Takie zwykłe kompleksy. „Matka nigdy nie była ze mnie zadowolona. Robiłam wszystko, co mi kazała”

Czułość i Wolność

Matka była oziębła, raczej mnie hodowała, niż wychowywała – mówi 53-letnia Dorota, która twierdzi, że przez niskie poczucie własnej wartości powoli rezygnuje ze wszystkiego, co było dla niej ważne. – Zawsze słyszałam, że coś mogłam zrobić lepiej, i byłam porównywana do innych. Już od małego czułam, że nie jestem wystarczająco dobra. W końcu przyjęłam nastawienie, że muszę oferować ludziom to, czego ode mnie oczekują. Moje potrzeby zeszły na dalszy plan.

W szóstej klasie na półrocze Dorota miała prawie same tróje i była zagrożona z matematyki. Najbardziej z tego czasu pamięta załamaną matkę. Na koniec roku miała już same piątki i czwórki, była dumna, że tak się podciągnęła. Czekała na pochwałę, ale matka, widząc świadectwo, rzuciła: „A nie mogło być z czerwonym paskiem?”. – Pamiętam to bardzo wyraźnie. Coś wtedy we mnie pękło. Stwierdziłam, że chyba naprawdę nic ze mnie nie będzie – wyznaje Dorota.

Po ogólniaku chciała iść na zootechnikę. Zdała maturę i – po kryjomu – egzaminy na studia. Matce powiedziała dopiero wtedy, gdy dostała się na akademię rolniczą. Ale znowu zamiast wsparcia usłyszała krytykę. – Matka stwierdziła, że nie zdaję sobie sprawy, ile kosztują studia w innym mieście, pytała, jak sobie to wyobrażam, kto mnie będzie utrzymywał – wspomina. – Zrezygnowałam z tej uczelni. Zamiast niej wybrałam policealne studium w zespole szkół mechaniczno-poligraficznych i zostałam optykiem okularowym.

Chociaż jest już dorosła, cały czas ma z tyłu głowy głos matki i to poczucie, że mogłaby być lepsza.

– Za mąż wyszłam na złość jej, chciałam pokazać, że mogę stworzyć rodzinę, że jest ktoś, kto mnie pokochał – mówi. Po śmierci męża długo była sama, teraz żyje z drugim partnerem w Irlandii. – Nie mam już żadnych wymagań. Wcześniej marzyło mi się, że mój mężczyzna będzie oczytany, a mam takiego, który ledwie umie czytać. Osoba, z którą jestem, intelektualnie ciągnie mnie w dół. Jeszcze zanim pięć lat temu zostaliśmy parą, chodziłam regularnie do kina i teatru, miałam wykupiony karnet miesięczny. Na początku Jarek mi towarzyszył, ale zdarzało mu się zasypiać podczas spektaklu. To było żenujące – opowiada Dorota. – Zrezygnowałam z tych rozrywek i teraz siedzimy w domu. Nie wiem, dlaczego nie chodzę sama. Wdałam się w ten związek, bo uważam, że nie mam nic do zaoferowania. Nie jest mi dobrze w tej relacji, ale jeśli ją przerwę, mocno skrzywdzę Jarka. A to nie jego wina, więc stwierdziłam: pal sześć.

Dorota ze względu na niską samoocenę spisała na straty też życie zawodowe. Pracuje w dziale produkcyjnym firmy zajmującej się wystrojem wnętrz. – Mogłabym sięgnąć wyżej, ale cały czas myślę, że są młodzi, bardziej przebojowi, lepiej wykształceni. Boję się iść na rozmowę kwalifikacyjną i się skompromitować. Wykształciłam poziom master w znajdowaniu solidnych i wiarygodnych usprawiedliwień dla moich obaw i zaniechań.

Coraz węższe ma też grono przyjaciół. – Część znajomości ograniczyłam, bo nie spełniam kryteriów. Trzymałam się kiedyś z takim małżeństwem – ludzie szczęśliwi, z długim stażem. Ja nie mogę powiedzieć, że tworzę wieloletni związek, a tym bardziej że udany. Więc co mogę im zaoferować? Postanowiłam się oddalić – opowiada. W relacjach z ludźmi, ale też w każdej innej sferze życia znajduje winę w sobie. – To moje wybory doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem.

A jest w punkcie, w którym nawet na podstawowym poziomie nie walczy o swoje potrzeby. Podaje przykład dotyczący jedzenia. – Lubię warzywa, owoce, sałatki. Mój partner jada inaczej, więc gotuję dla niego i się dostosowuję. Oddaję po kawałku swoją przestrzeń – przyznaje.

Od dwóch lat chodzi na terapię. Trafiła na nią przypadkiem – poszła do lekarza z bólem rąk, a on zaproponował wizytę u psychologa. – Powiedziałam, że chętnie, ale myślałam o rękach. On o depresji – mówi Dorota.

Wtopić się w team

– Z powodu kompleksów pracuję w urzędzie miejskim – mówi 31-letnia Marta. – Nie zrozum mnie źle, nie chodzi o to, że jest coś nie tak z byciem urzędniczką, ale nigdy nie planowałam takiej ścieżki zawodowej.

Ukończyła socjologię, kilka lat po studiach trafiła do agencji marketingowej. – To była dynamicznie rozwijająca się firma, pracowałam w niej dwa lata i w tym czasie co najmniej dwukrotnie powiększył się zespół – opowiada. – Bardzo mi się tam podobało. Ciągle nowe projekty, dużo pracy kreatywnej, wyjazdy, burze mózgów. Wydawało mi się, że to miejsce stworzone dla mnie, że nigdy nie będę się tam nudzić i kariera stoi przede mną otworem. Ale tak było tylko do czasu – dopóki mogłam wtopić się w team. Kiedy zaczęto ode mnie oczekiwać większej samodzielności i przede wszystkim aktywniejszej postawy na spotkaniach z klientami, zaczęła się równia pochyła.

Marcie w piątej klasie podstawówki zaczęło przeszkadzać ciało. To wtedy na lekcji biologii, podczas ustnej odpowiedzi usłyszała komentarz siedzących za nią kolegów, że jest gruba. Potem powtarzali to często też na przerwach i po szkole. – Mimo że byłam tylko trochę pulchniejsza niż inne dziewczyny, to słowo tak do mnie przylgnęło, że nie mogę go odczepić aż do teraz – wyznaje. – Mam 163 cm wzrostu i ważę 57 kilo, ale wciąż widzę w sobie 13-latkę, której kształty z tylnej ławki analizują rówieśnicy. Kiedy pracowałam w agencji, ta sytuacja wracała do mnie na każdym spotkaniu z klientem.

Najgorsze były prezentacje. Moment, gdy musiała wyjść na środek sali i omawiać strategię albo przekonywać do jakiegoś pomysłu. – Cała się wtedy trzęsłam. Nie ze strachu, że jestem źle przygotowana albo że mam za małą wiedzę – opowiada. – Paraliżowały mnie zwrócone na mnie oczy, to, że byłam w centrum zainteresowania. Kotłowało mi się w głowie, co ci wszyscy ludzie o mnie myślą, czy uważają, że mam grube uda albo za mało płaski brzuch. Analizowałam, jak unikać stawania profilem do innych. To było wyczerpujące. I kończyło się tak, że zawsze wypadałam źle, bo z uwagą skupioną na ciele kładłam kwestie merytoryczne.

Marta przyznaje, że to samo działo się podczas pracy w zespole. Kiedy trzeba było podzielić się pomysłami mailowo albo zrobić prezentację, szło jej świetnie. W bardziej spontanicznych formach się blokowała. – Uwielbiałam burze mózgów, ale tylko wtedy, gdy słuchałam innych. Sama chyba ani razu się nie odezwałam. I przez całe zebranie, które trwało zwykle do dwóch godzin, stresowałam się, żeby nikt nie wywołał mnie do odpowiedzi – wspomina.

Wszystkie jej wątpliwości rozwiały się po spotkaniu u klienta, podsumowującym dużą kampanię. Prowadzenie prezentacji przypadło jej, bo szefowa była w tym czasie za granicą, a z całego zespołu Marta mówiła najpłynniej po angielsku. – Włożyłam czerwony żakiet, żeby dodać sobie pewności siebie, ale stanęłam na środku i spadła do zera. Niewiele pamiętam z tych 20 minut. Finał był taki, że klient nie przedłużył z nami umowy – mówi Marta. Nie zwolnili jej, nikt też nie miał do niej pretensji, ale przyznaje, że to był moment, w którym poczuła, że doszła do ściany. – Chyba czekałam na taki sygnał. Przez te dwa lata w agencji utwierdzałam się w przekonaniu, że tam się nie nadaję, bo nie jestem przebojowa, otwarta ani ekspresyjna. Po tamtej prezentacji nabrałam pewności. Po miesiącu złożyłam wypowiedzenie i wróciłam do rodzinnego miasta.

Dzięki znajomościom ojca dostała pracę w urzędzie. Siedzi teraz za biurkiem w trzyosobowym pokoju, nie ma kontaktu z interesantami. – Myślałam, że w takich warunkach poczuję się dobrze, ale wcale tak nie jest. Bardzo tęsknię za dawnym życiem. Minęły trzy lata od mojego odejścia z agencji i cały czas się zastanawiam, czy jeszcze mogę to odwrócić. Na razie postanowiłam pójść na terapię, zaczynam za dwa tygodnie.

Po co marzyć

46-letnia Kasia wybrała samotność, bo czuje się gorsza od innych i ma wrażenie, że w towarzystwie ciągle jest oceniana. Nigdy nie jest też pewna, że robi coś dobrze. Przez kompleksy zrezygnowała z rozwijania pasji. A ostatnio też z marzeń.

– Matka nigdy nie była ze mnie zadowolona. Robiłam wszystko, co mi kazała. Był porządek w pokoju, idealnie prowadzone zeszyty. A ona przychodziła i darła je na strzępy, kazała przepisywać od nowa – opowiada Kasia. – Starałam się nie dlatego, że tak szukałam jej akceptacji, bardziej ze strachu, bo regularnie mnie biła. Mojego starszego brata też.

Jej pasją było pływanie. Brała udział w zawodach, zrobiła kurs na ratownika medycznego. Uwielbiała też muzykę. Po kryjomu w kościelnej salce do katechezy nauczyła się grać na gitarze. – Chciałam się rozwijać, ale matka kazała mi iść do zawodówki, a potem do pracy i zacząć na siebie zarabiać – wspomina. Kasia ukończyła krawiectwo, a w wieku 19 lat uciekła z domu i poszła do zakonu. Nie została tam jednak długo, bo w uchu rozwinął jej się guz. Doszła do siebie po roku w szpitalu, ale w zakonie już jej nie przyjęli. – Powiedzieli, że to ja mam służyć Bogu i ludziom, a nie na odwrót – mówi.

Ukończyła wtedy zaocznie liceum, a potem zrobiła kurs na opiekuna medycznego. Dziś pracuje w szpitalu. – Cały czas mam poczucie, że nie nadaję się do wielu rzeczy. Wykonuję wszystkie swoje obowiązki, staram się jak mogę. Ale jak tylko słyszę, że koleżanki szepczą między sobą, od razu myślę, że to o mnie – że coś zawaliłam, że zaraz naskarżą oddziałowej – wyznaje. – Niedawno miałam przywieźć pacjentkę z zabiegu i wzięłam nie to łóżko, co trzeba. Oddziałowa się złościła, a ja przez całe popołudnie myślałam, jak mogłam się tak pomylić. To niby szczegół, ale potrafię się za takie rzeczy skarcić. Był czas, że się samookaleczałam.

Kasia próbowała terapii. Dostała skierowanie na grupową, ale się wycofała, bo nie czuła się na niej dobrze. Raz była też na sesji indywidualnej. – Miałam problem, żeby się otworzyć. Psycholożka stwierdziła, żebym przyszła, jak zdecyduję się mówić.

Nigdy nie założyła rodziny i tego żałuje najbardziej. – Zawsze chciałam mieć męża i szczęśliwe dzieci, byśmy o siebie wszyscy dbali. Ale trudno mi było zbudować związek, bo nie znoszę być dotykana.

W marcu dostała skierowanie do sanatorium. Pierwsze, o czym pomyślała, to: co zrobić, żeby nie być z kimś w pokoju? – Przez kilka dni mnie to męczyło. Ale w końcu i tak musiałam zrezygnować z wyjazdu, bo w szpitalu nie dali mi wolnego – mówi. Dopiero od lutego ma umowę o pracę, wcześniej pracowała na zlecenie. Wyznaje, że spytanie w kadrach o wyjazd było dla niej wyczynem. – Za każdym razem, jak mam iść do biura, jest tragedia. Nawet zadzwonić mi strasznie trudno.

Kilka lat temu śpiewała w chórze górniczym, zrezygnowała przed wyjazdem do Niemiec, gdzie przez kilka lat pracowała też jako opiekunka medyczna. Teraz, gdy znów jest w Polsce, dyrygent namawia ją na powrót, jednak do tej pory się nie zdecydowała. – Uznałam, że się nie nadaję – twierdzi. – Nie wiem, czybym się na nowo zaaklimatyzowała. Przeraża mnie ta liczba ludzi. Cały czas mam wrażenie, że wezmą mnie za głupią.

Z rzeczy, które sprawiają jej radość, wymienia tylko jedną. Niedotyczącą jej. – Cieszę się, jak coś się uda mojej siostrzenicy. Staram się jej pomagać.

Kasia ma 48 lat i żyje bez marzeń. – Miałam je, jak byłam młodsza. Teraz, jak o czymś zamarzę, od razu mam myśl, że nie warto – mówi. Nigdy nie fantazjuje też o tym, że nie ma kompleksów i pewnie idzie przez życie. – Nie wyobrażam sobie siebie przebojowej. Musiałabym drugi raz się urodzić.

Coś nie tak

– Już od dzieciństwa myślałam, że nie można mieć własnego zdania, bo wtedy nikt nie będzie mnie lubił ani chciał się ze mną przyjaźnić – twierdzi 37-letnia Milena. Kiedy przynosiła ze szkoły piątkę z minusem, rodzice skupiali się na minusie. – Cały czas czułam się niewystarczająco dobra.

W szkole zdarzało jej się pytać koleżanki, czy jest ładna, bo nigdy nie słyszała komplementów. Nie lubiła swoich włosów i krzaczastych brwi, wmówiła sobie, że ma garbaty nos. O ile kompleksy związane z wyglądem dość szybko minęły, o tyle te dotyczące intelektu i budowania relacji z ludźmi zostały znacznie dłużej.

W liceum nauczycielka od angielskiego stwierdziła, że Milena nigdy nie nauczy się tego języka, bo brzydko pisze. – Wiedziałam, że to absurdalny argument, ale dałam sobie to wmówić i potem naprawdę mi nie szło. Na studiach anglistka wzięła mnie do grupy podstawowej. Byłam zła, że nie trafiłam do bardziej zaawansowanej, więc odpuściłam sobie aktywność na zajęciach. Nie przepuściła mnie na kolejny rok – opowiada Milena. – Przez tę sytuację zrezygnowałam ze studiów. Zastanawiałam się, dlaczego uwzięła się akurat na mnie, co ze mną jest nie tak.

Przypadek sprawił, że niedługo potem wyjechała do Wielkiej Brytanii i już od 15 lat używa angielskiego na co dzień. Na Wyspach wróciła na studia, ale wybrała inny kierunek. Zamiast administracji publicznej dietetykę i genetykę, czyli coś, co naprawdę ją interesuje. Porządkuje też inne sfery swojego życia. – Dopiero niedawno doszłam do wniosku, że za dużo czasu straciłam na przejmowanie się wszystkim. Wspomnienia i przekonania z dzieciństwa zaczęły się kumulować i dwa lata temu przeszłam totalny kryzys – wyznaje. Prawie na rok odcięła się wtedy od świata, nie chciała z nikim rozmawiać ani wychodzić. – Myślałam, że wszyscy są moimi wrogami i chcą mnie wykorzystać. Kiedy pomogłam komuś w pracy, liczyłam na uznanie, miałam nadzieję, że będę bardziej lubiana. Ale to się nie działo. Z czasem byłam zmęczona swoją ciągłą serdecznością i pomaganiem, miałam żal, że inni nie chcą się odwdzięczyć albo chociaż podziękować. I że nie widzą mojego cierpienia. Czułam coraz większą złość.

To był czas, kiedy zrezygnowała też z przyjaciół i znajomych. – Paliłam mosty, nikomu nic nie wyjaśniałam. Większości tych relacji nie udało mi się odbudować.

Na uczelni nie układało się lepiej. Kiedy były grupowe projekty, Milena miała wrażenie, że nikt jej nie słucha. – Byłam przekonana, że moje pomysły są beznadziejne, a angielski słaby. Wydawało mi się, że wszyscy mnie ignorują i że nie umiem się wysłowić. Przestałam się w końcu praktycznie całkowicie odzywać. Dopiero po czasie zaważyłam, jakie miałam bojowe, obrażone nastawienie.

Kontaktowała się z psychologami, ale wszyscy wykluczyli depresję, a ona cały czas czuła się ze sobą źle. – Zaczęłam czytać dużo literatury psychologicznej, stosować afirmacje, wzięłam udział w coachingu – wymienia Milena. – Jednym z jego elementów było szukanie szkodliwych przekonań z przeszłości i zamienianie ich na pozytywy. Uczyłam się też patrzeć w lustro i rozmawiać ze sobą w myślach, starałam się przestać za wszystko obwiniać świat. I wtedy zaczęło mi się poprawiać.

Właśnie po coachingu zakończyła też siedmioletni związek z mężczyzną, według którego wszystko robiła źle. – Twierdził, że do niczego się nie nadaję i widzę tylko czubek swojego nosa. A wtedy w ogóle o sobie nie myślałam. Wierzyłam w to, co mówił, i mocno mnie to dotykało, ale tłumaczyłam sobie, że mam gdzie mieszkać, co jeść i że przecież mnie podwozi w różne miejsca, gdy potrzebuję – mówi. Nie wspierał jej w niczym, a kiedy się smuciła, dołował jeszcze bardziej. – Byłam wtedy kelnerką, szukałam pracy w biurze. Na rozmowach kwalifikacyjnych ciągle słyszałam, że nie mam doświadczenia albo odpowiednich kwalifikacji. Czułam się beznadziejna – opowiada.

Dzisiaj Milena jest dyplomowaną nutrigenetyczką z tytułem magistra zdobytym na brytyjskiej uczelni, prowadzi własną działalność. Dopiero ostatnio uświadomiła sobie, że zawsze szukała docenienia u innych osób. Latami rezygnowała z ważnych dla siebie rzeczy w obawie przed porażką. – Teraz czuję się dobrze sama ze sobą – przyznaje. – Przestałam myśleć, że ludzie życzą mi źle. I żyje mi się znacznie lepiej.

Zmieniłam imiona niektórych bohaterek na ich prośbę.

 

Autorka: Izabela O’Sullivan

Ilustracja: Marta Frej

Tekst opublikowany na wysokieobcasy.pl 4 czerwca 2022 r.