dofinansowania na założenie koła gospodyń. Poza tym na wsi doszło do podziału na koła, które działały w ramach Kółek i Organizacji Rolniczych, i tych, które zostały powołane za rządów Prawa i Sprawiedliwości w 2018 roku. W ten sposób skutecznie dzieli się mieszkanki obszarów wiejskich.

Oczywiście ta inicjatywa jest słuszna, nadanie kołom osobowości prawnej daje im możliwość starania się o granty, pisania projektów, ale kwota, którą otrzymują na roczne funkcjonowanie, jest symboliczna – 3 tys. zł. Wiele kół nie ma sali, dostępu do świetlicy, zaplecza. Co mają zrobić z tymi pieniędzmi? Ustawa została wprowadzona 28 listopada 2018 roku, w stulecie uzyskania praw wyborczych przez kobiety, ale nie była ustawą dla wszystkich kobiet.

Przecież koła gospodyń wiejskich istnieją od końca XIX wieku, działaczka socjalistyczna Filipina Płaskowicka założyła pierwsze koło w 1877 roku, a 50 lat wcześniej na Pomorzu istniało już Towarzystwo Gospodyń Wiejskich, więc kobiety zrzeszały się na wsi naprawdę od dawna. Teraz jest w Polsce ponad 20 tys. kół, zrzeszają blisko milion członkiń. Kobiety w nich to bardzo świadome, sprawcze osoby. I bardzo zróżnicowane politycznie. Przez lata były właściwie zapleczem cateringowym dla wójta, który organizował biesiady i rauty. Co te panie wtedy robiły? Na przykład kleiły pierogi. W zasadzie non stop były zaangażowane w kuchni. Kiedy organizowano konkursy dla kobiet wiejskich, nagrodą były miksery albo sprzęt gospodarstwa domowego. Nie chciały tego, zaprotestowały.

Jak to wygląda teraz?

Kobiety z kół gospodyń wiejskich nie interesują się wyłącznie przyrządzaniem dań. Na Opolszczyźnie spotkałam na przykład bardzo ciekawe panie, które powiedziały, że one nie chcą w konkursach dostawać mikserów, szybkowarów i tosterów. Wolą nagrody pieniężne: za pierwsze miejsce 5 tys. zł, za drugie 3 tys., a za trzecie 2 tys. Bo wiedzą, czego potrzebują. A to niekoniecznie są garnki czy sokowirówki. Zapytałam je: „Co zrobiłyście z tą wygraną?”. Odpowiedziały: „Całe nasze koło gospodyń wiejskich pojechało po prostu odpocząć. Ponieważ na co dzień wykonujemy bardzo ciężką pracę”. Bo one mają etat w domu, etat w gospodarstwie, a część jeszcze pracuje zarobkowo. Powiedziały mi jeszcze: „My już mamy dość tych patelni, mikserów i tego, że nas się tylko sprowadza do kuchni”.

Bo je cały czas się upupia – że skoro są gospodyniami, to nie marzą o niczym innym, jak tylko przygotować dobry obiad i mieć czysty dom.

Kobiety na wsi zaczęły się zrzeszać nie tylko dlatego, żeby dzielić się przepisami albo kultywować tradycję. One potrzebowały wyjść z domu. Wiem, co mówię, sama jestem z pegeerowskiej warmińskiej wsi. Ale wieś już nie wygląda tak jak dawniej. Bardzo zmienia się jej struktura. Bo przecież przybywa tam mieszkańców, a polska wieś położona w pobliżu dużych miast staje się sypialnią dla kobiet, które nie są rolniczkami, wykonują inne zawody: prawniczki, lekarki, wykładowczynie. Dziś jest potrzebna integracja tych kobiet.

Miałam takie spotkanie w Cisiu pod Warszawą. Nie było tam mówienia o wieku, o miejscu urodzenia, o tym, która przyjezdna, a która tutejsza. Liczyły się tylko kompetencje. Pani Bogusia była księgową w szkole? W takim razie poprowadzi rachunkowość koła. To na tym polega. Do swojego koła kobiety wciągają dzieci, zarówno córki, jak i synów. I mężów. I co robią – wcale nie gotują, ale stwierdziły, że teraz ich najważniejszą rolą jest edukacja, jak poprawnie segregować śmieci. Wypracowały to wspólnie, bo martwią się o zmiany klimatyczne, o zanieczyszczenie powietrza. Martwią się o dzieci. Więc integrują się bez względu na różnice i działają razem. I ludzie się z nimi liczą.

Kiedyś liczył się sołtys, teraz liczą się koła gospodyń wiejskich.

Dawniej mówiono, że sołtysem nie może zostać kobieta, bo nie ma twardych kompetencji jak mężczyzna.

I to się na szczęście bardzo zmieniło! Sołtys to był pan, kierownik wsi. Ale jak przyszły trudne tematy, kiedy wchodziliśmy do Unii Europejskiej, gdy można było otrzymać dofinansowanie, okazało się, że tylko kobiety mogły to załatwić. Bo trzeba było jechać do jednego urzędu, do drugiego, skupić się na wnioskach, przejść szkolenie – i nagle okazało się, że to pole dla kobiet. Unia Europejska ma tylko i wyłącznie twarz kobiety. To one jeździły na szkolenia do ośrodków doradztwa rolniczego, do Agencji Restrukturyzacji. Dziś to wszystko jest bardziej uproszczone, można się tego nauczyć. Ale ten pierwszy, najtrudniejszy moment?

Kobiety mieszkające na wsi często mi mówią, że zauważyły, iż dzięki dotacjom z Unii Europejskiej tak naprawdę jeszcze łatwiej żyje się ich mężom. Bo otrzymali świetny sprzęt, z klimatyzacją, wydajny, a one? Opowiadają: „Nam właściwie przypadła w udziale zmywarka. To jest nasze osiągnięcie na wsi. Nie musimy stać przy zlewach”. Ale cała automatyzacja pracy, jej ułatwienie to przywilej mężczyzn. Kobiety wywalczyły dla siebie to, że nagle zmieniły się obejścia domów – bo one też mają potrzebę posiadania wokół siebie świata, który jest piękniejszy. Elewacje, podwórka, nasadzenia drzew, krzewów – to wszystko wygląda lepiej. I to wszystko na wsi zrobiły kobiety.

Czym się zajmują dziś koła gospodyń wiejskich?

Naprawdę wszystkim. Nieustannie podkreślają – a od kilkunastu lat spotykam się z nimi – że najważniejsze jest dla nich wyjście z domu, zadbanie o chwilę dla siebie. Odsapnięcie. A jeśli człowiek ma poczucie, że jest w jakiejś grupie, to nawet to gotowanie, dzielenie się przepisami nabiera innego sensu. Bo to też nie jest tak, że koła gospodyń wiejskich kompletnie nie gotują. Gotują, bardzo to lubią. Przez lata wyspecjalizowały się tradycyjnym rosole, schabowym czy pieczonym kurczaku. Dziś organizują sobie na przykład warsztaty robienia sushi. Chcą czegoś nowego. Ale najważniejsze jest to, że bycie razem daje im energię do działania w innych obszarach.

Gdzie się spotykają?

Wiele z nich wciąż boryka się z brakiem miejsca do spotkań. Część ma w swoich wsiach świetlice, część korzysta z zaplecza ochotniczej straży pożarnej. Zresztą często na wsi jest tak, że kobieta należy do koła gospodyń wiejskich, a mężczyzna do OSP.

Spotykają się, żeby się wspierać. Jedna powie drugiej: „Słuchaj, znalazłam bardzo dobrego lekarza. Pomoże ci przy twoich problemach”. Kobiety w grupie są bardzo zmotywowane do działania i pomagania sobie. Ida Karpińska z fundacji Kwiat Kobiecości opowiadała mi, że to kobiety ze wsi zapraszają ludzi z jej fundacji, proszą o cytobus, żeby zrobić cytologię. Zapraszają specjalistów, ekspertów, psychologów. Dzięki internetowi mają szybszy dostęp do informacji i bardzo z tego korzystają. Lubią gości, są otwarte, przyjazne, podejmują trudne tematy dotyczące zdrowia, jak np. nietrzymanie moczu. Chcą wiedzieć, jak sobie radzić. Na spotkaniach z kołami pytałam, co kobiety czytają. Wszystko. Każda z nich ma swój świat. Jedna mi powiedziała: „Ja całe życie wolałam traktor naprawiać, niż stać w kuchni. Uwielbiam pisma historyczne, stare cywilizacje to mój konik”.

Robiłaś ankietę wśród kobiet mieszkających na wsi.

Robiłam ankietę dotyczącą tego, jak my, kobiety, nawzajem się postrzegamy. Niestety, ankieta dobitnie pokazała, że wciąż oceniamy siebie przez pryzmat wyglądu. W czasie tych spotkań zawsze podkreślam, że jesteśmy najbardziej okrutne wobec siebie. Mówiłam też, że bez względu na to, gdzie mieszkamy, tak samo jesteśmy socjalizowane: do pracy w domu, do brania większości obowiązków domowych na siebie. Często podkreślam na spotkaniach, że macica jest potrzebna do tego, by urodzić dziecko. Czasami jej wcale nie trzeba, aby mieć dzieci. Ale nie jest potrzebna do tego, by wyjść z dzieckiem na spacer, odrobić z nim lekcje czy zrobić mu jedzenie, że mężczyźni powinni uczestniczyć w wychowaniu dzieci i w codziennych domowych obowiązkach.

Co kobiety na to odpowiadają?

„No, jak ja wezmę teraz tego mojego męża w obroty!” A ja mówię, ile stereotypów wiąże się z podziałem ról. Kobiety nie piorą lepiej dlatego, że są kobietami. Niestety, stereotypy na wsi są bardzo utrwalone. Dwa lata temu pismo rolnicze „Top Agrar” z okazji Dnia Kobiet – bo oczywiście o nas się mówi więcej tylko przy okazji Dnia Kobiet i Dnia Matki – zorganizowało ankietę wśród swoich czytelników, dlaczego wolą za żonę kobiety ze wsi niż kobietę z miasta. Wyniki były niewiarygodne.

Co mówili ci mężczyźni?

Po pierwsze – że kobiety ze wsi nie boją się ślubu. Że cieszą się małymi rzeczami, a te z miasta nie potrafią się niczym cieszyć, bo już wszystko mają, wszędzie były, wszystko widziały. No i te nasze, wiejskie, jak one gotują! To gotowanie to sens życia mężczyzny na wsi. Jakby mieli się urodzić tylko po to, żeby jeść, a nie jeść po to, żeby żyć. Mężczyźni mówili także, że kobiety na wsi nie chcą robić kariery – przedstawiali to jako ich atut. A to nieprawda. Kobiety na wsi mają ogromne aspiracje, poza tym to one decydują o wydatkach, są strażniczkami budżetów, pilnują zarówno tych inwestycyjnych, jak i domowych. To kobiety trzymają pieniądze. Konsultują wydatki z mężem, ale mają wpływ na jego decyzje.

W ankiecie padało: kobiety ze wsi to najlepszy materiał na żonę. Na wsi często się mówi, że coś jest „dobrym materiałem”. Słowo „materiał” odnosi się do uprawy, do sadzenia: „O, jaki masz dobry materiał siewny!” albo „Jak masz dobry materiał genetyczny świń, to będziesz miał lepsze prosiaki”. I w tym wszystkim pojawia się lepszy materiał na żonę. Materiał! Jakby była częścią hodowlano-uprawową gospodarstwa. Ale kobiety nie chcą takiego języka, chcą zmian w traktowaniu. W kołach gospodyń wiejskich nawzajem dodają sobie siły do walki ze stereotypami.

Uważam, że zmiana już następuje, a dużą rolę odgrywają w niej kobiety, które żyją w miastach i pochodzą ze wsi. Uważam, że musimy się upominać o kobiety żyjące na wsi, abyśmy stanowiły jeden trzon, jedną solidarną grupę kobiet.

Koła gospodyń wiejskich mają wpływ na realne zmiany?

Oczywiście! Koła gospodyń wiejskich budują liderstwo wśród kobiet. One znają swoje kompetencje. Za pięć, dziesięć lat będziemy mieli bardzo dużą, wspaniałą grupę liderek. Mam nadzieję, że to ukróci wreszcie dyskusje na temat roli kobiet. Znam 70-letnie panie, zaangażowane, przywódczynie, które skutecznie zachęcają młode dziewczyny do działania. Parę miesięcy temu Olga Tokarczuk powiedziała w jednym z wywiadów, że bardzo dużo zawdzięcza rodzicom, którzy byli zaangażowani w uniwersytet ludowy. Uważam, że koła gospodyń wiejskich mogą stać się takimi uniwersytetami, bo te kobiety są bardzo otwarte – na wiedzę, na spotkania, zapraszają różnych ludzi do siebie, robią warsztaty. To takie miejsca wymiany myśli i edukacji.

To już nie tylko koła wsparcia, ale znacznie więcej. Kobiety w kołach gospodyń wiejskich są zdaniowe i systematyczne. Realizują projekty od początku do końca. Angażują się w bardzo wiele akcji charytatywnych. Kiedy trzeba zebrać pieniądze na nieuleczalnie chore dziecko, na operację koleżanki za granicą, są w gotowości. To było też widać na początku pandemii – to kobiety z kół gospodyń wiejskich pierwsze siadły do maszyn, to one szyły maski. I jakie były pierwsze komentarze? „To niehigieniczne, brudne!” Tak jakby na wsi była kupa gnoju i klepisko. A one mają mnóstwo umiejętności i przekazują je dalej. Tylko tego się nie docenia, tego nie widać.

Kobiet ze wsi nie widać też w mediach, mają słabą reprezentację, są ledwo słyszalne.

W ogóle kobiety mają małą reprezentację w mediach. Najczęściej występujemy w tematach związanych z kuchnią, modą, urodą, wychowaniem dzieci, przemocą domową. A kobiety ze wsi są praktycznie nieobecne. Nie są atrakcyjne dla mediów. One się pojawiają w gazecie lokalnej przy okazji festynu organizowanego przez władze gmin, jako zdjęcie z podpisem: „Oto koło gospodyń wiejskich ubogaciło imprezę”. Często są angażowane we wszystkie święta kościelne: tworzenie kwietnych dywanów na Boże Ciało, Zielone Świątki czy Boże Narodzenie. Wtedy są na stronie parafii czy pisma lokalnego. W nurcie ogólnopolskim w zasadzie nie istnieją. A chętnie by o sobie poczytały.

W latach 60.-70. ubiegłego wieku co tydzień 500 tys. egzemplarzy pisma „Gospodyni” trafiało do kobiet na wsi. Oczywiście pierwsze słowo to było słowo partyjne. Ale one mówiły mi: „Mnie nie interesowała partia. My chciałyśmy czytać o sobie”. I nadal chcą się nawzajem poznawać.

Pamiętam takie spotkanie w Pyrzycach, gdzie zaproszono kobietę, która 25 lat temu wyszła za Roma. Opowiadała barwnie, przełamywała stereotypy. Uczestniczki, panie z KGW, słuchały jej z wielkim zainteresowaniem. To kolejny mit, że kobiety ze wsi są nietolerancyjne. Przecież ich dzieci też wyjechały do pracy w Wielkiej Brytanii, Francji czy Hiszpanii. A one, żeby je odwiedzić, musiały pokonać barierę geograficzną, wiele z nich pierwszy raz w życiu leciało samolotem. Wiele ma wnuki o innym kolorze skóry, innej narodowości. Emigracja zarobkowa spowodowała, że ludzie na wsi stali się bardziej otwarci.

Czy my trochę nie idealizujemy? Polska wieś jest jednak konserwatywna, tradycyjna.

Myślę, że to konserwatyzm ewolucyjny, powoli kroczący w stronę liberalną. Z obserwacji i rozmów, które prowadziłam z kobietami z kół gospodyń wiejskich, wynika, że one wcale nie chcą tradycyjnego podziału ról. Im samo słowo „tradycja” wcale nie kojarzy się tak dobrze. Mówiły mi wielokrotnie: „Niech pani zobaczy, tradycja śmigusa-dyngusa to bić kobiety witkami, żeby miały powodzenie u chłopców. To przecież robienie nam krzywdy!”.

W wielu regionach ten proces ewolucyjny jest już mocno widoczny: Dolny Śląsk, Lubuskie, Zachodniopomorskie, Wielkopolska, Pomorze. Szczególnie w regionach, które po drugiej wojnie światowej stały się tyglem kulturowym. Np. na Dolnym Śląsku jest to widoczne. Niwelują podziały i demony, które sztucznie były podtrzymywane na polskiej wsi.

Jakie to jeszcze demony?

Ogrom zabobonów. Wieś była i w wielu miejscach nadal jest zabobonna i przesądna. Ja sama pamiętam, jak 20 lat temu sąsiadka, kiedy wieszałam w mojej wsi pieluchy tetrowe, krzyczała: „Asiu, dziecko, zbieraj te pieluchy, bo jak nie zbierzesz do zachodu, to dziecko umrze!”. To było tak silnie przekazywane, tak straszne, że ja te pieluchy zbierałam na wszelki wypadek już w samo południe. Z dzieciństwa pamiętam, jak kobiety darły pierze i opowiadały o zmorach, duchach. Utrzymywanie tych strachów przechodziło z pokolenie na pokolenie.

Wyjazd ze wsi zawsze wiązał się z pytaniami: „A po co? Jeszcze coś ci zrobią! Gdzie się pchasz? Tu jest twoje miejsce!”. Utrzymywano ludzi w poczuciu strachu, że nigdzie nie jest bezpieczniej niż u siebie. Ten świat jest tu, stworzony dla ciebie. Tu powinnaś zostać matką, żoną.

Kobiety, które zawierały małżeństwa, musiały wyprowadzić się z rodzinnego domu do domu męża.

Bo kto dziedziczył gospodarkę po rodzicach? Syn. Córka musiała wychodzić z domu z walizką i wprowadzać się do nowego, gdzie była teściowa, teść itd. Przez swoje życie kobiety, mieszkając na wsi, nauczyły się kompromisów. Od wczesnego dzieciństwa miały bowiem świadomość, że będą musiały wyjść z domu, żyć z inną kobietą, której będą musiały mówić „mamo”, gdzie będą nieustannie oceniane, że coś zrobiły źle, będą musiały mieć dużą tolerancję dla męża. Bo były uczone tego, że jak nie pił, nie bił, to absolutny anioł. A wiedzą już doskonale, że to nie wystarczy.

I chcą rozmawiać o tematach, które są tabu na wsi.

Jakie to tematy?

Nikt nie rozmawia o depresji, o przemocy, bo „każdy brudy pierze w swoim domu”. Takich tematów potrzebują i takich specjalistów zapraszają. I bardzo sobie pomagają. Wieś, czy popegeerowska, czy indywidualna, jest w dużej mierze rodziną, i to biologiczną rodziną. Bo jak było pięciu stryjecznych braci z okolicznych wiosek, to ożenili się z siostrami z drugiej, więc zawsze bliższa lub dalsza rodzina.

W kołach gospodyń wiejskich kobiety dzielą się doświadczeniem zarówno życiowym, jak i zawodowym. Są proekologiczne, to mi się bardzo podoba. Ale lubią też, jak ktoś przyjedzie i powie, jak zrobić dobry makijaż.

Ty albo twoja mama należałyście do koła gospodyń wiejskich u siebie, w Grużajnach?

U nas nie było koła gospodyń wiejskich, to była pegeerowska wieś. Ale kobiety i tak się grupowały, dla nich miejscem codziennych spotkań i wymiany myśli była obora, gdzie większość z nich pracowała. Poza tym wspólnie robiłyśmy wieńce dożynkowe, darłyśmy pierze, wspólnie kisiło się kapustę, mam wiele wspaniałych przyjaźni z tego czasu.

Kobiety z kół gospodyń wiejskich mają głębokie relacje, wspierają się. Widzę tę energię i uważam, że one mają szanse zmienić Polskę. Mają umiejętności, które są potrzebne w polityce, a umiejętności społeczne mają opanowane doskonale.

Są kompetentne, wiedzą, czego chcą. Za kilka lat niektóre z nich będą reprezentowały wieś w polskim parlamencie, jestem pewna. Uważam, że może wtedy dojdzie do integracji, że zakończy się podział na kobiety wiejskie i miejskie.

Jestem przekonana także, że Polska będzie miała kiedyś kobietę prezydentkę. Fajnie, gdyby to była kobieta integrująca nas wszystkie.

Co może integrować kobiety?

Choćby wspólne święto. Mamy tyle świąt kościelnych, dni wolnych od pracy, i nikt nie mówi, czy to jest dobre dla gospodarki, czy nie jest. A nie mamy sensownego święta państwowego dla kobiet.

A Dzień Kobiet?

Różnie jest odbierany. Nie idzie za nim większy przekaz.

Myślę, że 28 listopada powinien być naszym świętem. W 1918 roku właśnie 28 listopada otrzymałyśmy czynne i bierne prawa wyborcze. Niech to będzie dzień wolny od pracy, niech to będzie dzień uzyskania praw wyborczych przez Polki. Jakie to jest ważne! By świętować razem, by zdać sobie sprawę, że mamy losy kraju w swoich rękach.

Ojciec zawsze mi mówił: „Jedź do Warszawy, tam ciągną za sznury dzwonów”, bo my na wsi przez całe życie słyszeliśmy tylko echo. I te kobiety też to mówią – że decyzje dotyczące kobiet były podejmowane bez nich. Inicjatywy oddolne kół gospodyń wiejskich przyniosą efekty, bo kobiety na wsi mają już większą świadomość swoich praw. W kolejnych wyborach samorządowych będzie startowało coraz więcej kobiet, a jak będą w samorządzie, to będą i w parlamencie. Parlamentarzystki – nie wiejskie, nie miejskie, tylko kobiety.

Z Joanną Warechą rozmawia Monika Tutak-Goll

Grafika: Marta Frej

  • Joanna Warecha - dziennikarka, reżyserka, autorka książki „PGR... historie zlikwidowanych” i filmu „PGR. Obrazy”. Była redaktorka naczelna pisma „Gospodyni”. Współtwórczyni inicjatywy „Kobieta stworzyła”>. Superbohaterka „Wysokich Obcasów” w 2017 r.

Tekst pochodzi z „Wysokich Obcasów", wydanie z 11 lipca 2020 r.