Surogatki rodzą po cichu

Nasz kraj stał się supermarketem z macierzyństwem zastępczym. Dziecko stało się towarem, a kobieta to inkubator, który ma dla kogoś ten produkt nosić" – mówią przeciwni surogacji ukraińscy politycy. Tego typu opinie oddają rzeczywisty stan rzeczy czy to krzywdzący stereotyp?
To raczej medialne bon moty, w dodatku utrwalające stereotyp matki oddającej obcym swoje dziecko. A przecież z genetycznego punktu widzenia to wcale nie jest „jej" dziecko, bo materiał zazwyczaj pochodzi od przyszłych rodziców lub dawców. Jedna z bohaterek, Natasza, mówiła zresztą: „Byłam inkubatorem i jestem z tego dumna. Wiem, brzmi to brutalnie, ale tak właśnie było, nie wstydzę się tego".
Politycy lubią się nadymać i szermować słowami o „nielegalnym biznesie" przy okazji kolejnych skandali – jak chociażby tego z niemal setką dzieci, które przez pandemię tygodniami czekały na rodziców w klinice surogacyjnej BioTexCom wiosną 2020 roku. W rzeczywistości wiedzą jednak, że sytuacja jest o wiele bardziej złożona. Surogacja, również za sprawą ich decyzji, jest na Ukrainie od ponad dekady legalna, a kobiety decydują się zostać surogatkami dobrowolnie. Potępianie ich to nic innego jak wykorzystywanie tematu do podbijania sobie politycznego bębenka.
Jakie są powody, dla których donosić ciążę dla kogoś gotowych jest tam trzy tysiące kobiet rocznie?
Głównie z powodu biedy. Czy jak lepiej ujęła to Maria, dziennikarka z Kijowa: bo znalazły się w potrzebie. I te potrzeby są różne. Polina chciałaby zostawić obskurną kawalerkę i kupić lepsze mieszkanie. Olga – bo jest samodzielną matką i odkłada na edukację syna. Tatiana zachorowała i rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy na leczenie.
Na Ukrainie, Białorusi i w Rosji surogatki mówią o sobie skrótowo „surmama". Lubię ten zwrot, bo jest wielopoziomową metaforą, również dlatego że macierzyństwo zastępcze to dla nich czasami jedyna w życiu szansa pójścia na skróty i zarobienia kilkunastu tysięcy dolarów, podczas gdy średnie miesięczne zarobki ledwo przekraczają polski odpowiednik tysiąca złotych. Mówiły, że gdyby mogły zarobić inaczej, zrobiłyby to. Ale jest jak jest, nie ma co gdybać i noszą cudze dzieci.
Dlaczego, jeśli Ukraina to kraj z najbardziej liberalnym prawem surogacyjnym w Europie, większość społeczeństwa potępia matki zastępcze, więc te w strachu przed oceną ukrywają ciążę i tę decyzję?
Bo ludzie gadają: „Patrz, oddała dziecko, co je nosiła pod sercem". Nie mieści im się w głowie, że taki proces może być etyczny, dać radość obu stronom – zarówno przyszłym rodzicom, jak i matce zastępczej. Surogacji, choć jest tam tak powszechna, ciągle towarzyszy tabu. Nawet pomimo tego, że często te kobiety, które wytykały kogoś palcami, same kończą w programie surogacyjnym albo idą oddać jajeczka.
Swoje dokłada też Cerkiew. Jakiś czas temu zwierzchnik Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego arcybiskup Światosław Szewczuk załamywał ręce, mówiąc, że „kto chce dziś w Europie kupić dziecko, ten przyjeżdża na Ukrainę". Z Patriarchalnego Soboru Zmartwychwstania Pańskiego, w którym głosił kazanie, do najbliższej kliniki surogacyjnej jedzie się zaledwie 15 minut.
Myślałam, że przynajmniej w społeczeństwie w myśl idei „moje ciało, moja sprawa" macierzyństwo zastępcze nie powinno wywoływać tylu emocji. Dlaczego zdaniem przeciwników surogacji trzeba jej zakazać?
Argumentów jest kilka. Według pierwszego, z którego sensem jestem w stanie w dużej mierze się zgodzić, sytuacja ekonomicznego przymusu to nie sytuacja wolnego wyboru. Dopóki otoczenie, okoliczności czy rodzina, o którą musisz zadbać, wymuszają na tobie taką decyzję, to nie jest uczciwa sytuacja. Z jakiegoś powodu zagranicznym rodzicom rodzą dzieci jednak Ukrainki takie jak Natasza czy Olga, a nie dobrze sytuowane Szwajcarki, które ukończyły medycynę czy prawo. Z jakiegoś też powodu to Ukraina, a nie Dolna Saksonia, nazywana jest „surogacyjną mekką".
Ale jest też argument zdrowotny. Każda ciąża, bez względu na to, jak do niej doszło, to po prostu ryzyko. Ryzyko podupadnięcia na zdrowiu, powikłań w trakcie porodu i po nim, problemów psychicznych. Ołesia spod Kijowa, której dwoje dzieci urodziły surogatki, zwracała uwagę, że o dziewczyny mało kiedy ktoś dba, mało kto interesuje się, co się z nimi dzieje potem. A przecież surogatki powinny być objęte opieką jeszcze przez kilka miesięcy po porodzie.
Myślisz, że gdyby matki zastępcze robiły to z powodów altruistycznych, a nie finansowych, otoczenie miałoby dla nich więcej zrozumienia?
Zarówno dla nich, jak i dla rodziców, którzy korzystają z ich usług, bo ostracyzm społeczny dotyka zazwyczaj i jedną, i drugą stronę. Prawnik z Madrytu, Emilio, mówił, że wciąż ukrywają przed konserwatywną rodziną fakt, że skorzystali z usług surogatki.
Surogacja altruistyczna – czyli ta, gdy matka zastępcza otrzymuje tylko rekompensatę za dziewięć miesięcy i opiekę na ten czas w postaci leków czy lekarzy, a często staje się później przyjaciółką rodziny – wydaje się dobrym krokiem dla oswojenia społeczeństwa z surogacją w ogóle. Zabiera ten pierwiastek finansowy, odziera z otoczki „nabywania" dziecka, co nasuwa się często przy surogacji komercyjnej. Wymusza też solidną, opartą na faktach rozmowę i wytrąca z ręki stereotypy.
Polki, z którymi rozmawiałem, zarówno te, które korzystały z usług matek zastępczych, jak i te, które nimi były, też twierdzą, że taka forma byłaby bardziej transparentna. Dla pierwszych oznaczałaby o wiele mniejsze koszty programu, być może nie musiałyby zostawiać na Ukrainie połowy majątku. Drugim dawały gwarancję zaopiekowania oraz zdejmowały z nich odium „matek, które oddały swoje dzieci".
Piszesz, że zgodnie z zaleceniami Europejskiego Towarzystwa Rozrodu Człowieka i Embriologii kobieta, by zostać matką zastępczą, powinna spełniać konkretne kryteria. Jakie?
Te są bardzo przejrzyste. Zgodnie z nimi surogatka powinna być w wieku od 21 do 45 lat, mieć za sobą co najmniej jedną donoszoną, bezproblemową ciążę, nie więcej niż pięć porodów i maksymalnie trzy cięcia cesarskie. Jej stan cywilny nie ma znaczenia, ale jeśli jest mężatką, na Ukrainie dodatkowo na to, by została surogatką, musi przystać mąż.
W praktyce jest z tym bardzo różnie. Kiedy jest na to zapotrzebowanie, kliniki przymykają oko, że dziewczyna nie miała jeszcze dziecka albo szwankuje jej zdrowie. Tym, z którymi jest najgorzej, zostawiają diabelską alternatywę: ryzykowanie wyjazdu za granicę, gdzie są kompletnie zdane na opiekę tzw. kuratorów. W ten sposób część dziewczyn lata między innymi do Polski czy na Cypr.
Trudno namówić męża, by zgodził się na surogację żony?
Trudno. Polina, surogatka, która straciła dziecko, opowiadała, że jej mąż nie mógł się z tym pogodzić. Jak to, jest zdrowy, ma pracę, dwie ręce i nie może utrzymać rodziny? To samo powtórzyła Natasza, której mąż jest dość wysokim rangą wojskowym, uczestnikiem ukraińsko-rosyjskiej wojny – w żaden sposób nie mógł się ułożyć z tym, że pomimo wszystkich starań nie będzie ich stać na własne mieszkanie. Odkładaliby na nie pewnie do końca życia, dwie śliczne córki, które mają, byłyby już wtedy dorosłe.
Reakcje, które się z tego niepogodzenia biorą, to już pełna paleta zachowań. Jedni partnerzy potrafią otoczyć surogatki opieką, inni kompletnie się od nich odwracają, związki się rozpadają. Ale zgodę zazwyczaj podpisują.
„To nie moje dziecko, matką jest kto inny, ja jestem tylko surogatka?" – słyszałeś wielokrotnie podczas pracy nad książką. Rzeczywiście kobiety nie czują się emocjonalnie związane z dzieckiem, które urodziły? Interesuje je, co się z nim potem dzieje?
„To są absolutnie obce dzieci!" – wykrzyknęła Jarosławna, kiedy zapytałem o to samo. Zainteresowanie surogatek przyszłością maluchów jest raczej takim podglądactwem, ludzką ciekawością, co z nimi dalej się dzieje. Te, które pozostają w lepszych stosunkach i znają rodziców, dostają od nich zdjęcia, obserwują, jak chłopiec czy dziewczynka się rozwija. Inne, często swoją decyzją, odcinają się kompletnie. „Nie chcę wiedzieć, to nie moje dziecko, życzę mu wszystkiego dobrego" – słyszałem. Historie, w których surogatki nie chcą oddawać dzieci, to margines. Jest raczej na odwrót. Największa obawa matek zastępczych jest taka, że nikt tych dzieci nie odbierze. A gdyby tak się stało, maluch musiałby trafić do domu dziecka.
Ale powód, dla którego nie są tym zainteresowane, jest jeszcze jeden. Większość kobiet na Ukrainie, z którymi rozmawiałem, przystąpiła do programu z myślą o swoich własnych dzieciach. Paradoks, prawda? Żeby zapewnić przyszłość i jako taką teraźniejszość własnym dzieciom, decydują się na urodzenie cudzych. Pierwsze, co zrobiła Maria kilka godzin po porodzie? Wpakowała się w autobus dalekobieżny i pojechała kilkaset kilometrów do swoich synów.
Gdy wybuchł wspomniany skandal w BioTexCom, bo w pandemii matki surogacyjne zostały nagle same z dziećmi, które miały oddać, dopiero wtedy świat zaczął przyglądać się rodzicielstwu zastępczemu na Ukrainie?
Wideo z kliniki obiegło świat błyskawicznie, w dzień po opublikowaniu było już w BBC, AFP czy Deutsche Welle. Widać na nim rząd łóżeczek, w których z powodu zamkniętych granic na rodziców z całego świata czekają ich dzieci. Klinika wystosowała w nim apel do zagranicznych rządów, by umożliwiły rodzicom odebranie niemowląt. Ale to zainteresowanie mediów było raczej hipokryzją i pogonią za sensacją. „Fabryka dzieci", tak pisano o klinice, podczas gdy obywatele całego zachodniego świata regularnie latają do dziesiątek takich klinik na Ukrainę, by skorzystać z usług surogatek. To wielkie zdziwienie było trochę jak alibi. Można było powiedzieć: „To się naprawdę dzieje?!", ale nie traktowano sprawy na serio. Podobnie z prawicowymi politykami, również w Polsce, którym sprawa dała oręż do chodzenia po mediach i mówienia o „targach dzieci".
Zaskoczyło mnie, że chociaż surogacja jest na Ukrainie tak popularna, nie ma żadnej kompleksowej ustawy, która regulowałaby tę kwestię.
Kraje na zachód od Ukrainy, w tym Polska, udają, że nie ma czegoś takiego jak macierzyństwo zastępcze. Choć np. do Hiszpanii wraca rokrocznie kilkaset dzieci urodzonych przez surogatki, rząd w Madrycie jakby ich nie widział. Kiedy w szczycie pandemii na Ukrainie utknęło również dziecko polskich rodziców, polski MSZ, a wiem to od ludzi bardzo blisko sprawy, odmówił jakiejkolwiek pomocy.
A co, jeśli dziecko urodzi się chore? Co, jeżeli dziecko przyjdzie na świat na pokładzie samolotu? Co, jeżeli matka zastępcza przywieziona na poród do szpitala w Warszawie czy Wrocławiu – bo tutaj surogatki z Ukrainy rodzą najczęściej – odmówi oddania dziecka? Każda z tych spraw powinna zostać uregulowana. Ale dopóki surogacja zdaniem polityków nie ma miejsca, dopóty nic się nie dzieje.
Zapytałem doktorkę Witczak-Bruś, prawniczkę i ekspertkę od surogacji, czyje prawa są dzisiaj w Polsce chronione. Rodziców? Matek surogacyjnych? Może dzieci? Odpowiedziała: niczyje. Chronione są sumienia polityków, którzy mogą dalej udawać, że macierzyństwo zastępcze nie istnieje.
Zdarza się, że prawa matek zastępczych są naruszane? To prawda, że umowy, które podpisują, je „zniewalają"?
To, niestety, dzieje się regularnie. Ukraińska La Strada szacuje, że rocznie zwraca się do nich około stu osób z prośbą o pomoc, o podobnej statystyce mówiła Swieta z pomagającej surogatkom organizacji Siła Matek. Część klinik i rodziców przekonana jest, że matka zastępcza jest u nich na etacie, mogą ją więc w pełni kontrolować. I tak na przykład powszechne są zapisy w umowach o tym, że surogatka musi zgłaszać każdy swój ruch, meldować, gdzie jest, być gotowa na spotkanie z rodzicami, kiedy tylko sobie tego zażyczą. Nie może pływać, korzystać z niektórych środków transportu, musi raportować wszystkie swoje działania.
Mało tego, jeżeli dziecko będzie chore, a surogatka odmówi przerwania ciąży, musi zwrócić potencjalnym rodzicom wszystkie pieniądze, również te wydane na badania, leki, opiekę i tym podobne. Od siódmego miesiąca ciąży – i to ma miejsce w większości przypadków – zmuszana jest do zmiany miejsca zamieszkania. Surogatki trafiają zazwyczaj do dużego miasta, jak Kijów czy Lwów, gdzie raz w tygodniu odwiedza je kurator, sprawdza, czy się dobrze prowadzą. Gdyby zaczął się poród – a często kobiety noszą ciąże bliźniacze – jest też w ten sposób łatwiej dotrzeć do szpitala.
Niektóre pośredniczki bronią się, że „surogatki też oszukują".
To się faktycznie zdarza. Natasza opowiedziała, że po przeprowadzce do Kijowa mieszkały w kwaterze we trzy. Ona – przynajmniej tak twierdziła – stosowała się do wymagań: dbaj o siebie, jedz dobrze, bierz przepisane przez lekarza leki. Ale inne? Piły, paliły, jak trzeba było coś załatwić, to pakowały manatki i na dzień, dwa jechały zająć się sprawami w domu. Swieta z Siły Matek oraz Sierhij Antonow, prawnik z Kijowa – choć na co dzień drą ze sobą koty – zgodnie mówili też, że kobietom zdarza się zaniedbywać badania albo nie stawiać się na spotkania. I dlatego – żeby nie było niejasności i żeby niczyje prawa nie były łamane, bo przecież te dziewczyny też powinny móc pojechać do domu, do własnych dzieci – każdy szczegół powinna regulować uczciwa umowa.
Rodzice, którzy szukają zastępczych matek, mówią ci: „Spełniamy marzenie naszego życia". Kim zwykle są?
Zwykle – i mówię to po naprawdę wielu rozmowach – są ludźmi wytyranymi przez los. Po wielu latach starań, po kilku in vitro, po niedonoszonych ciążach. Niepłodni albo bezpłodni, niejednokrotnie po zderzeniu ze ścianą bardzo skomplikowanych w całej Europie procedur adopcyjnych. Wcale nie chcą się zadłużać, latać na Ukrainę i zostawiać tam wszystkiego, co mają. Dla nich po prostu surogacja jest być może ostatnią szansą. Jedna z bohaterek, Magda – co mnie wzrusza do dzisiaj – nigdy nie używała sformułowania „mieć dziecko". Zamiast tego zawsze z mężem Gabrielem mówili „mieć rodzinę". Bez dziecka ta rodzina, a wydają się fantastyczną, mądrą, ułożoną ze sobą parą, jest dla nich ciągle niepełna. Kim jesteśmy, aby odmawiać im tego prawa?
Byłeś pierwszym w kraju dziennikarzem, który zwrócił uwagę, że z surogacji korzystają pary z Polski, a matki zastępcze z Ukrainy rodzą im dzieci w jednym z warszawskich szpitali. Dlatego piszesz, że ten, kto myśli, że w Polsce nie ma tematu surogacji, po prostu się myli?
Bo polskie rodziny korzystają z usług matek zastępczych. Bo Polki – choć te pozostają w ukryciu – są matkami zastępczymi. Bo w końcu – i to jest coraz częstsze – ukraińskie surogatki latają do Polski na zabiegi in vitro i po to, by rodzić tutaj dzieci zagranicznym rodzicom. Tych pierwszych jest zapewne rocznie kilkaset, tych drugich podobnie. Liczba trzecich ciągle pozostaje nieznana.
Nie dziwi mnie jednak, że temat jest zupełnie niejasny, sam uczę się go dopiero od dwóch lat i w ciągu tego czasu musiałem niejeden raz poprzestawiać meble w poglądach. „Powiem panu tak – usłyszałem od Anity Fincham z Naszego Bociana – jeszcze kilka lat temu w ogóle nie potrafiłam sobie ułożyć w głowie surogacji, pomimo że od kilku lat pracowałam już w organizacjach niepłodnościowych. Ale nie zawsze nasze intuicje są słuszne. Dużo łatwiej mieć opinie niż wiedzę". I dlatego właśnie chcę „Surogatkami" nieco tę lukę naszej niewiedzy wypełnić.
Jakub Korus – dziennikarz śledczy „Newsweeka". W 2016 r. wraz w Wojciechem Cieślą nominowany do nagrody Grand Press, w 2020 do Nagrody Radia ZET im. Andrzeja Woyciechowskiego za reportaż „Surogatki z Miasteczka Wilanów"
Autorka: Paula Szewczyk
Ilustracja: Marta Frej
Tekst opublikowany w „Wysokich Obcasach" „Gazety Wyborczej" 30 października 2021 r.