Barbie może być chirurżką

Czułość i Wolność

Prezydent czy prezydentka? Zastanawiam się, czy już nam weszły w krew feminatywy.

– Niektóre tak. Są powszechne i stosowane w stosunku do zawodów, które nie mają dużego statusu społecznego. Bez problemu mówimy „sprzątaczka", „kucharka" czy „nauczycielka".

Co za zestawienie!

– Jeśli jednym z wyznaczników statusu danego zawodu jest poziom wynagrodzenia czy dostępna władza, to takie zestawienie nie jest dziwne. Gdy spadały wynagrodzenia w jakimś zawodzie, zawód ten się feminizował. Dotyczy to właśnie nauczycieli czy sprzedawców. Jestem zdania, że cała polska edukacja „wisi" na mężczyznach, którzy są mężami nauczycielek i zarabiają na tyle dużo, żeby rodzina mogła żyć na odpowiednim poziomie. A zanim się ktoś oburzy, niech pomyśli, jak trudno jest funkcjonować nauczycielskim małżeństwom, jeśli chcą założyć rodzinę, wynająć mieszkanie i czasem wyjechać na wakacje – z nauczycielskich pensji. Jestem też pewien, że gdyby nagle przedszkolanki zaczęły zarabiać po 10 tysięcy złotych miesięcznie, w przedszkolach pojawiłoby się wielu przedszkolanów, i zamiast mówić, że to niemęski zawód, zaczęlibyśmy powtarzać, że dzieciom w wieku przedszkolnym bardzo potrzebny jest męski wzorzec. Co akurat jest prawdą. Proszę zwrócić uwagę, że gdy kucharka staje się szefową w jakiejś kuchni, to przestaje być kucharką, a staje się mistrzem kuchni. Nauczycielka natomiast jest nauczycielką w szkole podstawowej. Ale gdy trafia na uczelnię, staje się nauczycielem akademickim. Mamy wówczas poczucie, że wraz z męską nazwą wzrasta status osoby, którą tak nazywamy. Dlatego mam wrażenie, że nie mamy oporu przed feminatywami, tylko przed utratą statusu, który idzie wraz z ich używaniem.

Skąd nam się to bierze?

– Wynika to z konwencji naszego patriarchalnego społeczeństwa. Męskość wiąże się z osiągnięciami, statusem, poczuciem ważności. Jeśli jakiś zawód automatycznie kojarzy się z rozrywką, popularnością, pieniędzmi, to OK, nie mamy oporu, aby mówić na przykład „aktorka" czy „modelka". Krystyna Janda jest wielką aktorką, nie aktorem. Ale proszę zwrócić uwagę, co się dzieje na przykład z dyrektorem, czyli funkcją związaną z zajmowaniem określonego stanowiska. Otóż jeśli chcemy podkreślić, że szanujemy pracę pani Kowalskiej, to zamiast powiedzieć, że jest dyrektorką szkoły, mówimy, że jest wspaniałym dyrektorem. Dopiero tak nazwana należy ona do elitarnego klubu tych, z którymi trzeba się liczyć. W przypadku prezesa albo profesora znów przejawia się bijące źródło patriarchatu w naszym sprzeciwie, aby używać feminatywów. Nie nosi się tytułu profesorki, lecz profesora zwyczajnego. A jeśli poważnie traktujemy szefową firmy, to chętniej wyrazimy to, nazywając ją prezesem niż prezeską. Czyli to, co męskie, jest bardziej poważne i godne szacunku?

Gdy patrzymy na to, co dzieje się z językiem, jaki opór jest z używaniem feminatywów, to taki wniosek nasuwa się sam. Jakoś się przyzwyczajamy, że mamy pilotkę za sterami samolotu, ale już „kapitanka statku" może wywołać uśmiech politowania. Trochę tak, jakby to nie było na poważnie. Jakby kapitanka bawiła się w prawdziwego kapitana.

To nieprzyjemne i wykluczające.

– Ale dość powszechne. Gdy w telewizji pojawiają się eksperci czy komentatorzy, to głównie są to mężczyźni. Obliczono nawet, że cztery razy częściej. Gdy wyobrażamy sobie naukowca, to też raczej z brodą niż w spódnicy.

No i określenie „naukowczyni" wielu ludziom nie chce przejść przez gardło.

– To też kwestia ekspozycji na jakieś fakty i określenia. Jeśli dziewczynki słyszały od małej, że będą świetną mamą albo sprzedawczynią, a chłopcy, że kosmonautą, prezydentem albo naukowcem, to takie myślenie zostawało w głowach. Gdyby Maria Curie-Skłodowska nie słyszała od swojego ojca, który bardzo dbał o wykształcenie córek, że może dużo osiągnąć w nauce, jej życie mogłoby wyglądać inaczej.

Żeby było poważniej, posiadaczkę tytułu magistra nazywamy magistrą. Ale to jakoś nie brzmi.

– Gdybyśmy częściej spotykali takie określenia, to naturalne wydawałyby się i „magistra", i „profesora" – tak jak host i hostessa. Jeśli często słyszymy jakieś słowo czy określenie, przyzwyczajamy się, przestaje nas razić. I to nie tylko, jeśli dziwnie brzmi, ale nawet jeśli jest nieprawidłowe. Przyzwyczailiśmy się, że „nie" z imiesłowami pisze się łącznie, choć to nie jest oczywiste. Mówimy „wyjść za mąż" albo „mądrej głowie dość dwie słowie", choć to archaizmy i poprawnie byłoby „za męża" i „dwa słowa". Ale określenia są tak powszechne, że nie zastanawiamy się nad ich poprawnością, nie rozważamy, czy nam się podobają, czy nie, tylko po prostu ich używamy. Gorzej, jeśli tak się dzieje ze słowem „wziąść", które tak powszechnie słyszymy, że uważamy za swoje i prawidłowe, choć to ewidentny błąd. Albo „przyszłem" jest błędem tak powszechnym, że zatrważająca grupa ludzi go popełnia. Choć tu może źródłem błędu jest fakt, że gdy mały chłopiec uczący się mówić przebywa, a najczęściej tak jest, częściej pod opieką kobiet, to słyszy, że one mówią „przyszłam". Kopiuje, dostosowuje i wychodzi mu „przyszłem". Bywa odwrotnie – gdy małe dziewczynki, które dużo czasu spędzają ze starszym rodzeństwem płci męskiej, wymyślają, że do ich płci pasuje „przyszedłam".

Mówiąc o dziewczynkach wychowywanych do roli matek i chłopców uczonych, że świat stoi przed nimi otworem, użył pan czasu przeszłego.

– Bo widzę, jak dużo się zmienia. Dziewczynki w przedszkolach bawią się lalkami Barbie, które są kosmonautkami, prezydentkami i naukowczyniami. Inkluzywność można było obserwować także, gdy producenci Barbie przestali kreować wizerunek wyłącznie długonogiej i chudej postaci i pojawiły się wreszcie lalki o figurach zbliżonych do sylwetki zwyczajnej kobiety. Albo gdy pojawiła się lalka na wózku inwalidzkim. Taka różnorodność rozwija, nie utrwala stereotypów i otwiera myślenie już w zabawie. Pamiętam, jak obserwowałem moje dzieci, które chodziły do przedszkola integracyjnego. Dla nich rówieśnik na wózku inwalidzkim czy z jakąś niepełnosprawnością nie był dziwny, bo spotykały go codziennie i świetnie się razem bawiły. A gdy moje dzieci tworzyły budowle z klocków Lego, to w każdym był podjazd dla wózków. Jak mogło nie być? Gdyby nie było, to kolega nie mógłby wjechać do środka. Tak można uwrażliwiać już dzieci. A dorosłych architektów do przystosowywania budynków do potrzeb osób z niepełnosprawnościami zmusiło dopiero unijne prawo, bo warunkiem otrzymania dotacji jest właśnie takie przystosowanie obiektów. Wracając do sprawy języka włączającego, feminatywów, ale także wiary we własne możliwości, to o młode pokolenie jestem spokojny. Dziewczynki nie marzą, żeby zostać prezydentem, ale prezydentką. Chcą być kosmonautkami, naukowczyniami, prezeskami i profesorkami. Oraz chirurżkami.

A dorośli się krzywią, że tego się nie da wymówić.

– „Chrząszcz brzmi w trzcinie" też łamie język i jakoś tego wyrażenia nie kwestionujemy. „Drżączka" też zgrzyta i szeleści.

To może płynnie przejdźmy do miesiączki. Wymawia się wprawdzie bez problemu. Ale ciągle z rumieńcem i przez zęby.

– Mamy w Polsce duży problem z miesiączką. Zdumiewające, bo gdy na polu boju przelewa się krew, to bohaterstwo. A kobiety krwawią, żeby rodzić dzieci. Też w służbie ojczyźnie. Ale ta krew to wstyd. Wiele wydzielin jest stabuizowanych. Ta z miejsca intymnego szczególnie. I znów wraca kwestia ekspozycji na słowo.

Za rzadko mówimy o miesiączce?

– Z badań Kulczyk Foundation, w których brałem udział, wynika, że w 41 proc. polskich rodzin tego tematu nie ma. To oznacza, że nikt z rodziców nie rozmawia z dziewczynką o dojrzewaniu i menstruacji. Dziewczynka dowiaduje się o tym w szkole, od rówieśników, z internetu. A zdarza się i tak, choć trudno w to uwierzyć, że pierwsze krwawienie zaskakuje ją i przeraża. „Myślałam, że umieram" – to słowa współczesnych polskich dziewcząt, które wspominają pierwszą miesiączkę.

A co o miesiączce mówią chłopcy?

– Chłopcy często są z rozmowy wykluczani. Gdy nauczycielka ma mówić o miesiączce, zdarza się, że chłopcy są separowani, „żeby nie było wstydu". I trochę z tej niewiedzy – z tego, że nie mają pojęcia, jak potraktować taki obcy dla nich temat, który już na starcie jest wyolbrzymiany i tabuizowany – chłopcy zaczynają go obśmiewać. Obśmianie to też może być rodzaj obrony. Tu widzę źródło tekstów: „Chyba masz okres, że się tak wkurzasz". Do chłopców raczej nie mówi się: „Chyba miałeś polucję" albo „Hormony ci uderzyły", a kobiety o te wahania hormonów oskarża się właściwie przez całe życie. A brak rozmów o miesiączce sprawia, że wstyd narasta. Wiele dziewczynek wstydzi się, że ma przy sobie środki menstruacyjne. Bywa, że niektóre wolą nie przyjść do szkoły, gdy mają okres, bo obawiają się koszmarnego wstydu, gdyby przemiękło im ubranie.

Są też takie, które wierzą, że w czasie okresu nie wolno robić ciasta.

– W XXI wieku wciąż żyjemy w oparach zabobonów dotyczących menstruacji. Wiele osób wierzy, że jeśli miesiączkująca kobieta zrobi ciasto, to ono na pewno nie wyjdzie. Nie ma w tym grama prawdy. Podobnie jak w przekonaniu, że w czasie okresu nie należy kisić ogórków, bo się nie udadzą. Albo że tampony są niebezpieczne dla dziewic, bo przez to można stracić dziewictwo. Albo że w czasie miesiączki nie zajdzie się na pewno w ciążę.

Język kreuje rzeczywistość?

– Oczywiście. Dlatego to dobrze, że coraz częściej mówi się o miesiączce – rzeczowo i bez zażenowania. Menstruacja, miesiączka i okres łatwiej przechodzą przez gardło, nie trzeba szeptać o „tych dniach". Doskonale, że w szkołach pojawiają się boxy menstruacyjne – czyli pudełka ze środkami higienicznymi. Zastanawiam się wprawdzie, dlaczego w Warszawie będą akurat różowe, a nie białe, czarne czy w jakimkolwiek innym kolorze.

Krew menstruacyjna na podpaskach w latach 90. była niebieska.

– Nawet ta niebieska oraz Kasia Niekrasz, która „z pewną taką nieśmiałością" mówiła o podpaskach, wywołały wielkie poruszenie. Nie byliśmy gotowi ani na właściwy kolor krwi menstruacyjnej, ani na rozmowę o menstruacji. To minie, podobnie jak minęło to, że w średniowieczu nie można było pokazywać włosów i trzeba było je chować pod czepcem.

Po tylu latach wciąż wiele osób by wolało, żeby było niebiesko, nie czerwono.

– Aż trudno uwierzyć, że bez mrugnięcia okiem oglądamy krwawe relacje w serwisach telewizyjnych, a krew menstruacyjna wywołuje tak silne reakcje. Na szczęście coraz odważniej temat miesiączki pojawia się w przestrzeni publicznej, a to sprawia, że się z nim oswajamy. Budujący był przekaz w serialu „Gambit Królowej". Główna bohaterka, Elizabeth, idzie do toalety, bo właśnie dostała okresu. Wraca z toalety na turniej i wygrywa grę. Takie sceny pokazują, że można mieć okres i nie być tą słabszą. Im więcej będzie się mówiło o miesiączce, tym bardziej zrozumiemy, że dotyczy to ludzi.

Właśnie, ludzi, nie tylko kobiet. Co pan sądzi o określeniu „osoby menstruujące"?

– To jest przykład języka włączającego. Jeśli dajemy w społeczeństwie przestrzeń do samookreślenia się, także jeśli chodzi o płeć, to język powinien za tym nadążać. I może się okazać, że osoba, która biologicznie jest kobietą, lecz nie czuje się kobietą, menstruuje. Jeśli chcemy uszanować jej tożsamość, mówmy „osoba". Tak jak zamiast „proszę pana" używa się „proszę księdza", a do rektora mówimy „Jego Magnificencjo".

Na pewno dajemy na to przyzwolenie?

– Polacy mają z tym problem, bo jest lęk przed zmianą. Przypomina mi się ostatnia scena „Konopielki", kiedy Kaziuk zaczyna kosić kosą i mówią mu, że sierpem szybciej. A wcale nie jest szybciej, jest inaczej, ale wszyscy do sierpa przywykli.

My też przywykniemy, że bywa inaczej?

– Tak, ale to wymaga dobrej woli z obu stron. Część społeczeństwa uczy się otwartości, tego, że świat nie dzieli się na kobiety i mężczyzn, że tożsamości może być więcej. I że to akceptowalne – np. kiedy wyjeżdżamy do Tajlandii i widzimy ladyboya. Ale z drugiej strony osoby, które utożsamiają się z inną płcią niż biologiczna albo nie utożsamiają z żadną, nie powinny się obrażać, jeśli ktoś użyje niewłaściwego słowa czy niezgodnego z czyjąś tożsamością zaimka. Trzeba sobie pomagać. Jeśli mówimy o społeczeństwie inkluzywnym, to trzeba pamiętać, że warto mówić i edukować – to daje więcej niż obrażanie się. Bo jeśli ktoś się wciąż obraża, to innym się odechciewa życzliwości.

Jak mówić o menstruacji, żeby nie krzywdzić?

– Najlepiej wprost. Tworzymy nową normę mówienia i wtedy powstaje przestrzeń akceptacji. Trzeba zaakceptować i odczarować. Podobnie jest z innymi tematami uważanymi za trudne. Tak było kiedyś z chorobami psychicznymi. Samo powiedzenie, że idzie się do psychologa albo psychiatry, mogło dać łatkę „wariat". Teraz, gdy o problemach psychicznych mówi się coraz więcej i bardziej otwarcie, a znane osoby przyznają, że one też szukają pomocy, temat przestaje być wstydliwy. Kiedyś pójście na plażę z odsłoniętymi nogami było problemem, bo można było pokazać niewiele więcej niż odkrytą łydkę. Teraz systemy nagości plażowej stały się akceptowalne – na piasku możemy bezpiecznie leżeć w bikini, kilkanaście metrów dalej, na deptaku, już w kostiumie nie powinniśmy spacerować. Na plaży mamy bezpieczną przestrzeń akceptacji. Podobną należy stworzyć dla menstruacji – na przykład, żeby w szkołach nauczyciele otwarcie mówili o dostępnych dla każdego produktach menstruacyjnych.

Jak rozmawiać z dzieckiem o tożsamości płciowej? Są wśród rodziców zwolennicy nieokreślania płci.

– W dawnych czasach to, co młode, nie miało płci – było dziewczę, chłopię, pacholę szczenię, pisklę. Bo nie trzeba było mieć płci, żeby pasać gęsi albo przynieść drwa. Dopiero wraz z dorastaniem staje się to ważne, bo dojrzewamy do pełnienia określonych funkcji społecznych. To precyzowanie płci już od narodzin, a nawet wcześniej, stało się istotne niedawno, bo mamy cały rynek podzielony na różowy i niebieski asortyment. Polska kultura stała się mocno binarna. Nie mamy wzorców postępowania wobec tego, co inne. Najgorsze, co może być, to brak akceptacji. Jeśli dziecko czuje się nieakceptowane, jest nieszczęśliwe i nie czuje się bezpiecznie. Jeśli córka mówi, że nie czuje się dziewczynką, i woli, żebyśmy zwracali się do niej męskim imieniem, to jest objaw ogromnego zaufania. I pretekst do spokojnej rozmowy o tym, jak się czuje, jakiego potrzebuje wsparcia. Jest takie piękne określenie: „dziecko". Jeśli powiemy „Kimkolwiek się czujesz, jesteś moim dzieckiem", to będą mądre słowa, które zrobią wiele dobrego. Niejeden rodzic chciałby wykrzyczeć, żeby się to dziecko nie wygłupiało, żeby dało spokój. Ale trzeba się zdecydować, czy chcemy mieć rację, czy relację. Jeśli dziecko się ujawnia, mówi o tak intymnych sprawach, to jest przejaw więzi i zaufania. Lepiej nie warunkować miłości od spraw tak ulotnych jak płeć. Aniołowie nie mają płci i nie mamy do nich pretensji.

Poradzi pan, na co zwracać uwagę, żeby o odmienności mówić z uważnością, bez wykluczania?

– Język ustawia nam nasze myślenie. Warto zwrócić uwagę na niuanse. Żeby nie komunikować, że to, co sami uznajemy za normę, jest lepsze. Jeśli mówimy „osoba niepełnosprawna", to brzmi trochę tak, jakby ta osoba nie pasowała do normy. Ale „osoba z niepełnosprawnością" brzmi po prostu jak charakterystyka, bez oceniania – jeden jest blondynem, inny jeździ na wózku. „Samotna matka" brzmi jak ta, która została pozostawiona przez ojca dziecka i nie miała na to wpływu. Ale już „samodzielna matka" wskazuje, że szanujemy wybór tej kobiety do macierzyństwa bez udziału partnera. Ważne, aby nie stygmatyzować i nie narzucać tego, co uznajemy za normę, bo nie są one wieczne i stałe. Kiedyś mańkutom łamano ręce, żeby pisali prawą ręką. Teraz mówimy o osobach leworęcznych i szukamy rozwiązań, żeby łatwiej im było ciąć nożyczkami czy używać pióra. Jestem stanowczo za tym, żeby wyeliminować też z języka określenie „małżeństwa jednopłciowe". Małżeństwo to sformalizowany związek osób, które chcą ze sobą spędzić życie. Jeśli usuniemy „jednopłciowe", przestaniemy podkreślać, że jakiś jego przypadek jest inny niż normalne. Tak jak zabronione kiedyś dziś małżeństwa międzyrasowe nie są postrzegane jako inne. Chyba ważne, że ludzie chcą zakładać rodziny, prawda? To prawdziwy sukces wartości rodzinnych.

dr Jacek Wasilewski, kulturoznawca, projektant języka

Autorka:  Agnieszka Urazińska

Ilustracja: Marta Frej

Tekst ukazał się w magazynie „Wolna Sobota” „Gazety Wyborczej” 13 listopada 2021 r.