Te małe kłujące przedmioty

Patrząc na małżeństwo Gatesów, wielu obserwatorów zadawało pytanie: „Dlaczego właśnie teraz?”. Może lepiej zapytać: „A dlaczego nie teraz?”.
To stwierdzenie obserwatorów jest bardzo stereotypowe i tabloidyzujące. Jakby zdjęcie uśmiechniętego małżeństwa było gwarantem trwałości związku. Lub jedyną prawdą o tej relacji. Jakby tacy ludzie mieli inny świat przeżyć niż my: nie mieli dni smutku, zawodu, utraty nadziei… Jakby byli maszynami, które nie mają czego wpychać z powrotem pod skórę z obawy, że będą się musieli z tym skonfrontować. Każdy, bez względu na stan posiadania i miejsce urodzenia, przeżywa na co dzień to samo: rozterki, wątpliwości. Każdy z nas czasami jedynie rozciąga usta w kształt uśmiechu. A czasami naprawdę się uśmiecha.
Bywa tak, że związki dobrze funkcjonują do momentu, w którym bycie razem jest wypełniane poprzez rodzicielstwo. Kiedy ta rola się kończy, ludzie przeżywają nieznane im wcześniej problemy: odejście dzieci i niezagospodarowana przestrzeń, czas. Bywa nawet, że my, rodzice, trochę je przetrzymujemy, by odwlec moment rozstania i zmiany. Bo nagle okazuje się, że między kobietą a mężczyzną, gdy przestają być na co dzień w relacji rodzic – rodzic, nie ma tak ważnej dla jakości życia bliskości, wzajemnie akceptowanej osobności, umiejętności rozmawiania, planowania, wspólnych dążeń.
Kiedy te argumenty przestają być ważne, życie traci sens?
Nawet nie chodzi o utratę sensu życia, tylko o niespełnioną tęsknotę, by w końcu zacząć realizować te punkty z naszej listy marzeń i potrzeb, które były odkładane właśnie na ten czas – po wylocie dzieci. To nie marzenia o lataniu paralotnią, gdyby ktoś przypuszczał, że chodzi od razu o coś spektakularnego. To raczej pragnienie, by wspólnie pójść na spacer, trzymając się za rękę, do kina, potem porozmawiać o filmie, rano zaplanować dzień, by wspólnie przeżyć coś miłego. Cieszyć się tym czasem we dwoje. Wspierać w tym, co każde chce teraz przeżyć osobno. I na co teraz, pod względem czasu i finansów, tych ludzi stać. Przedtem te punkty/obowiązki były bardziej związane z dziećmi, techniczne, wymagały rozmawiania ze sobą, współpracy, wspierania się, dzielenia finansami, negocjacji. Ale był cel jasny i konkretny.
A co się działo z tymi marzeniami?
Wielu parom towarzyszy coś, co można nazwać algorytmem odkładania na później. Kiedy dzieci odchodzą z domu, nagle okazuje się, że po pierwsze, „później” jest teraz, po drugie, nie ma z kim swoich marzeń realizować – ten ktoś wcale nie przystaje do planów.
Sporo par rozstaje się, bo przerasta ich rodzicielstwo w pierwszych latach życia dziecka. Jest teoria mówiąca o tym, że mężczyzna odchodzi, kiedy dziecko ma cztery lata. Tutaj mówimy o parach, które wyszły zwycięsko z wymagań rodzicielskich i odchowały dzieci.
Ale za jaką cenę? Może po drodze wyrzekli się siebie na tyle, że nie mogą na siebie patrzeć. A może wcale się siebie nie wyrzekli, tylko jeszcze sami siebie nie znali?
Trudno oczekiwać od dwudziestoparolatków – bo wtedy często rodzą się pierwsze dzieci – dojrzałości w budowaniu przestrzeni dla bycia razem. Od lat marzę o tym, by w szkołach rodzenia nie uczono jedynie fizjologii porodu i opieki nad noworodkiem. Nie widzę sensu uczenia kobiet i mężczyzn bólów partych, prawidłowego oddychania. To jest umiejętność pierwotna. Trzeba takich młodych rodziców nauczyć, co właściwie oznacza mieć dzieci. I jak się z tym ułożyć, gdzie w procesie wychowawczym jest miejsce na teściową, mamę i tak dalej. Jak postawić granicę swoim rodzicom, gdy sami się nimi staliśmy, a oni nie uznają naszego pierwszeństwa w decydowaniu o tym, jak wychowujemy nasze dziecko. I dlaczego to takie ważne. Dla samego dziecka, które rozwija się dzięki temu w zdrowym emocjonalnie świecie. Dlaczego to takie ważne dla związku i dla dziecka, gdy na co dzień ludzie nie zapominają o tym, że są też w relacji kobieta – mężczyzna.
Codziennym odnoszeniem się do siebie z szacunkiem, okazywaniem czułości, uczeniem dziecka, że sypialnia rodziców to nie jest jego kolejny pokój, tylko ich intymna przestrzeń, pokazujemy, jak tworzyć związek.
Para z długim stażem ma o wiele więcej wspomnień niż związek kilkuletni. Jak ludzie radzą sobie z tym bolesnym bilansem?
Różnie. Patrzą na zdjęcia, na których byli zakochani i uśmiechnięci, i kiwają głowami ze zdziwieniem. Ale przecież to także prawda o ich relacji. Wtedy czuli się szczęśliwi i uśmiechnięci. Przez 10, 20, 30 lat para ma różne wspólne historie, wyjazdy, przeżycia, wspólny śmiech.
Pytanie najtrudniejsze: co było poza śmiechem, poza chwilami, co dzisiaj nie pozwala nam być razem? Co się zmieniło? We mnie, w niej/w nim, w nas? Czy to „później, które przyszło teraz” chcemy przeżyć z tym kimś?Często nawet nie chodzi o dzieci, które odchodzą z domu, bo mentalnie ci ludzie już się dawno rozstali. Tylko przez wiele lat używali argumentu, że są ze sobą dla dobra dzieci, czyniąc z nich trochę zakładników lęku przed podjęciem decyzji o rozstaniu.
Albo zakładników czasu – niektórzy umawiają się: „Do momentu, kiedy dzieci staną się pełnoletnie, nie rozstaniemy się”. To dobra decyzja?
Mam duży szacunek dla ludzi, którzy tak robią. To wymaga dużej odwagi, siły i wrażliwości. Ale pod jednym warunkiem – że tych dwoje ludzi, którzy decydują się żyć ze sobą nadal, okazuje sobie nie miłość, bo jej może nie ma, ale szacunek, a nie pogardę. Nie chodzi o to, żeby wypełnić dziecku czas obecnością dwojga rodziców, tylko obecnością dwojga ludzi, którzy potrafią odzywać się do siebie z szacunkiem, nie umniejszają sobie, nie gardzą, nie budują dychotomii kat – ofiara. Natomiast jeżeli w domu jest przemoc, pogarda, krytykowanie, obojętność, poniżanie, brak zaangażowania po obu stronach w utrzymanie przyzwoitej relacji – wtedy trzeba się rozstać. Ludzie gardzący sobą i zostający „dla dobra dziecka” nie uwzględniają go. Bo z takiego domu dziecko nie wyjdzie „z rodziną w sercu”. Będzie miało w sercu mamę i tatę, ale nie – symboliczną rodzinę.
Czy może być tak, że po wielu latach małżeństwa zdarza się po prostu, jak przeczytałam w pewnej książce: „Obudziłem się i zrozumiałem, że już nie kocham mojej żony/mojego męża?”.
To dosyć teatralne i filmowe. Ale rzeczywiście takie egzystencjalne momenty się dzieją. To chwila, kiedy ma się odwagę usłyszeć siebie na głos. W wierszu Rilkego „Samotność” czytamy: „Gdy wchodzi w świt ulica za ulicą/ By ciała co nic nie znalazły w sobie/ Stronią odległe i rozczarowane/ I kiedy ludzie co się nienawidzą/Muszą ze sobą spać we wspólnym łożu/ Wtedy samotność płynie z rzekami ku morzu” (w tłumaczeniu Mieczysława Jastruna). Bywa tak, że człowiek boi się usłyszeć coś nieodwracalnego, definitywnego, odkłada to na potem. I – znowu – okazuje się, że to „potem” jest właśnie teraz. Któregoś razu ten strach tak mocno wypełnia duszę, że nie ma już miejsca na kolejną porcję lęku. Wtedy w końcu pękamy: krzykiem, zdaniem, które w końcu odważymy się powiedzieć na głos. Wyświetlamy sobie nasze życie, którego mamy coraz mniej, i dociera do nas, że nie chcemy kontynuacji dotychczasowego, chociaż często przed nami nie ma konkretnego planu. Bardziej wiemy, czego już konkretnie nie chcemy.
To bardzo trudny moment: instynkt samozachowawczy mówi wyraźnie, że trzeba odejść, że nie ma czegoś podstawowego: chęci współpracy. I wobec tego nie ma nadziei na zmianę. Jest subtelna różnica między tym, że można komuś nie wierzyć, a tym, że nie wierzy się już w tego kogoś. I w dodatku myśli się wówczas o czasie, który pozostał do zagospodarowania, że jest go coraz mniej i dobrze byłoby go spędzić nie tak jak do tej pory.
Zakładamy też, że dojrzali ludzie stworzyli dojrzały związek, więc dlaczego mieliby się rozstawać?
Co to znaczy dojrzały związek? Co to znaczy dobra miłość? Miłość jest uczuciem, w którym powinno być więcej dobrego niż złego. Więcej wspierania niż tego, że czasami nie uda się kogoś wesprzeć. W każdym związku powinno być 90 do 10 – 90 dobrych słów, 90 wspierania, 90 głasków w proporcji do tych 10 słów, które są rozmowami o trudnych rzeczach. To ta przewaga dobrych rzeczy i słów pozwala rozmawiać i pokonywać trudności – chce nam się z drugim człowiekiem siąść, rozmawiać, słyszeć, co do nas mówi. Ideą rozmowy nie jest mówienie, ideą rozmowy jest uważne słuchanie. To ono powoduje, że drugi człowiek się otwiera i chce z nami rozmawiać.
Jeżeli chce się kogoś słuchać, to dlatego, że ten człowiek na co dzień dobrze traktuje partnera, szanuje go. Wtedy ta druga strona chce się wsłuchać w jego słowa, bo ma się – mówiąc mało romantycznie – interes w tym, żeby budować tę relację. Bo człowiek czuje się chciany i szanowany. A jeżeli tak się nie dzieje, pojawiają się złe słowa. Zawsze namawiam, że z dwojga złego lepiej walnąć szklanką czy talerzem w podłogę. Talerz, szklankę można odkupić, a słów nie uda się wyprzeć ze świadomości. Czasami trafiają w intymną, seksualną sferę kobiety/mężczyzny i to są zmiany niemal nieodwracalne. Jeżeli sytuacja pozbawiania godności jest permanentna, druga strona w końcu podnosi głowę i odchodzi.
Mówimy raczej o związkach, w których nie odchodzi się do kogoś.
Tak, szczególnie w przypadku kobiet. One najczęściej w tym czasie życia odchodzą do siebie. Dzisiaj dotyczy to w Polsce pokolenia kobiet 50-60-letnich wychowanych w rodzinach, w których rozwody nie były na porządku dziennym. One wciąż jeszcze tracą, także finansowo, na rozpadzie związku. Niby już równouprawnione i żyjące w partnerskich związkach, ale… no właśnie: kiedy miały małe dzieci, to one zostawały w domu, a wychodząc z niego, czuły się nieprawidłowo. Pracując na rzecz domu, często nie osiągnęły pozycji zawodowej adekwatnej do swoich możliwości, wykształcenia, ambicji.
Teraz, odchodząc, mają okazję poczuć się na miejscu, ale często startują z gorszej pozycji. A jednak odchodzą. Uczą się tego, czego chcą, uczą się też płacić cenę tej decyzji. Bo poza zyskiem jest też strata znanego świata, czasami ludzi.
Szukają szczęścia, którego jeszcze może uda im się zaznać, zanim będą mocno dojrzałe?
Rozstanie to nie jest moment, w którym jedynie mówi się: „chcę być szczęśliwa/szczęśliwy”. Raczej wiadomo już na pewno, co szczęścia nie daje. Być może uwolnienie się z tej relacji obu partnerom da nadzieję, że kolejne lata przeżyją spokojnie. Bo rozstanie jest wtedy bliżej poczucia nadziei na spokój niż euforii. To bardziej potrzeba przewidywalności niż gonienie za szaleńczymi emocjami.
Ludzie, którzy się świadomie rozstali po latach, podkreślają wagę spokoju. Opowiadają obrazami, jak on wygląda. „Rano, kiedy wstaję – nikt na mnie nie burczy”, „Kiedy wracam do domu, nie słyszę od progu pretensji”, „Nie muszę słuchać o tym, że za mało zarabiam czy że jestem nie taka/taki”. To trochę tak, jakby siedzieli na poduszce z wbitymi szpilkami i wyciągali po kolei te małe kłujące przedmioty, moszcząc się wygodniej w swoim życiu. Siedzą bezpieczniej, bez ciągłego stanu czuwania. Myślą o tym, co bolesnego zniknie z ich życia, a nie tylko o tym, co będą mieć w zamian – to sobie jeszcze zbudują. Pozwala to uświadomić sobie: „Podjęłam/podjąłem trudną, może najtrudniejszą decyzję, ale daję sobie szansę na to, żeby rozsiąść się wygodnie na poduszce bez szpilek”. Z tej perspektywy można już pomyśleć: „Co ja chcę w tej chwili”. Bo właśnie przyszło to „później”, które jest „teraz”.