Z tyłu liceum, z przodu muzeum, a w środku miłość

Umówiłyśmy się na rozmowę o związkach, które zaczęły się jeszcze w liceum i przetrwały długie lata. Ale czy pani w ogóle zna takie pary? Bo ja może jedną…
Znam. Też jedną. Inne się rozpadły. Poznali się w szkole podstawowej, a dziś mają prawnuki. I są najlepszym, najbardziej udanym małżeństwem, jakie spotkałam w życiu.
Ale to wyjątek od reguły, bo małżeństwa „od szkoły” są tak samo rzadkie, jak trwające przez całe życie szkolne przyjaźnie.
Pani ma taką przyjaźń?
Miałabym, ale większość mojej klasy i mojego roku studiów jest za granicą. Część wyjechała sama z siebie, część musiała wyjechać w 1968 roku. Czego nieustannie żałuję.
A dlaczego te miłości i przyjaźnie od szkoły są takie rzadkie?
Bo my w wieku 17 lat i my po czterdziestce czy pięćdziesiątce to zupełnie inne osoby. Z czasem zmienia się nasza hierarchia wartości, potrzeb i celów. Jesteśmy tacy sami, ale inni. Ja już mam za sobą dziewięć żyć. Tyle przeszłam, sprawdziłam, zweryfikowałam, tyle rzeczy mi nie wyszło, a tyle wyszło…
Jacy jesteśmy w czasie licealnej miłości?
Zwykle taka miłość trwa do początku studiów. A potem zaczynamy mieć nowe cele i to nasze młodzieńcze uczucie gdzieś wyparowuje. Jeden idzie na studia, a drugi do pracy, ktoś wyjeżdża do innego miasta, a ktoś spotyka nagle nową fascynację na swojej drodze i bierze ślub. Badania pokazują, że to właśnie na studiach najczęściej się pobieramy. Nie wiem zresztą dlaczego. Może warto by jeszcze pohulać?
Bo może wtedy jest największy wybór potencjalnych mężów i żon?
Tak się mówi. Że jak nie znajdziesz na studiach, to potem już wszystko poprzebierane.
Licealna miłość ma ciekawą dynamikę. W szkole, łącząc się w pary, co innego jest dla nas ważne i nas wiąże. Zakochani w szkole wspierają się przede wszystkim przeciwko rodzicom i reszcie rówieśników. Tworzą taki swój warowny zameczek, w którym się chowają przed całym złem tego świata. To im daje poczucie, że się rozumieją i mają obok kogoś naprawdę bliskiego.
Dlatego moim zdaniem bardzo dobrze jest mieć za sobą takie szkolne doświadczenie chodzenia ze sobą. Teraz dochodzi do tego jeszcze seks. Za tzw. moich czasów rzadko to się zdarzało, żeby młodzi ludzie w szkole już ze sobą sypiali. Ale może tylko mi się tak wydawało? Niedawno ze zdziwieniem dowiedziałam się, że jedna z par z mojej klasy uprawiała seks, a myśmy o tym nie wiedzieli.
Poszukałam na forach internetowych, co najczęściej mówi się o takich licealnych miłościach z długim stażem. I wie pani, co piszą? Że to taka czysta miłość, coś prawdziwego. Bo potem, koło trzydziestki, włącza nam się wyrachowanie i szukamy facetów z kasą. Prawda?
Idea, że w wieku 17 lat jesteśmy czystą kartką papieru, jest z gruntu nieprawdziwa. W tym wieku wchodzimy w związek z ogromnym obciążeniem domowym, ze złym myśleniem na swój temat, z marzeniem, żeby w ogóle ktoś nas docenił.
Nie jest prawdą, że dzieci są „czyste, bez przeszłości”. Może przez pierwsze dwa, trzy lata życia, choć niektóre są nieszczęśliwe, już wychodząc z brzucha matki, bo gdy do posiadanie dzieci biorą się ludzie toksyczni, uszkodzeni emocjonalnie, to taki maluch ma przechlapane już z góry. Stąd bierze się agresja, przemoc w szkołach.
Z nastolatków stajemy się dorośli. Co wtedy się w takich związkach dzieje?
Wychodzimy z tej enklawy na świat i odkrywamy, że do życia potrzebne są zupełnie inne rzeczy. To, co wzbudzało w nas zachwyt w szkole, przestaje mieć znaczenie. A prawa młodości są takie, że wtedy się głównie zwraca uwagę na wygląd i pozycję w klasie czy w szkole.
Ale gdy wchodzimy w prawdziwy świat, to potrzebujemy u partnera raczej pewnej przedsiębiorczości, zaradności, dawania sobie rady z przeciwnościami losu, umiejętności nawiązywania kontaktów z innymi ludźmi. To się bardzo przydaje, by w dorosłym życiu zbudować dom, założyć rodzinę i odnaleźć się pracy.
Czasami się okazuje, że ten ładny chłopak ma te cechy. Wtedy miłość licealna trwa, bo ludzie się dobrze dobrali i rozwijają w tę samą stronę. Tym bardziej, jeśli dzielą też te same wartości. Ale czasami z klasowych piękności wyrastają mało ciekawe kobiety. A z szarych myszek niezwykłe osobowości. Na zjazdach klasowych po latach widać to najwyraźniej.
Powiedziała pani, że dobre związki łączą wspólne wartości, a nie zainteresowania czy cechy charakteru?
Badania pokazują, że tym, co ludzi najbardziej łączy, są właśnie wartości. Tyle że te wyraźniej pojawiają się zwykle w dorosłym życiu, formułowane przez zetknięcie się dziecięcych, młodzieńczych doświadczeń i wyobrażeń z nowymi doświadczeniami. Jakby przeczucia, marzenia i pragnienia konfrontowane z życiem.
Na randkach zawsze pokazujemy się wspaniale, to eksportowa wersja nas samych. Dopiero później, w codziennym życiu pokazujemy swoją prawdziwą twarz. Czasem nie wiemy, z kim zamieszkaliśmy.
Z wartościami jest tak samo. Nie wiemy, czy wychowywanie dzieci i bycie mamą jest dla nas nadrzędną wartością, dopóki nie będziemy mieć dzieci. A może ważniejsza będzie kariera? W ciągu całego naszego życia wartości mogą się mniej lub bardziej zmieniać, weryfikować.
Jeśli jednak uznamy, że wierność, przysięga i poczucie odpowiedzialności w życiu są dla nas nadrzędne, to na takich wartościach można dużo zbudować. Myślę, że te licealne małżeństwa z długim stażem muszą mieć takie wspólne fundamenty. To ich trzyma razem i bardzo pomaga, zwłaszcza wtedy, gdy po latach nie jesteśmy już tak atrakcyjni.
A co z marzeniami? One nie są ważne?
Są, ale wyzwaniem dla długiego związku jest to, że te marzenia też się zmieniają. Albo spełnia je tylko jedna strona. Np. on marzył o tym, by być znanym naukowcem, a ona chciała mu w tym pomagać. Ale teraz ona chce się kształcić, rozwijać i być kimś, a on chce, żeby ona była dalej tylko jemu pomocną żoną. Wtedy albo zmienimy swoje oczekiwania, albo nie będzie nam razem po drodze. To oznacza rozstanie.
I dobrze, bo po to dorobiliśmy się rozwodów, żeby nie siedzieć w związkach, które nas kłują.
Ale czy w takich długodystansowych związkach nadrzędną siłą nie jest po prostu przywiązanie? Nie namiętność, dziki seks, wulkany emocji, ale to, że znamy się jak łyse konie i jest nam razem dobrze?
Przywiązanie i bliskość, która się budzi i buduje wtedy, gdy jesteśmy ze sobą długo, jest czymś bardzo ważnym. Z taką osobą czujemy się bezpiecznie i swobodnie. Ty wiesz, jaka ja jestem naprawdę. Nie muszę przy tobie być ciągle na szpilkach. W długich, udanych związkach, w których ludzie się naprawdę akceptują, namiętność już nie jest taka ważna, Ona się może odzywać, ale nie jesteśmy w stanie w niej być cały czas.
Oczywiście, czasami, szalenie rzadko, zdarza się, że ludzie tak idealnie pasują do siebie i fizycznie, i psychicznie, że iskrzy cały czas. Daj Boże każdemu taki związek.
No bo co to jest ta namiętność? To jest pewna gotowość, umiejętność spojrzenia na człowieka w taki sposób, żeby w nim odkrywać coś, co na nas działa, podnieca nas, ożywia. Jeżeli ludzie mają w sobie ciekawość, pomysły, coś tworzą, o coś się spierają, to taki związek iskrzy. Można przecież nawet po 20 latach bycia razem spojrzeć na swojego chłopa i zobaczyć coś zupełnie innego. Przedtem nie gotował, a teraz się owinął ścierką, przeczytał przepis i idzie kucharzyć. Jakie to sexy! Zna pani ten film „Zatańcz ze mną”?
Uwielbiam.
No właśnie, to taka bajka. Ale jaka piękna! Dorosły pan, któremu czegoś bardzo brakowało, zaczął tańczyć.
Ktoś chce polecieć na lotni. Można marudzić czy straszyć: „nie rób tego, bo się zabijesz”, albo stwierdzić: „jaki on dzielny”. Jeśli popatrzysz na niego jak na zdobywcę kosmosu, to poczujesz dreszcz podniecenia. Ale jak będziesz krzyczeć „nie rób tego”, to w łóżku raczej nie wylądujecie.
W dobrym związku musimy być zdrowymi egoistami. I znaleźć sobie takie przestrzenie, gdzie ja jestem swój, ty swoja, i taką przestrzeń, gdzie jesteśmy nasi, razem. Bez tego, bez poznania i istnienia granic tworzy się ze związku bezkształtna pulpa. Jesteśmy tylko my, my, my. I wtedy się kończy namiętność. Ktoś musi być trochę osobny, raz się oddali, raz przybliży. Raz zrobić coś razem, a raz całkowicie samej czy samemu.
To ciekawe, bo myślałam, że tym, co spaja długie związki, nie jest otwartość na przygody, ale problemy, z jakimi musieli się mierzyć. Bo gdy jesteśmy ze sobą od szkoły, to po drodze może nam się przydarzyć mnóstwo kryzysów. Bankructwa, choroby, zdrady. Jak to razem przejdziemy, to chyba już nic nas nie ruszy.
Ruszyć nas może zawsze. Mam teraz przykład takiej pary, choć nie była to licealna miłość. Chłop się rozwiódł, mając lat siedemdziesiąt parę. I nie dlatego, że spotkał kogoś innego, ale dlatego, że miał dosyć marudzenia i ględzenia. Pozbawił się wiktu, opierunku i parzenia ziółek, bo miał już dość.
Ale coś w tym jest, że jeśli ludzie są ze sobą naprawdę długo i radzą sobie z różnymi kryzysami, to budują w ten sposób solidny fundament.
A można przejść przez życie bez kryzysów?
One są wpisane w każdy związek. Tak jak my się zmieniamy, zmieniają się też kryzysowe sytuacje. To nie jest tylko sprawdzian dla związku. To raczej jego naturalny bieg. Jak rzeka – raz naturalnie płynie prosto, a potem raptem meandruje. Raz jest kamieniście, a raz szeroko. Cieszmy się, gdy jest szeroko, ale gdy są kamienie, to pomagajmy sobie razem, weźmy kijki i przejdźmy przez to wspólnie. W związku są takie chwile, kiedy możemy leżeć koło siebie i się przytulać, ale są także takie, kiedy stajemy naprzeciw siebie i musimy się ze sobą skonfrontować, powiedzieć sobie niełatwe rzeczy, przyjąć je, zrozumieć, o co nam chodzi, zmieniać się, godzić na coś, co nie zawsze nam odpowiada, wybaczać, zapominać, a nie wypominać…
To trudne.
Bardzo. Jesteśmy w związku z drugim człowiekiem, bo chcemy, żeby ktoś nas kochał. Ale mitem jest, że będziemy kochane, lubiane, hołubione cały czas. To jest tak jak z dziećmi. Kochamy je, ale czasami ich szczerze nie cierpimy. To jest normalna rzecz w bliskości. Niestety, nie wszyscy o tym wiedzą, bo nas tego nie uczą.
To jest właśnie podstawowa trudność takich wczesnych metrykalnie związków. Że gdy się wiążemy ze sobą tak wcześnie, to jeszcze nic o sobie nie wiemy. A powinniśmy sami siebie przetestować, próbować, popełniać błędy, przewrócić się parę razy, otrzepać, a parę razy wznieść ponad poziomy. To są rzeczy dla człowieka bezcenne. Dopiero gdy poznamy siebie i poczujemy odpowiedzialność za siebie, jesteśmy gotowi do budowania dobrej, zdrowej relacji.