Switłana odwiozła syna do Włoch, do obcych ludzi, i wróciła do Ukrainy

Czułość i Wolność

Kim jest kobieta z długimi dredami, którą sportretowałaś w Ukrainie?

To Switłana. Spotkałam ją w Medyce. Akurat była w drodze, żeby wywieźć swojego syna, 13-letniego Elizeusza, do Włoch, do obcych ludzi. Powiedziała mi, że sama tam nie zostanie. Będzie wracała do Ukrainy. Początkowo nie umiałam tego zrozumieć: przecież mogłaby się schronić w bezpiecznym miejscu, w innym kraju, blisko dziecka, a zawozi syna pod opiekę ludzi, których nawet nie zna, którzy zadeklarowali swoją pomoc – tak jak deklarowali ją wszyscy, którzy się zobowiązali zaopiekować uchodźcami. Switłana wcześniej działała humanitarnie w 2014 roku w Donbasie, jeździła i nadal jeździ z pomocą do żołnierzy. Jej mąż jest saperem, jednym z tych, którzy wyzwalali Buczę. Ona szyła kiedyś suknie ślubne, teraz robi koktajle Mołotowa. No więc wyobraź sobie: rodzice na wojnie w Ukrainie, walczą za kraj, dziecko na drugim końcu kontynentu.

Trudno nam to teraz pojąć.

Po spotkaniu z nią postanowiłam, że zrobię fotoreportaż o osobach, które zostały. Ta wojna jest bardzo medialna, bardzo instagramowa, zdjęcia na Facebooku przesuwają się przed naszymi oczami codziennie, są też powtarzalne: widzimy wybuchy, martwe ciała, szpitale – i to wszystko jest istotne. Ale brakuje mi na tych zdjęciach historii osób, które próbują tam żyć mimo wszystko.

Dlaczego zostali?

Starsi nie wyjeżdżają, bo nikogo nigdzie nie mają, nikogo nie znają. Mówią: „My mieszaliśmy tutaj przez całe swoje życie, i co, mamy teraz gdzieś uciekać albo zejść do schronu, mieszkać w metrze, ukrywać się? Jeśli mamy zginąć, wolimy we własnych łóżkach”. I pozostają w swoich domach.

Jedni, jak Switłana i jej mąż, chcą walczyć. Ale nie tylko z bronią w ręku. Są ludzie, dla których walką jest właśnie pomoc humanitarna, docieranie tam, gdzie czekają głodni i wyziębieni. To walka o drugiego człowieka. W Charkowie, o którym mówi się, że jest taką stolicą intelektualną, spędzałam sporo czasu z Serhijem Żadanem, ukraińskim pisarzem. Mieszkaliśmy w dawnym pomieszczeniu banku, Żadan z przyjaciółmi przenieśli się tam i w pomieszczeniach sejfowych położyli materace, tam śpią i tam mają siedzibę pomocy humanitarnej.

Serhij walczy tak naprawdę od 2014 roku. Od ośmiu lat razem z innymi pomaga humanitarnie. Dla niego to ta sama wojna. Wcześniej jeździł po Donbasie, teraz zmienił trasę na Charkowszczyznę. Donosi ludziom z obrony terytorialnej jedzenie, lekarstwa, trafia do osób, które nie mają prądu, gazu, wody, gra koncerty w metrze dla ludzi, którzy tam mieszkają, albo czyta wiersze żołnierzom na froncie.

Walka toczy się wszędzie, jest też na oddziale położniczym, który sfotografowałaś.

Szpital był ostrzeliwany, więc lekarze, lekarki, pielęgniarki i pielęgniarze przenieśli cały oddział noworodkowy do piwnic. Jak tylko to zrobili, bomba trafiła w budynek naprzeciwko. Ze szpitala wyleciały wszystkie okna, ale żadnemu dziecku nic się nie stało. Dziewczynka, którą sfotografowałam, urodziła się pięć minut wcześniej. To między innymi o jej narodziny, o jej życie walczyli lekarze.

Jedna z moich bohaterek, Jana, jest terapeutką z Kijowa.Tak naprawdę jeszcze nie ukończyła studiów, ale już pomaga psychologicznie innym. Jest w Dniprze. Rozmawia z żołnierzami. Odwiedza ich w szpitalach, czasem czeka, aż żołnierz wybudzi się po operacji amputowania nogi, i jest przy nim w tej najtrudniejszej dla niego chwili. Ona sama do końca nie wie, jak im pomagać, nie jest jeszcze wyspecjalizowaną terapeutką, po prostu jest z tymi ludźmi i ich słucha. Dla mnie to też forma walki. Jana stała się dla mnie ważna, chociaż mam tylko jej portret. Gdy widziałam się z nią pierwszy raz, była pełna zapału, energii, mówiła, że nie chce wyjeżdżać, bo dla niej to niedopuszczalne, by ktoś najechał na kraj, zabijał, gwałcił i kradł ich rzeczy. Kiedy spotkałam ją dziesięć dni później, miała pusty wzrok. Zapytałam: „Czy wszystko OK?”. Kiwnęła głową. Powiedziała: „Agata, nie wiem, jak mam ci pomóc ze zdjęciami, nie wiem, co miałabyś fotografować. Jak siedzę na kanapie i tępo gapię się w ścianę? Albo jak rozmawiam z ludźmi, jestem obok tych, którzy ocaleli?

Jak mam cię zaprosić na spotkanie z młodą dziewczyną, która opowiada mi o piekle, jakie przeżyła, która została kilkukrotnie zgwałcona przez rosyjskich żołnierzy? Na jej oczach ci sami żołnierze gwałcili jej matkę, a później ją zabili. Ona jest jedną z ocalałych z Mariupola.

Powiedz mi, jak mam cię zaprowadzić na spotkanie z mężczyzną, na którego oczach została zgwałcona żona i kilkuletnia córeczka? Ona była dzieckiem. Rozumiesz to? A później obie zostały na jego oczach rozstrzelane. On przeżył. Nikt nie wie dlaczego. Dlaczego go oszczędzili. A ja staram się po prostu być obok niego i go słuchać. Kiedy na początku naszego spotkania zapytałaś, jak się czuję, jak się mam, odpowiedziałam ci, że OK. Ale tak naprawdę nie jest OK. Czuję, że moje oczy i wnętrze są puste od historii, które niosę”.

Rozmawiałaś ze wszystkimi swoimi bohaterkami i bohaterami?

Z każdym. Musiałam być z nimi blisko, wiedzieć o nich więcej. Nawet jeśli to miało być jedno zdjęcie zamknięte w portrecie, jak to zdjęcie Hanny Kotelnikowej i jej rodziny, którą spotkałam w Dniprze.

Opowiedz o nich.

Uciekli z Mariupola, córka z rodzicami. Udało im się. Jeśli mogłaś stamtąd uciec, to tylko samochodem. Uciekali ci, którzy go mieli. Hanna miała małego służbowego volkswagena polo, do którego weszło sześć osób i trzy psy, jednego wzięła ze schroniska. Od pierwszego momentu inwazji rosyjskiej pisała dziennik, tym pamiętnikiem są już zainteresowani przedstawiciele ONZ i Human Rights Watch, bo to świadectwo wojny, bezcenny dokument. Jej matka pamięta wojnę, więc historia zatacza dla niej koło. Jej ojciec był fotografem amatorem. Powiedział, że bardzo chciałby wrócić do Mariupola, bo zostawił mnóstwo negatywów ze zdjęciami, cennych dla niego klisz. Córka przeszukuje social media i sprawdza zdjęcia z Mariupola, patrzy, które domy jeszcze stoją. „Mojego domu już nie ma, spalony – powiedziała mi. – Dom rodziców też. Zdjęć ojca już nie będzie, on ich nigdy nie odnajdzie”.

Kobieta, o której opowiadasz, na twoim zdjęciu ściska poduszkę.

Gdy wyjeżdżali, zabrała tylko dwie rzeczy: dziennik, który prowadziła, i poduszkę, na której spała w domu przez całe życie. To jedyne, co jej pozostało.

Ludzie otwierali się w trakcie rozmów?

Bardzo. Oni mają ogromną potrzebę mówienia, opowiadania. Spotyka ich coś przerażającego, dla nas niewyobrażalnego. Niektórzy widzą, że naprzeciwko płonie dom sąsiada, i zastanawiają się, kiedy bomba spadnie i na ich blok. Kogokolwiek spotkałam, zaczynał mówić o swoim lęku i strachu. W Charkowie zobaczyłam przed budynkiem mężczyznę, Aleksandra, który gotował zupę na ogniu. Jak tylko do niego podeszłam, bardzo chciał mi pokazać dokument, że jeszcze przed chwilą mieszkał w bloku, którego już nie ma. Został tylko jego adres. Jedyne, co wyniósł z mieszkania, to ubranie, które miał na sobie, i ten jeden garnek. Jego żona i dzieci żyją w podziemiach, na klatce w bloku, który jeszcze się ostał.

W Charkowie w oknie zauważyłam też starszą kobietę, Zinaidę. Okna w budynku były zaklejone taśmami, żeby nie powypadały od wybuchów. Zaprosiła mnie ze swoją córką do środka. Powiedziały, że śpią w piwnicy w sąsiednim bloku, ale w ciągu dnia wchodzą do mieszkania, żeby tam pobyć, jak dawniej, ze swoim kotem.

Jeździłaś przez miesiąc po Ukrainie, głównie pociągami, spałaś u ludzi, w schronach, w metrze. Zdarzało się, że nie zakładałaś kamizelki kuloodpornej.

Owszem, miałam kamizelkę, bo tego wymagała akredytacja i bezpieczeństwo. Zwłaszcza jeśli chcesz się gdzieś przemieszczać z wojskiem, na przykład w jakieś niebezpieczne miejsce. Ale nie wyobrażam sobie wchodzenia do mieszkań w kamizelce kuloodpornej i rozmawiania z ludźmi, którzy tych kamizelek nie mają, są bezbronni. A jednak trwają w tym miejscu.

Niektórzy już wracają do swoich domów.

Nam się to nie mieści w głowie, ale ludzie w Ukrainie pragną, by było tak jak dawniej, chcą żyć w swoich mieszkaniach, nie chcą być wygnańcami. Kobiety, które sfotografowałam w pociągu, wracały do Dnipra. Matka, jej dwie córki Nikol i Lima i pies Fiona na początku inwazji przeniosły się na obrzeża miasta. Wcześniej mieszkały w 19-piętrowym budynku na ostatnim piętrze. Każdy wybuch powodował trzęsienie się całego bloku. Przez dwa tygodnie mieszkały w hotelu, ale matka postanowiła, że dosyć, czas wracać. W Dniprze zrobiło się stosunkowo bezpieczniej, więc znowu się wprowadziły na 19. piętro. I to też jest dla mnie rodzaj walki – walki o swoją przestrzeń, o swój kąt.

Inni walczą też o pamięć. Jedna z moich bohaterek, ciotka Switłany, ukraińska wykładowczyni, przez 25 lat zbierała wszystko, co dotyczy historii Ukrainy: książki, bibeloty, stroje ludowe. Na uniwersytecie zrobiła mikromuzeum. Zapytałam, czy nie boi się o te rzeczy. Powiedziała, że najwyżej zapakuje wszystko do worka i wyniesie na swoich plecach. To dla mnie przykład walki o Ukrainę, o tożsamość, o język, który ma być im zabroniony.

Czy ludzie, których spotkałaś, mają nadzieję, że wojna szybko się skończy?

Trwają w oczekiwaniu. Wierzą, że znajdą bliskich, robią wszystko, by ich odnaleźć. Spotkałam dziewczynę, która przeżyła horror. Jej rodzina została na terenie Mariupola, na terenach okupowanych, jej jednej udało się uciec. Żyje cały czas w takim zawieszeniu: nie wie, co dzieje się z jej bliskimi, czy żyją, czy nie stała im się krzywda, czy nie zostali wywiezieni. Mówiła: „Ja się nie poddam”. Cały czas szuka swoich, poprzez organizacje humanitarne, gdzie tylko może.

Brak kontaktu z bliskimi to dramat. W Małej Rochani spotkałam starsze małżeństwo, zaskoczyło mnie, że tam mieszkają, bo Mała Rochań została praktycznie zmieciona z powierzchni ziemi. Nie mają żadnego ogrzewania, siedzą na kanapie w kurtkach. Nie przenoszą się nawet do podziemi. Ich mieszkanie jako jedyne ma okna. Ta kobieta powiedziała mi: „To jest nasz dom. Gdzie mamy jechać? Do obcych osób? Nie. No i nie będziemy przecież cały czas chować się w metrze. W domu jest najlepiej. Jeżeli zginiemy, to trudno”. Jej dzieci są w obwodzie charkowskim, nie ma z nimi kontaktu.

Spotkałaś setki osób, sfotografowałaś wiele z nich. Jak pokazywać wojnę, by nie odbierać podmiotowości i godności ludziom? W mediach pełno jest zdjęć ofiar, po Buczy wypłynęły zdjęcia, które obiegły cały świat.

Wszystko zależy od kontekstu. Z jednej strony uważam, że zdjęcia ofiar, cywili są ważne. Trudno mówić o wojnie w granicach jakiejkolwiek moralności, ale były wojny, podczas których panowały jakieś zasady. Inwazja Rosji na Ukrainę to zero jakichkolwiek zasad. Bombardowane są duże dzielnice mieszkaniowe, gdzie nie ma żadnych punktów militarnych, bombardowane są szpitale. Używa się bomb kasetowych, które są zabronione. Na ludności cywilnej wykonywane są egzekucje, gwałcone są kobiety i dzieci. To zbrodnie wojenne. Musimy fotografować ofiary, ocalałych. Publikować te zdjęcia, które są dowodem, ale tak, aby nie odbierały godności ofiarom bądź ocalałym. Musimy patrzeć i nie możemy odwracać wzroku.

Będziesz wracała do Ukrainy?

Tak, myślę już o tym. Bardzo chcę odnaleźć ludzi, których sfotografowałam, i dowiedzieć się, jak potoczyły się ich losy.

Agata Grzybowska dziękuje Dmytrowi Dmytrukowi za pomoc w tłumaczeniu rozmów z mieszkańcami Ukrainy.

   

   

    

 

Autorka: Monika Tutak-Goll

Zdjęcia: Agata Grzybowska

Tekst opublikowany w „Wysokich Obcasach" „Gazety Wyborczej" 7 maja 2022 r.