Wdzięczność jest dla dorosłych

Czułość i Wolność

Agnieszka Jucewicz: „Chcesz być szczęśliwy? Bądź wdzięczny” – słyszymy ostatnio z ust różnych autorytetów zajmujących się tzw. samorozwojem, ale też psychologią. „Praktyka wdzięczności” wydaje się nowym panaceum na bolączki współczesnego człowieka.

Agnieszka Iwaszkiewicz: A na czym ona polega?

Na przykład na prowadzeniu "dziennika wdzięczności". Wystarczy przed snem wypisać kilka rzeczy, za które czujemy się wdzięczni. To nie musi być nic wielkiego: „zdrowe i smaczne śniadanie”, ale też „krytyka szefa, która okazała się pożyteczną lekcją” (to cytat z jednego z najpopularniejszych w Polsce coachów). Chodzi o docenianie drobiazgów. Dzięki temu, jak twierdzi znany badacz wdzięczności, prof. Robert Emmons z Uniwersytetu Kalifornijskiego, nasze poczucie szczęścia zwiększy się nawet o 25 proc.

Odczuwanie, wyrażanie i przyjmowanie wdzięczności jest niewątpliwie przyjemne i potrzebne w codziennym życiu. Ale wdzięczność nie zawsze jest prosta. To złożone uczucie, które wymaga dojrzałości. Żeby poczuć autentyczną wdzięczność, nie wystarczy się rozpłynąć w zachwycie nad kubkiem parującej herbaty. To proces, który dość długo rodzi się wewnątrz człowieka. Natomiast nakazy w rodzaju: „A teraz doceń to, co masz”, wydają mi się wymuszaniem, niekoniecznie spójnym z tym, co się aktualnie przeżywa. Można czuć chwilową przyjemność, mieć uczucie komfortu, ale czy to wdzięczność? Aż strach pomyśleć, co by było, gdybym, podsumowując swój dzień, nie znalazła ani jednej rzeczy, za którą czuję się wdzięczna. Czy to by oznaczało, że coś jest ze mną nie tak?

To by oznaczało, że musi pani jeszcze poćwiczyć.

No właśnie, a to mi już trąci takim „terrorem wdzięczności”. Niepotrzebnie infantylizuje coś, co infantylne wcale nie jest.

Wdzięczność przede wszystkim odbywa się w relacji. Wiem, że niektórzy chcą być wdzięczni samym sobie - za to, że czegoś dokonali, coś przekroczyli. Można też czuć wdzięczność za to, że się po prostu żyje, czy że jest się w jakimś pięknym miejscu, natomiast główną rolą wdzięczności jest tworzenie więzi. Ona jest społeczną możliwością świadczenia dobra, okazją do ważnej wymiany.

Cyceron nazwał ją matką wszystkich innych cnót.

A znany filozof Adam Smith uważał, że to emocja, która utrzymuje równowagę w społeczeństwie.

I takiej autentycznej, więziotwórczej wdzięczności wbrew temu, co pani powiedziała na początku, dzisiaj widzę bardzo niewiele.

Kiedyś było jej więcej?

Myślę, że kiedyś przychodziła z większą łatwością, bo żyliśmy bardziej społecznie. Była czymś naturalnym, bo ludzie po prostu bardziej się nawzajem potrzebowali. Nie byli w stanie sami sobie wszystkiego zapewnić - dachu nad głową, pożywienia, opieki nad dziećmi. Tego nie można było po prostu pójść i kupić. Potrzebna była współpraca, pomoc innych.

Dzisiaj wolimy myśleć, że wszystko jest w naszych rękach, więc jeśli już mamy być komuś wdzięczni, to przede wszystkim sobie. Żyjemy w poczuciu omnipotencji: „Do mojego szczęśliwego życia nikt mi nie jest potrzebny”, „To ja sam pokonuję życiowe przeszkody”, „Nigdy nie proszę o pomoc” itd. W takim kontekście autentyczna wdzięczność jawi się jako słabość. Jeśli nie frajerstwo.

Aż tak?

Bo świadczy o tym, że jednak potrzebujemy innych, że jesteśmy zależni, że ktoś nam daje coś, czego sami sobie nie możemy dać. Czy to na poziomie materialnym, psychicznym, czy emocjonalnym. Wdzięczność uświadamia nam, że wcale nie jesteśmy samowystarczalni. Dopóki się nie dopuści do siebie takiej myśli, trudno o uczucie wdzięczności.

Co jeszcze może stać na drodze do odczuwania wdzięczności?

Na przykład niechęć do konfrontacji z własnym brakiem. Ktoś daje mi coś, czego nie mam. Jeśli ten brak jest dotkliwy i dodatkowo wiąże się z jakimś bolesnym doświadczeniem, wdzięczność nie może zaistnieć. W jej miejsce pojawia się chęć zawłaszczenia tego dobra: „Tak naprawdę ten człowiek mi tego nie dał, bo ja wszystko mam”.

Weźmy na przykład troskę. Jeśli ktoś w dzieciństwie nie otrzymał jej w należytym momencie, formie lub ilości albo otrzymywał ją warunkowo, za spełnianie oczekiwań, to taka osoba nie chce już nigdy tak się czuć - że potrzebuje, ale nie dostaje. I tak się urządza w życiu, żeby już nie musieć kierować potrzeby troski czy bliskości do innych. Nie potrzebuje, więc i nie zawdzięcza.

Są też ludzie, którzy uważają, że nie zasługują na to, co dostają. Czy im też trudniej jest odczuwać wdzięczność?

To inny aspekt tego, o czym teraz rozmawiamy, czyli konfrontacji z brakiem. Taki człowiek, dostając coś, czego nie posiada, może się poczuć zdemaskowany. I wtedy traktuje ten podarunek jako coś bardzo dotkliwego. To może być zwykłe zaproszenie na przyjęcie skierowane do osoby samotnej, która się tego wstydzi, na przykład. Wdzięczność w takich przypadkach przypomina o tym, że jest się ubogim w jakąś cechę, umiejętność, czy jeszcze coś innego, ważnego, więc lepiej jej do siebie nie dopuszczać. I odmówić zaproszeniu z poczuciem wyższości. Powściągliwie i z godnością.

Przeciwny biegun to sytuacja, kiedy mamy poczucie, że wszystko nam się należy, więc za co tu dziękować?

I to jest, niestety, znak naszych czasów. Dziś często wydaje nam się, że musimy tak układać sobie życie, żeby nasze oczekiwania były spełnione, a my szczęśliwi. Praca, związek, środowisko, w którym się obracamy, mają nas zaspokajać, nie frustrować. Co więcej, należy to osiągnąć bez specjalnego wysiłku. Rozmawiałyśmy o tym w naszej poprzedniej rozmowie o terrorze szczęśliwości. Postawa roszczeniowa ruguje z życia uczucie wdzięczności.

Myślę jeszcze, że dla takiego człowieka naszych czasów wdzięczność może być trudna, bo może dawać poczucie, że go zatrzymuje.

W tym marszu po jeszcze lepiej i więcej? Tak też może być. Pojawia się obawa, że jeśli bym sobie pozwoliła odczuć taką autentyczną wdzięczność za to, jak i dzięki komu tak się ułożyło moje życie, to tak, jakby powiedzieć sobie: „Stop! Wystarczy! Jestem usatysfakcjonowany. Nie potrzebuję więcej”. Jakby nie mieć już wyzwań. A takie myślenie wydaje się dziś kompromitujące. Przecież ma mi nie wystarczyć, a na wdzięczność mogę sobie pozwolić, pod warunkiem że potraktuję ją jako kolejny gadżet - vide prowadzenie dzienniczka wdzięczności – a nie jak coś, co wyniknie z mojego świata wewnętrznego i będzie efektem pokonania własnych ograniczeń emocjonalnych - jakiegoś zblokowania, skrępowania. Czasem kłopot z wdzięcznością polega na tym, że się ją czuje, ale nie potrafi okazać, bo wydaje się ona czymś zawstydzającym. Wtedy na gest skierowany ku nam reagujemy obojętnością lub lekceważeniem.

Ale bywa też, że nie dopuszczamy do siebie wdzięczności, bo wolimy trwać w niechęci do osoby, która nam coś wartościowego ofiarowuje czy ofiarowała, i podtrzymywać negatywne uczucia, które do niej żywimy. Dzięki temu tkwimy w poczuciu skrzywdzenia.

Po co?

Dla niektórych taka pozycja jest bardzo żywiąca i gratyfikująca. Gdyby dopuścili do siebie wdzięczność, musieliby zrezygnować z pozycji ofiary, która jest dla nich po prostu bezpieczna.

Kiedy pani to mówi, myślę o dorosłych dzieciach, które „koszmarnym” dzieciństwem tłumaczą wszystkie swoje życiowe niepowodzenia, choć mają już lat 40 czy 50. A przecież pewnie poza tym, co trudno wybaczyć, są jakieś rzeczy, za które można być tym rodzicom wdzięcznym.

To może najważniejsza rzecz związana z wdzięcznością – umiejętność znoszenia ambiwalencji, czyli tego, że ta sama osoba może być zarówno dobra, jak i zła. Coś nam zabiera, ale też coś nam daje. Trzeba umieć to dostrzegać i łączyć. Ta umiejętność, powtarzana wielokrotnie w stosunku do różnych osób i na różnych etapach życia, jest oznaką dojrzałości.

Ale żeby oddać sprawiedliwość – trudno czuć wdzięczność do rodziców, którzy znęcali się fizycznie, psychicznie czy zaniedbywali, chociaż pewnie jest to możliwe... W takich drastycznych przypadkach raczej myślałabym o tym, że można czuć wdzięczność do siebie, że się potrafiło tamte straszne doświadczenia przekuć w coś twórczego i że dzisiaj dzięki nim jest się bardziej wyczulonym na ludzką krzywdę albo bardziej uważnym na własne dzieci.

Natomiast w przypadkach nie tak dramatycznych można uznać, że co prawda rodzice np. mało chwalili, częściej ganili, co sprawiło, że jest to jakiś nasz dzisiejszy życiowy kłopot, ale z drugiej strony ci sami rodzice byli np. dowcipni, rodzinni, troskliwi oraz pozwalali sprowadzać do domu różne psy, koty i żółwie. I za to już można być wdzięcznym.

Są jednak osoby, które nie są w stanie tej ambiwalencji znieść albo w ogóle, albo okresowo. Nie potrafią wytworzyć tego, co się w psychologicznym języku nazywa „wystarczająco dobrym rodzicem” z naciskiem na słowo „wystarczająco”. Takim, który wspiera, ale też czasami frustruje, nawala. Niektórzy nie są w stanie tak swoich rodziców zobaczyć. Widzą ich wyłącznie albo jako idealnych, albo jako tych złych. Wtedy wdzięczność nie może zaistnieć.

Kłopot polega też na tym, że jak już dopuszczę do siebie myśl o wdzięczności, to tam się pojawia motyw wzajemności.

A niekoniecznie mogę mieć ochotę na rewanż... O to chciała pani zapytać?

Tak. No bo na przykład właśnie ten ktoś mnie kiedyś skrzywdził.

Nie musi być aż tak. Wystarczy, że kogoś nie cenimy albo nie lubimy. Tak po prostu. I jeśli od takiej osoby dostaniemy coś ważnego, to możemy się czuć przymuszeni do wdzięczności i do wzajemności, na którą nie mamy ochoty, choć na rozum wiemy, że powinniśmy się zrewanżować. Taka wdzięczność staje się powinnością, kamieniem u szyi i nadweręża nasz obraz w naszych własnych oczach: „Jak to? Ja? Taki dobry człowiek nie jestem w stanie zrobić takiej rzeczy?”.

No i co z tym zrobić?

Chodzi o granice. Są sytuacje, w których mamy prawo wcale nie czuć się wdzięczni. Dojrzałość nie polega na tym, żeby czuć się wdzięcznym za wszystko każdemu, za to, że słońce wzeszło i że rodzice nas urodzili. Możemy czuć, że ktoś na naszą wdzięczność nie zasługuje, bo wykonał jeden miły gest, ale przedtem cały dzień z premedytacją robił nam przykrości. Albo dlatego, że to dobro, które daje, nie jest szczerym darem, tylko zwykłą manipulacją. Na przykład proponuje nam pomoc w zamian za bezwzględne podporządkowanie się.

Wtedy możemy usłyszeć, że jesteśmy niewdzięczni.

Tyle że w takich przypadkach niewdzięczność świadczy o dojrzałości. Oznacza, że pilnujemy swoich uczuć, że są one dla nas drogowskazem. Nie zaprzeczamy, że kogoś nie lubimy albo że się na niego gniewamy, czy że czujemy się wykorzystywani do cudzej gry.

Wdzięczności można się nauczyć?

Może można się nauczyć ją okazywać, ale czy można się nauczyć ją czuć? Z tym mam kłopot. Powiedziałabym raczej, choć nie lubię tego słowa, że można się na nią otworzyć, np. w terapii, kiedy dotyka się jakichś nieużywanych dotąd obszarów albo zmniejsza napięcie psychiczne w innych, co sprawia, że pojawia się ulga, za którą może przyjść wdzięczność... Natomiast mam ograniczone zaufanie do nauki rozumianej jako praktyka wdzięczności, o której pani wspomniała. Czy za tym idzie prawdziwa przemiana, czy to jest tylko zewnętrzna forma? Czy taka wdzięczność uruchamia jakiś dalszy proces psychiczny, np. pozwala pozbyć się jakiegoś ciężaru, który nosiło się w sobie latami? Przekroczyć swoje wewnętrzne blokady? Zbliżyć się do kogoś? Mam wątpliwości.

Co poza terapią może nas jeszcze otwierać na wdzięczność?

Różne życiowe doświadczenia, które powodują, że nabieramy pokory, uczymy się doceniać. Możemy być bardzo dojrzałą psychicznie osobą, ale pewne doświadczenia życiowe hartują tę dojrzałość: rodzenie dzieci, śmierć bliskich, dramatyczne rozstania, choroby. Myślę, że to jest prawdziwa nauka wdzięczności. W wyniku różnych, najczęściej trudnych, życiowych doświadczeń człowiek mięknie, dopuszcza do siebie możliwości, które kiedyś wydawały mu się niemożliwe – np. to, że może poprosić innych o pomoc oraz ją przyjąć. Kiedy ta wdzięczność jest harmonijna, w zgodzie z nami i szczera, to wtedy naprawdę może być wyzwalająca.

Rozumiem, że warunek jest taki, żeby była szczera, a nie wmówiona: „Czuj wdzięczność za to, że mąż cię zdradził”, bo to „lekcje, dzięki którym więcej się dowiesz o sobie”. To znów cytaty z różnych samorozwojowych porad.

Obiegowo tak się czasem mówi: „Jestem wdzięczna, że mnie wyrzucili z pracy, bo rok później znalazłam lepszą”. Tyle że, po pierwsze, to się zwykle mówi właśnie rok czy dwa lata później, a po drugie – nie wiem, czy słowo „wdzięczność” jest tu adekwatne. Czy nie określa to ulgi albo satysfakcji, które wdzięcznością jednak nie są. Zresztą w naszej kulturze często używa się słowa „wdzięczność” do określenia zupełnie innego procesu. Takiego szantażu emocjonalnego. Czegoś, co w psychologii nazywa się podwójnym wiązaniem: „Dam ci coś, nawet jeśli tego nie chcesz, a ty masz mi za to być wdzięczny”. Albo: „Masz być wdzięczny, bo to wynika z twojej pozycji w rodzinie czy społeczeństwie”.

Bo na przykład jesteś dzieckiem.

Albo starcem lub biedakiem, który ma być wdzięczny swojemu dobrodziejowi. Bo taka jest hierarchia. „Ja się tak naharowałam, zrobiłam twoje ulubione potrawy, a ty nie chcesz przyjść na Wigilię, tylko wolisz ją spędzić ze swoją dziewczyną” – mówi matka do dorosłego syna. Powstaje obciążający zarzut: „Jesteś niewdzięczny”. Niewdzięcznością jest tu chęć życia po swojemu. Obdarowany słusznie czuje, że ten „prezent” wcale nie jest dla niego, tylko że to taka korupcja emocjonalna, wymuszona wdzięczność, która z prawdziwą nie ma nic wspólnego.

Niełatwo się z tego wyplątać.

Często w takich sytuacjach pojawia się poczucie winy: „Jestem niewdzięcznikiem, matka się przecież tak troszczyła, zaniedbywała swoje przyjemności”. Czujemy głęboki wstyd, że nie potrafimy, a powinniśmy okazać wdzięczność, który prześladuje i gnębi. A jesteśmy po prostu zaszantażowani.

Można też tę wdzięczność spróbować odegrać, co tam.

Zrobić takie show wdzięczności? Można. Mama będzie zadowolona, ja wrócę do domu, naprzeklinam się, wyzłoszczę, powiem, że nigdy więcej się nie dam wmanewrować w taką np. Wigilię czy imieniny, czy co tam jeszcze. Z tego stosunkowo łatwo się opłukać. Natomiast z takiego silnego poczucia winy, że „jestem zły”, „krzywdzę”, „unieszczęśliwiam”, a ktoś przecież chciał tak dobrze, już wcale nie tak łatwo.

O co może chodzić tej osobie, która wymusza wdzięczność?

O poczucie znaczenia. Poczucie, że cały czas jest się ważnym. Kontrolę.

Ale przecież ten ktoś wie, że to wdzięczność wymuszona?

Niekoniecznie. Jest jeszcze motyw rekompensaty za trud. Jeśli ktoś się umęczył i słyszy: „Ja wcale tego nie potrzebuję, nie potrzebowałam nigdy”, no to jak wybrnąć z tej sytuacji? Trzeba wymusić wdzięczność, bo tylko ona jest w stanie uzdrowić ten niepotrzebny wysiłek, ten masochistyczny kawałek, który kazał się poświęcać. Wszyscy mi mówili, żeby w tym roku nie robić 12 potraw na Wigilię, żeby podzielić się pracą, ale ja nie chciałam i teraz, zamiast wziąć odpowiedzialność za tę decyzję, wolę wymuszać na innych wdzięczność, bo to ma mi przynieść ulgę od uczucia porażki czy utraty.

Mnie się wydaje, że w poprzednich pokoleniach relacje rodzice – dzieci często były obarczone tą wymuszoną wdzięcznością.

Zgadzam się. I teraz z przyjemnością obserwuję kolejne pokolenia, na przykład takich 20-30-latków, którzy mają bardzo dobry kontakt ze swoimi rodzicami i chętnie spędzają z nimi czas. Z własnej woli, a nie z przymusu. Chcą dawać i potrafią brać, właśnie dlatego, że nikt ich tą wdzięcznością tak uporczywie nie szantażował.

W moim czy w pani pokoleniu dzieci bez przerwy musiały być za coś rodzicom wdzięczne, natomiast rodzice rzadko czuli się wdzięczni swoim dzieciom. Dziś to się zmienia, mam wrażenie.

Bo dzisiaj coraz częściej rodzice umieją zobaczyć, że też mają frajdę z tego, że są rodzicami, potrafią docenić, ile od swoich dzieci się uczą. Dzieci przecież sprawiają, że się rozwijamy, że się wycofujemy z niektórych swoich nietrafionych pomysłów, staramy się okiełznywać zbyt daleko idące i zawłaszczające chęci.

Dlaczego poprzednim pokoleniom trudniej było to zobaczyć?

Bo na dziecko patrzyło się inaczej. To nie był mały człowiek, tylko ktoś bez właściwości, kto jeszcze nie ma potencjału. Dopiero rodzic go lepił, a dziecko miało być wdzięczne za to lepienie, za te wszystkie poświęcenia, za to, że jest nakarmione, ubrane, wykształcone, dobrze wychowane. Rodzicielstwo oznaczało władzę.

W tej chwili już się tak o dzieciach nie myśli. Daje im się podmiotowość od samego urodzenia. Dba o ich przeżycia, potrzeby, prawa, choć to oczywiście nie znaczy, że dzisiejsi rodzice nie popadają w rozmaite pułapki na styku rodzicielstwa i wdzięczności.

Czasem słyszę od poprzednich pokoleń, że dziś dzieci są niewdzięczne, bo nie są uczone dziękowania. Nie mówi się już im: „No, podziękuj babci za obiad”, „Podziękuj dziadkowi za to, że przyszedł. Dla ciebie specjalnie przyszedł”.

Czy dzieci naprawdę muszą być wdzięczne za to, że dorośli się nimi opiekują? Że dostały obiad? Że ktoś się z nimi pobawił? Dorośli są od tego, żeby się dziećmi zajmować, wychowywać je. Nie uważam za zasadne wymagać od nich wdzięczności za to, że dorośli realizują swoje obowiązki. Ja, w każdym razie, nie chciałabym, żeby mój syn czuł, że koniecznie musi „spłacić dług”, bo go wychowałam, w dodatku mając z tego przyjemność.

Natomiast już za niektóre rodzicielskie zachowania wynikające z miłości warto być wdzięcznym. Za to, że rodzice zrobili coś ponad to, że ubrali, wykarmili i wykształcili. Na przykład zrobili jakiś krok, który był dla nich bardzo trudny, okazali wsparcie dla zachowań czy decyzji dziecka, chociaż było to kompletnie sprzeczne z ich poglądami czy uczuciami: zaakceptowali nieheteroseksualną orientację dziecka czy nie przeszkadzali w realizowaniu ryzykownych pasji, choć mieli w sobie dużo rodzicielskiego lęku.

Czyli wdzięczność ma większą szansę zaistnieć wtedy, kiedy daje się coś bez oczekiwania zwrotu.

Kiedy się daje, bo się ma taką potrzebę lub dlatego, że tak się rozumie bliskość w relacji. I bierze się za to odpowiedzialność. A nie, kiedy się poświęca po to, żeby wypominać: „Zobacz, ja tu flaki dla ciebie wypruwam, a ty co?”. Taka wdzięczność dławi.

I jak teraz się nad tym zastanawiam, to nie wiem, czy słowo „dawać” to jest to słowo, o które tak naprawdę chodzi we wdzięczności... Może lepsze by było słowo „być”. Być blisko kogoś? W przyjaźni? W rodzicielskim kontakcie? Oczywiście w tym też się zawiera proces dawania, ale nie on jest najważniejszy. Takie dawanie nie zakłada wzajemności. Ja ci daję siebie, swój czas, dlatego że sama tak zdecydowałam. A jeśli mam „dość”, to nie ty jesteś za to odpowiedzialny, tylko ja albo świat, albo taki moment w życiu.

Czyli nie robię tego wszystkiego po to, żebyś mi na starość podał szklankę wody.

Byłoby miło, gdybyś mi ją podał, bo chcesz, a nie dlatego, że jesteś tak ode mnie uzależniony poczuciem winy, że teraz przez kolejne 20 lat ty z kolei się będziesz dla mnie poświęcał i co wieczór mi tę szklankę podawał. Taka nadmierna wdzięczność też nie jest czymś dobrym, bo może krępować i szkodzić relacji. Jeśli ktoś jest wdzięczny, wdzięczny i tylko wdzięczny, to można mieć już tego dość i zacząć powątpiewać w szczerość intencji. Mnie by zastanowiło, czy to nie jest jakaś reakcja pozorowana, czyli taka, gdzie uczucia agresywne i odwetowe do ważnej osoby budzą tyle lęku, że zamieniane są na swoje przeciwieństwo, np. właśnie na wdzięczność.

Pani osobiście nie ma kłopotu z przeżywaniem wdzięczności?

Z przeżywaniem nie. Odkrywam w sobie duże pokłady wdzięczności. Natomiast z przyjmowaniem wdzięczności już mam kłopot. Natychmiast czuję potrzebę rewanżu, czasem zwielokrotnionego. I to zbyt długo zaprząta moje myśli.

Kiedy czuje się pani najbardziej wdzięczna?

Chyba wtedy, kiedy mam poczucie, że ktoś mnie tak dobrze rozpoznał. Dał mi to, czego naprawdę potrzebuję. Nie dlatego że go o to poprosiłam, tylko dlatego, że sam to zobaczył: dobrze odczytał mój nastrój, przypatrzył się uważnie temu, co lubię, usłyszał mnie i włożył wysiłek w to, żeby na to odpowiedzieć. Na przykład poszukał prezentu, który do mnie idealnie pasuje, a nie zadzwonił zapytać: „To co chcesz na urodziny?”. Nie wymagam takich rzeczy na co dzień. Nie potrzebuję, żeby mnie ktoś cały czas tak czujnie monitorował, ale jak się to już wydarzy, jak dostanę w prezencie czyjeś prawdziwe zainteresowanie, to wtedy rozpływam się we wdzięczności.

 

Z psychoterapeutką Agnieszką Iwaszkiewicz rozmawia Agnieszka Jucewicz.  

Tekst opublikowany w serwisie wysokieobcasy.pl 31 października 2020 r.
Pierwszy raz publikowany w magazynie "Wysokich Obcasach Extra"  nr 2/2017.