W Polsce bieda ma twarz kobiety?
Częściej niż męską, a nierzadko jest to twarz dziewczynki.
Termin "feminizacja ubóstwa" nie jest mimo to wciąż szerzej znany.
Feminizacja biedy czy ubóstwa, bo te terminy funkcjonują wymiennie, w języku polskim brzmi bardzo niezręcznie. Połączenie naukowego słowa "feminizacja" z biedą, o której nie chcemy słyszeć ani której nie zamierzamy zauważać, sprawia, że termin ten jest mało znany poza wąskim gronem specjalistek. W Polsce można je policzyć na palcach jednej ręki.
Dlaczego tych specjalistek jest tak niewiele?
Nie mamy w Polsce tradycji badań płciowego wymiaru ubóstwa. Do 1989 r. prowadzenie takich badań było niemożliwe, publikację wyników zatrzymywała cenzura. Dziś nadal trudno się z nimi przebić, bo nikt nie chce słuchać o biedzie. Wciąż, niestety, silny jest też dyskurs neoliberalny, w którym osoby ubogie stają się takimi na własne życzenie. Powtórnie je tym samym stereotypizujemy i marginalizujemy.
Na badania te nie ma też rzecz jasna pieniędzy. Przez ostatnie 20 lat jednym z niewielu ośrodków, który zajmował się feminizacją ubóstwa, był Instytut Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego.
Stereotypizacja to chyba słowo klucz. Na feminizację biedy w Polsce mocno wpływają model rodziny i oczekiwania wobec ról społecznych. To kobietom stereotypowo przypisuje się role opiekuńcze.
Wprawdzie tych kobiet, które pracują i jednocześnie pełnią funkcje opiekuńcze w domu, jest więcej niż tych, które w ogóle nie pracują zawodowo, ale faktycznie od wszystkich kobiet oczekujemy, że będą świadczyły pracę opiekuńczą. I to nie tylko od tych, które mają własne dzieci. Kobieta ma się opiekować rodzicami, a nawet oczekuje się, że zaopiekuje się osobami, z którymi nie jest spokrewniona, czyli np. rodzicami męża. To kobieta zrezygnuje z pracy, aby zająć się dzieckiem z niepełnosprawnością, przewlekle chorym. I te kobiety z pierwszej grupy wykonują tę pracę nieodpłatnie, to praca społecznie niewidzialna.
Kobiety, które zajmują się domem, wykonują pełnoetatową pracę, tyle tylko, że jest ona nieodpłatna. I ponoszą nie tylko konsekwencje braku stałych zarobków, ale też braku składek emerytalnych.
Do roli opiekunek przygotowujemy dziewczęta już od małego.
I zachęcamy do podejmowania kształcenia w kierunkach związanych z opiekuńczością. Co oznacza, że w przyszłości będą wykonywały sfeminizowane zawody, niskopłatne i o niskim prestiżu. Bo to chłopcy są wpychani na ścieżkę kariery, która automatycznie przyniesie im większe wynagrodzenie.
No tak, mężczyzna pracujący w przedszkolu wciąż wzbudza sensację.
Tacy mężczyźni zostają błyskawicznie pchnięci na "właściwą" ścieżkę kariery. Chociażby dlatego, że nie bardzo wiadomo, co z takim "panem przedszkolankiem" zrobić. W związku z czym zdarza się, że szybko zostaje wicedyrektorem takiej placówki.
W stosunku do kobiet pojawiają się głosy krytyki: "przecież same sobie są winne, mogły głośno prosić o podwyżkę i awans", albo: "po co im był taki zawód?", tyle że to wcale nie jest takie zero-jedynkowe.
To dlaczego kobiety wciąż boją się o tę podwyżkę i awans prosić?
Przyczyna leży w takim, a nie innym treningu socjalizacyjnym. Tak od urodzenia jesteśmy uczone, tak nas socjalizują rodzice, szkoła, media. I kiedy zachowujemy się niezgodnie z tym społecznym oczekiwaniem, jesteśmy za to karane. Wykluczeniem z grupy, ostracyzmem społecznym. I te dotkliwe kary sprawiają, że szybko wracamy na utartą wcześniej drogę.
Praca kobiet jest oceniania jako mniej ważna. Można to szczególnie zaobserwować w zespołach mieszanych, gdzie pracują kobiety i mężczyźni wykonujący te same obowiązki. Mężczyźni w takich zespołach w większym stopniu podkreślają wagę tego, co robią, a deprecjonowana bywa praca kobiet. To mężczyźni w tych zespołach częściej też domagają się docenienia i podwyżki.
Jest na to jakaś recepta?
Tylko i wyłącznie polityka równościowa. Czyli po pierwsze w ogóle zauważenie, że takie nierówności występują, a potem podjęcie decyzji, że trzeba to zmienić.
A praca u podstaw?
W Łodzi od kilkunastu lat działa program "Dziewczyny na politechniki!". W ramach przeciwdziałania ubóstwu menstruacyjnemu, z inicjatywy fundacji Różowa Skrzyneczka, pojawiły się też ogólnodostępne punkty, gdzie znaleźć można darmowe podpaski i tampony. Tylko ile takich skrzyneczek jest w stanie umieścić oddolny ruch kobiet? Przecież to powinno leżeć w gestii samorządów i z ich środków być finansowane.
Oczywiście możemy jeszcze założyć komponent świadomościowy, tylko to też jest obecnie trudne do zrealizowania, bo studia gender nie zostały zrównane z innymi typami kształcenia, nie są dofinansowywane przez państwo w taki sposób jak inne kierunki. To zresztą bardzo ryzykowna obecnie forma działalności, bo organizacje pozarządowe, które miałyby trenować społeczeństwo równościowe w ramach działań oddolnych, są poddane nieustannej krytyce i jednocześnie pozbawione jakichkolwiek środków, z jakich miałyby to robić.
Ten ruch oddolny jest więc duży, ale bez centralnej polityki równościowej wielkiego sukcesu nie odniesiemy.
Wspomniała pani o ubóstwie menstruacyjnym. To szczególny rodzaj ubóstwa obciążający w większości płeć żeńską.
Ubóstwo menstruacyjne polega na tym, że z przyczyn finansowych kobiety i dziewczęta nie mają dostępu do odpowiedniej ilości oraz jakości środków higieny menstruacyjnej, że muszą wybierać między ich zakupem a innymi ważnymi dla nich i ich rodzin wydatkami, że nie mogą sobie pozwolić na środki z wyższej półki jak kubeczki czy bielizna menstruacyjna.
W kontekście ubóstwa menstruacyjnego możemy mówić o dziedziczeniu ubóstwa?
Zdecydowanie tak. Znowu wracamy do wspominanego już przekazywania schematów, tabu, bo ubóstwo menstruacyjne jest tak głęboko ukryte właśnie ze względu na to podwójne tabu - biedy i miesiączkowania. Zjawisko to umknęło nawet badaczkom ubóstwa, które o tę sferę życia nie pytały albo nie otrzymywały informacji. W projekcie badawczym, który obecnie realizuję, wszystkie kobiety słyszały o tym zjawisku, ale żadna nie zadeklarowała, by ją to kiedykolwiek dotknęło.
O ubóstwie menstruacyjnym mówi się jednak w dyskursie publicznym coraz więcej, o reprodukcyjnym milczymy. Tak, jakby ten rodzaj ubóstwa w ogóle nie istniał.
Bo w naszym kraju to także sfera tabu. I to, w jaki sposób nierówności ekonomiczne wpływają na prawa reprodukcyjne, jest również białą plamą w badaniach. A zakres, jaki obejmuje ubóstwo reprodukcyjne, jest ogromny. Bo to i dostęp do środków antykoncepcyjnych, i świadczeń lekarskich w ogóle, i aborcji czy procedury in vitro. I oczywiście edukacja seksualna.
Której w zasadzie w Polsce nie ma. In vitro przestało być dofinansowane, a tzw. kompromis aborcyjny zastąpił niemalże całkowity zakaz wykonywania zabiegu.
Tyle że kobiety, które mają na to środki finansowe, wciąż z tego wszystkiego skorzystają. Zakaz aborcji podzielił Polki na te, dla których to coś trudno dostępnego, ale wciąż do przeprowadzenia, i na te, dla których w pierwszej kolejności jest to niemożliwy do poniesienia koszt albo przedsięwzięcie organizacyjnie nie do ogarnięcia. Bo z kim zostawią dzieci, skoro wychowują je same? Jak wyjadą za granicę, skoro nie mają szans na zwolnienie w pracy, gdy nie są zatrudnione w ramach umowy o pracę?
Podobnie jest z edukacją. Te rodziny, które mają większy kapitał ekonomiczny, będą w większym stopniu wyposażały swoje dzieci w wiedzę, której nie zapewnia szkoła. Choć mogą być i niebiedne rodziny, w których taka edukacja nie będzie prowadzona z przyczyn ideologicznych.
Ten komponent nierówności dałoby się łatwo rozwiązać, wprowadzając jednak porządną edukację seksualną do szkół.
Da się to zrobić, Łódź od 10 lat z sukcesem prowadzi miejski program edukacji seksualnej.
Ułatwienia dostępu do lekarzy ginekologów już tak prosto się nie rozwiąże.
Odkąd pamiętam, NFZ nie zapewnia dostępu do świadczeń ginekologicznych, oczekiwanie na wizytę u lekarza trwa miesiącami. Standard państwowej opieki ginekologicznej jest wręcz urągający godności ludzkiej, co doskonale pokazują ankiety badające kobiety rodzące. W pewnym momencie podzieliłyśmy się więc na te, które płacą za leczenie, i na te, które nie leczą się w ogóle, bo ich na to nie stać. Po ‘89 roku najwcześniej i najwięcej zaczęłyśmy płacić właśnie za wizyty u ginekologów. Z przeprowadzonej kiedyś przeze mnie wśród studentek ankiety wynikało, że połowa z nich korzystała z odpłatnego leczenia. A było to badanie wykonane w czasach, gdzie z odpłatnej opieki lekarskiej łącznie korzystało zaledwie kilkanaście procent Polaków.
A nawet jak już dostaniemy się do tego lekarza w ramach NFZ, to trafiamy na kolejne ściany. Bo na przykład nie przepisze nam antykoncepcji hormonalnej, zasłaniając się klauzulą sumienia. Albo jako młode dziewczęta usłyszymy: "Jesteś za młoda na antykoncepcję, ucz się, a nie seks uprawiaj". Zresztą w przypadku wizyty odpłatnej taka odmowa jest równie bolesna, poniosłyśmy koszty, a recepty nie ma. Okazuje się, że dostęp do antykoncepcji jest o wiele droższy od samych tych środków.
Wiek zwiększa ryzyko biedy kobiet?
Wiek kobiet i mężczyzn jest różnie wartościowany, także przez rynek pracy.
W statystykach bezrobocia istnieje kategoria: "długotrwale bezrobotni", wpadają do niej osoby, które są bezrobotne i przez rok, i przez kilkanaście lat. Badając kilkanaście lat temu ten problem przy okazji projektu o feminizacji biedy w Łodzi, odkryłam, że 52 lata to jest granica zatrudnialności dla kobiety. Te kobiety po pięćdziesiątce, z którymi rozmawialiśmy, nie liczyły już na znalezienie pracy, znały realia rynku. Oczywiście 50-letni mężczyzna też do tej kategorii "długotrwale bezrobotni" może wskoczyć, ale on jeszcze to zatrudnienie ma szansę znaleźć.
I teraz pytanie, za co te kobiety żyją, zanim osiągną wiek zapewniający im te nędzne świadczenia emerytalne?
No właśnie, za co?
Rozmawiałam kiedyś z elektryczką, z imponującym CV, która miała przerwę w zatrudnieniu związaną z urodzeniem dzieci. Próbowała wrócić na rynek pracy w wyuczonym zawodzie, ale albo w ogóle nie wpuszczano jej na rozmowy kwalifikacyjne, bo "szukali facetów", albo - jak już się jej to udało, bo to twarda kobieta była - to się potykała o barierę wieku. I ona, 40-latka, doskonała specjalistka, była niezatrudnialna w zawodzie, a przyjmowano średnio wykwalifikowanych 50-letnich mężczyzn. Skończyło się na tym, że aby utrzymać rodzinę, musiała się zatrudnić na czarno na budowie.
A z kolei młode kobiety słyszą na rozmowach pytanie: "Czy planuje pani dzieci?".
Do zadawania takich pytań, nielegalnych zresztą, przyznaje się kilkadziesiąt procent pracodawców. O tym, że kobiety są najpierw za młode, bo zajdą w ciążę, potem mają dzieci, więc zostają z nimi w domu albo biorą ciągle L4, a potem są za stare na zatrudnienie, mówiono już podczas drugiej fali feminizmu, a dla Polek wciąż niewiele się w tym zakresie zmieniło.
Kobiety niewątpliwie czeka mierzenie się z głodowymi emeryturami.
Kiedy w 1999 roku zmieniał się system emerytalny, założyliśmy, że osoby, które będą zbierały składki, zrobią to przez kilkadziesiąt lat nieprzerwanej pracy zawodowej. Tyle tylko, że osoby pracujące w niskopłatnych zawodach będą miały te emerytury i tak głodowo niskie. W momencie wprowadzania reformy nie było jeszcze tak widoczne również to, że niektóre z nas - częściej właśnie kobiety niż mężczyźni - nie pracują w ogóle na etacie, nie pracują przez 12 miesięcy w roku, bo problem prekaryzacji i prekariatu wtedy był jeszcze nienazwany albo niewidoczny. Ta reforma pogłębiła więc według wielu szacunków nierówność świadczeń emerytalnych kobiet i mężczyzn.
I potem te kobiety znowu skazane są na opiekę ze strony młodszych kobiet lub wsparcie finansowe ze strony ich mężów i partnerów.
To wspieranie finansowe to kolejny stereotyp, nie tak często znowu obserwowany w praktyce. To, w jaki sposób małżonkowie czy partnerzy organizują podział finansów w domu i w jaki sposób się wspierają, to w dużym stopniu kolejna biała plama w badaniach. Ale obserwujemy, że podział ten nie jest równomierny. I nawet jeśli oboje partnerów pracuje, to jeśli mężczyzna zarabia więcej, nie zawsze dokłada się do budżetu domowego adekwatnie do tych zarobków. Bądź też czerpie z tego gospodarstwa domowego zdecydowanie więcej.
Stąd dwa kroki do przemocy ekonomicznej.
Którą ciężko przerwać. Bo gdzie ma odejść kobieta, która nie ma własnego dochodu albo której cały dochód zabiera mężczyzna, bo są i takie związki oparte na przemocy ekonomicznej, gdzie mężczyzna wysyła kobietę do pracy, ale co z tego, skoro ona potem tych pieniędzy nie widzi na oczy.
Pandemia też nam nie pomogła.
Z badań światowych wiemy, że zasadniczo pandemia mocniej uderzyła w kobiety. I to z bardzo różnych powodów.
Dla kobiet sytuacja okazała się być mniej stabilna. Pandemia spowodowała, że częściej niż mężczyźni traciły pracę. A kiedy przyszło do zwolnień, mężczyznom prościej było do tej pracy potem wrócić.
Jeśli para miała dzieci, to sytuacja kobiety też była diametralnie różna od sytuacji mężczyzny. Obciążenie pracą w domu, ta rola opiekuńcza, i to bez względu na formę zatrudnienia, zdalną czy nie, okazały się o wiele większe. Stereotypowo narzuciliśmy je oczywiście kobietom.
Ale pojawiły się też męskie głosy doceniające zaangażowanie kobiet. Niektórzy partnerzy zauważyli w końcu ogrom pracy wykonywany na co dzień przez kobiety w domu.
Tyle że w trakcie pandemii zakres tych obowiązków jeszcze się rozszerzył. I tam, gdzie już wcześniej przyjmowano, że to kobieta zajmuje się dziećmi i domem, te nowe obowiązki przejęła w całości. Tak stało się też w domach, gdzie kariera mężczyzny jest stawiana na pierwszym miejscu. Co oczywiście może być wynikiem luki płacowej, ale może mieć też związek z tym, że kariera kobiety jest postrzegana jako mniej ważna.
I kiedy padało pytanie: "Czy zostajemy na zdalnej?", kobiety, które były mocniej obciążone, które wyraźnie dostrzegały wady tego rozwiązania, częściej optowały za powrotem do pracy w siedzibie pracodawcy.
A ja słyszałam argumenty: "Wolę pracować zdalnie, przynajmniej nie będę musiała brać zwolnienia na chore dzieci".
Czyli transformacyjny stereotyp dzielnej kobiety, która nie wpada w pułapkę "kariera czy dziecko", tylko pracuje na 200 proc., jest supermatką i superpracownicą. To jedno z największych kłamstw neoliberalnej transformacji, bo każdy rodzic wie, że połączenie pracy i opieki nad dzieckiem jest niemożliwe. W praktyce pracuje się po nocach.
A co z poglądem, że kobiety mimo tego ubóstwa bardziej aktywnie z nim sobie radzą niż mężczyźni?
Pisała o tym prof. Irena Reszke już na początku transformacji, kiedy wydawało się nam, że do ubóstwa prowadzi przede wszystkim bezrobocie. Prof. Reszke zauważyła, jak bardzo mocne jest przekonanie, iż kobieta sobie zawsze poradzi, nawet jak tę pracę straci. Bo ogarnie dzieci, nie zaniedba domu, znajdzie nawet jakieś zatrudnienie na czarno. Stanie się domową menedżerką biedy. A mężczyzna pewnie się zapije. I te przekonania doprowadziły do tego, że w praktyce to kobieta była mocniej na zwolnienie narażona.
Od kobiet oczekujemy więcej, uważamy je za silniejsze psychicznie, mężczyznom nie wolno kulturowo płakać, więc w sytuacji porażki pozwalamy na to, żeby sobie nie poradzili, wspieramy go w tym trudzie.
Trochę pesymistycznie nam ta rozmowa poszła. Jest jakaś nadzieja na zmianę?
Nie ma, dopóki nie zostaną wprowadzone zmiany w prawie. Kraje, które wprowadziły politykę równościową, mają już ponad 50-letnie doświadczenie w tym zakresie, nie musimy więc nic wymyślać od podstaw, wystarczy podpatrzyć, co one zrobiły. Co więcej, możemy uniknąć ich błędów. Znamy mechanizmy odpowiedzialne za poszczególne obszary biedy, mamy wiedzę ekspercką, ale musimy wykonać ten jeden krok - podjąć decyzję o zmianie.
Niestety, mimo pewnych sygnałów, które pojawiały się w Polsce na przełomie lat 90., dalej tkwimy w miejscu. Kontestowanie postulatów polityki równościowej nie zaczęło się w 2015 wraz z nastaniem epoki PiS, przeciwdziałanie zjawisku feminizacji ubóstwa nigdy nie było priorytetem polityki żadnego z rządów po '89 roku. Choć od 1993 roku pisałyśmy o nierównościach społecznych i dowiodłyśmy, że wynikają one również z płci. To zresztą cecha transformacji w całym naszym regionie. Kobiety mają być przede wszystkim reproduktorkami, nawet jeśli będą na rynku pracy, to w pierwszej kolejności jako matki.
Musimy też pamiętać, że podstawą gruntownej zmiany powinna być walka ze stereotypami. Programy przeciwdziałania ubóstwu muszą być nie tylko wymierzone w samą biedę, ale i w te szkodliwe stereotypy.