Wszystkich Świętych. Moi religijni przodkowie byli blisko zmarłych. Dzieci na cmentarz chodzą jak za karę

Moje dzieci nie lubią Święta Zmarłych, a w ogóle na cmentarz chodzą jak za karę. Zupełnie tego nie rozumiem, bo sama jako dziecko uwielbiałam ten dzień, a spacer na cmentarz wydawał mi się o niebo ciekawszy niż do parku. Te wszystkie intrygujące stare imiona na tablicach, romantyczne napisy, rzeźby, sepiowe zdjęcia… Co to była za pożywka do wyobraźni! Wszystkich Świętych obchodzone razem z Dniem Zadusznym, czyli Zaduszkami to były drugie po Bożym Narodzeniu najfajniejsze święta w roku. Na cmentarzu było pięknie: paliły się światełka, wszędzie stało (i szło - w objęciach przechodniów) mnóstwo kwiatów, a ludzie byli wystrojeni w najlepsze palta i nowe kozaki. Panował tam taki swojski rejwach, no i co rusz spotykało się jakąś sto lat niewidzianą kuzynkę albo wuja z wielkiego miasta. Nic więc dziwnego, że plotki krążyły między grobami jak zapałki. A po wizycie na cmentarzu czekał nas wielki i pyszny rodzinny obiad. Na wschodzie, gdzie się wychowałam, nie było słodyczy na cmentarnych straganach, ale od warszawiaków wiem, że żelaznym punktem Wszystkich Świętych było tu zjedzenie pańskiej skórki.
Na marginesie, za komuny 1 listopada zaczęto oficjalnie nazywać Świętem Zmarłych. Ta nazwa funkcjonuje do dziś, sama zresztą wolę jej używać, bo jest prostsza i oddalona od kontekstu religijnego.
Być może cmentarz – inaczej niż dla moich dzieci – nigdy nie był dla mnie miejscem ponurym, bo zmarłych, których tam odwiedzałam, doskonale znałam z opowieści. W czasach gdy w rodzinnym domu w Tykocinie był czarno-biały telewizor z jednym kanałem, historie o przodkach były najlepszą rozrywką na długie zimowe wieczory. Nic więc dziwnego, że potem szłam zapalić świeczkę na grobie Stacha, Stryjka Księdza czy Starej Romelowej, jakbym wybierała się do nich na herbatkę. A jednocześnie naturalne dla mnie było, że śmierć to, paradoksalnie, część życia.
W ogóle mam wrażenie, że moi bardzo religijni przodkowie duchowo byli blisko swoich zmarłych. Nie tylko poprzez opowieści o nich, które przewijały się w życiu codziennym, ale także poprzez sny. Zmarli często w nich występowali i zwykle było to jakoś interpretowane – np. że nieżyjący brat chciał ostrzec siostrę przed niebezpiecznym wyjazdem albo mamusia (nigdy matka czy mama!) zapowiedzieć czyjąś nadchodzącą chorobę albo narodziny nowego członka rodziny. Cienie zmarłych bliskich potrafiły się ukazywać za winklem wieczorową porą, a ich zdjęcia spadać ze ścian w określonym celu. I nie było w tym niczego strasznego. Wręcz przeciwnie – połączenie świata żywych i umarłych wydawało się całkiem oczywiste. Zaduszki zaś były tego symbolem.
Wszystkich Świętych, dziady, Halloween. Co jeszcze?
O tym styku światów jest zresztą czwarta część „Dziadów", w której chrześcijański rozum ściera się z ludową wizją życia po śmierci. Jak się nad tym zastanowić, to połączenie, a nawet spotkanie tych dwóch światów stanowi istotę świąt zmarłych obchodzonych w innych krajach i religiach. Nie szukając daleko – o to przecież chodzi w mającym celtyckie korzenie Halloween. Podobnie jak jego słowiański odpowiednik, czyli dziady, to moment, kiedy mogą powrócić na ziemię zbłąkane dusze. Kościoły chrześcijańskie potępiły obie te tradycje, ale żeby nie zostawić wiernych z niczym, wprowadziły własne święto. I tak katolicy obchodzą 1 listopada Dzień Wszystkich Świętych i 2 listopada Dzień Zaduszny. W naszym kraju ma ono wyjątkowy status, w innych krajach katolickich przebiega na ogół znacznie skromniej. Wyjątkiem, i to jakim, jest oczywiście Meksyk. Jego Dia de los Muertos urósł do rangi narodowego symbolu. Kto by nie kojarzył – szczególnie po oscarowej animacji „Coco" – kolorowych czaszek, szkieletów, domowych ołtarzyków ku czci bliskich i pomarańczowych kwiatków podobnych do nagietków. Meksykanom udało się nie zatracić starej tradycji ludów rdzennych i zgrabnie połączyć ją z chrześcijańskim świętem. Zmieściły się w niej i wielkie pochody przebierańców, które przyciągają tu turystów, i zwyczaje bardzo prywatne. Bo wspominane ołtarzyki buduje się w domach po to, by zaprosić dusze zmarłych bliskich. Są tu więc świeczki, kwiaty, zdjęcia, ich ulubione potrawy, ale i alkohole czy papierosy. Poszukiwanie pradziadka w zaświatach i załatwienie z nim pewnej ważnej sprawy to zresztą główny motyw filmu „Coco". Meksyk to też miejsce, gdzie można pokochać cmentarze. Nigdzie na świecie nie widziałam tak wspaniale kolorowych grobów, gdzie każda konstrukcja jest małym dziełem sztuki. Niektóre wyglądają jak miniaturowe domki czy nawet pałace, z ogrodami i własną menażerią. Wszystko zależy od tego, kim był, czym się zajmował i co lubił mieszkaniec kwaterki.
Są kraje, np. w Ekwador, Gwatemala, Rosja czy Gruzja, gdzie na cmentarze przynosi się jedzenie, a nawet alkohol. I wyprawia się tu regularne imprezy. W Gruzji przy grobach ludzie budują specjalne stoliczki na wino. Jak można sobie wyobrazić, nie są to ponure spotkania, a przy okazji wspomina się zmarłego. Czasami na grobach się nie tylko je, ale i… śpi. Tak jest m.in. na Filipinach i w Nikaragui. Brrr.
Święto Zmarłych w wersji hard
Nie tylko kwiaty i jedzenie są powtarzającymi się elementami świąt, które można porównać do naszych Zaduszek. Światło czy ogień to kolejny powszechny motyw. Świeczki, znicze – ostatnio także na baterie czy ledowe – można zobaczyć na cmentarzach całego świata. (Wiadomo, nie wszędzie, bo na żydowskich grobach, czyli macewach kładzie się kamienie). W Japonii podczas święta O-bon, które obchodzi się od ponad 500 lat, stawia się przed domami latarnie. Mają one pomóc trafić do domu duszom zmarłych, które tego dnia wracają na Ziemię. Japończycy podobnie jak Meksykanie przygotowują jedzenie i picie, które układają na ołtarzach przed domami. I wcale się przy tym nie smucą na myśl o zmarłych, tylko się bawią i tańczą na miejskich festiwalach bon-odori. Podobno lampiony, które podczas święta lądują w rzekach, jeziorach i morzu, to niezapomniany widok.
Są oczywiście i mniej zachęcające tradycje związane z upamiętnieniem zmarłych. Za nic nie pojechałabym na Magadaskar, żeby uczestniczyć w ceremonii famadihana, czyli obracania zmarłych. Zgodnie ze starym zwyczajem, żeby zapewnić sobie dobrobyt i zdrowie, trzeba co 5 do 8 lat wykopywać z grobu ciała nieżyjących bliskich. Następnie obnosi się takie ciało po okolicy, oczywiście świętując, a potem owija w nowy całun i uroczyście składa do grobu. Obrzydliwe? Może i tak. Niehigieniczne? Raczej. W każdym razie dla nas. Ale w tamtej kulturze widocznie nie. Z całą pewnością ta tradycja sprawia, że światy żywych i umarłych się przenikają. Że pamięć o bliskich, całkiem dosłownie, nie umiera nigdy.
Na całe szczęście podobny cel możemy osiągnąć bez ceremonii obracania zmarłych czy spędzenia nocy na cmentarzu. Myślę, że w ramach Zaduszek wyciągnę stare zdjęcia i opowiem dzieciom o osobach, których groby odwiedzimy. Postaram się wyszperać z pamięci jakieś fajne historie. Potem może upieczemy sernik z przepisu nieżyjącej cioci Haneczki, położymy go na półmisku po cioci Peli, i przymierzymy futrzaną czapę, którą mam po dziadku Heniu. Może pogadamy o tym, co się dzieje z człowiekiem po śmierci według buddystów, muzułmanów, chrześcijan i żydów. A co się dzieje ze zwierzętami – np. naszym psem Brysiem, który właśnie zakończył swoje długie życie. No i pewnie znowu obejrzymy „Coco", a na stole będzie nam migotała świeczka wstawiona w wydrążoną dynię.