Siostrzeństwo to...?
– Mój ukochany stan. Mam poczucie, że dla kobiety relacja z drugą kobietą jest bardzo ważna. Chodzi o poczucie, że jestem częścią większej, wartościowej i treściwej całości – dla mnie to niezbędne jak tlen, którym oddychamy.
Jasne, równie ważna jest miłość do dziecka czy głębokie relacje z mężczyzną, ale mam przekonanie, że połączenie z drugą kobietą jest niesamowicie istotne. Jeśli mogłam pomóc w tym, żeby kobiety połączyły siły pod jednym szyldem, we wspólnej i ważnej sprawie, na jasno określonych zasadach, to mam z tego satysfakcję. A o to właśnie chodzi w Siostrzeństwie.
Siostrzeństwo Polsko-Ukraińskie to właśnie taki szyld?
– Nazwę wymyśliła Olga Tokarczuk. I wydaje mi się, że Olga weszła w to od razu, bo poczuła to samo co ja: że my, baby, możemy zrobić więcej, kiedy robimy coś razem. Oprócz tego emocjonalnego poczucia mamy też świadomość, że konkretne działanie, serce i głowa działające razem po prostu się sprawdzają.
Ale nam tego siostrzeństwa na co dzień brakuje, właściwie dopiero się go uczymy albo sobie o nim przypominamy.
– Ja też ciągle się uczę siostrzeństwa, bo do tej pory nie znałam jego głębszego sensu. Tego, że z kobietami można tworzyć jedność. Po prostu wcześniej tego nie doświadczyłam. Nie wychowałam się otoczona kobietami, mam tego duży głód. Czuję, że tak czuje wiele z nas. Czuje, że przerwano nasze połączenie.
Strumienie naszej kobiecej energii odłączyły się od siebie, przestały tworzyć wspólny nurt. Kiedyś kobiety były splecione w codziennych rytuałach jak warkocz, razem piekły chleb, wyszywały, plotły wianki. I zawsze czuwały nad tym, żeby być blisko siebie i dla siebie. W trakcie miesiączki poświęcały sobie czas, przyglądały się swojemu ciału, dawały sobie coś wzajemnie. A potem te menstruacje się synchronizowały.
To zawsze w nas było, tylko o tym zapomniałyśmy. To dowód na to, że mamy między sobą magiczną nić. Cieszmy się tym. Ja próbuję to robić.
To był dla ciebie naturalny krok, by powołać tego typu organizację i wesprzeć ją finansowo?
– Czułam, że jeśli mamy być razem, to musimy być razem na serio. Odbudować poczucie, że kobieta, która jest dla drugiej kobiety, jest też dla siebie. Tu nie chodzi o to, żeby się do siebie pouśmiechać na bankiecie. Ta magia jest głęboka i prawdziwa, przekłada się na realne działanie.
Kiedy przyszła wojna i trzeba było otworzyć nasze serca oraz nasze drzwi, wszyscy zachowaliśmy się przyzwoicie. Zachwyciliśmy się swoją solidarnością – i dobrze. Byłam wzruszona, ale towarzyszyła mi też refleksja, że to minie. Tak zawsze dzieje się z miesiącem miodowym. Odwiedziłam wiele obozów dla uchodźczyń i uchodźców na świecie. Po pierwszej fali poruszenia i działania wszyscy o tych ludziach zapominają. Trudno jest utrzymać zaangażowanie, a pomoc jest trudnym tematem. Dla wielu ludzi zbyt trudnym.
Chciałaś, żeby to było namacalne i długofalowe?
– Chciałam to zrobić po babsku. Z sercem, ale i z głową. Otulasz miłością całą rodzinę, ale poza tym musisz jeszcze ugotować dla niej rosół. To bierzemy się za rosół.
Mówisz, że pomoc jest trudna. Pamiętam rozmowę z tobą na łamach „Wysokich Obcasów" sprzed kilku lat, po której byłaś krytykowana. Oto wielka pani Kulczyk pochyla się nad sierotami w Afryce. Co ona może wiedzieć o pomocy? O trudach życia? O biedzie?
– Myślę, że głównym problemem była wtedy niefortunna kampania billboardowa dotycząca promocji programu „Efekt domina" w TVN. Zabrakło nam wtedy wyobraźni i pokory. Ale to była potrzebna lekcja. Wyciągnęłam z niej wnioski.
Skoro o nich mowa – przypomniała mi się taka historia. To był pierwszy moment, kiedy skumałam, że pomaganie będzie bardzo trudne, także emocjonalnie. Byłam na wyjeździe z Rockefeller Foundation. Uczyliśmy się, jak pomagać z głową i w taki sposób, by ta pomoc stanowiła inwestycję społeczną. Serce jest ważne, ale tu nie chodzi tylko o jego porywy. Tam zderzyliśmy się z twardą rzeczywistością. Jedna z fundacji w Ugandzie zajmowała się dziećmi, których rodzice będą odchodzić, bo są chorzy na AIDS. Część już umarła. Wiele dzieci także chorowało. Wszystko dotyczyło śmierci.
Opowiadano nam o tym w formie dla mnie wtedy zupełnie zaskakującej. Do pomieszczenia weszła mała dziewczynka, która rapowała, że jej mama umarła i ona też niedługo umrze. Wszystkim nam ciekły łzy, byliśmy roztrzęsieni, ale staraliśmy się zachować fason.
Udawało mi się to do momentu, gdy wyszłam na zewnątrz. Tam zobaczyłam dom, który wielkie okna, od podłogi do sufitu, miał otwarte na oścież. W tym domu były tylko małe trumienki... Rozsypałam się. Podeszła do mnie dziewczyna, która zaprosiła mnie na ten kurs.
To między innymi dzięki niej nauczyłam się, czym jest pomaganie – także operacyjnie. To ona dała mi najważniejszą lekcję. Złapała mnie za rękę i powiedziała: „Słuchaj, jeśli ty tego nie dźwigasz, to wracaj do domu. Rozumiem, że ci ciężko, ale my jesteśmy po to, żeby być dla tych ludzi jak skała. Twoje emocje nie są tu ważne. Mamy dźwigać te nieszczęścia, które zdecydowaliśmy się dźwigać. Spadaj do auta i wróć, jak przestaniesz ryczeć i odbierać tym ludziom nadzieję".
Wtedy zrozumiałam, że to wszystko będzie trudne. To, czy ktoś ma więcej, czy mniej pieniędzy, nie ma tu znaczenia. Jeśli ma serce i chce nim nawigować – to przeżywa wszystko tak samo. Dramat, ból, bezsilność drugiego człowieka. Ważne, żeby w tym wszystkim zadbać też o siebie. Nie zapomnieć, że sama, będąc na skraju, nikomu nie pomożesz.
A czy to, że mam więcej pieniędzy, sprawia, że mniej czuję? Czuję, że znasz odpowiedź na to pytanie.
Mówisz, że skumałaś, czym jest pomaganie. Wytłumacz mi zatem jak baba babie.
– Nie mam idealnej metody ani doskonałej definicji. Cały czas mierzę się z tą samą sytuacją. Wiem, że coś mogę zrobić, bo tak się szczęśliwie wydarzyło, że mam najróżniejsze ku temu narzędzia. To moje powołanie. Muszę to czuć. Wybierać nie tylko z rozumu, ale i z serca. Mając poczucie spokoju, że to moja droga, idę nią i próbuję niczego nie zepsuć. Przy okazji pilnując swojego ego.
Pilnując, żeby się nie rozbujało czy żeby nie zmarniało?
– Mój bardzo mądry przyjaciel mówi tak: nie ma nic złego w tym, że mamy ego, byleby ono nie miało nas. Nie udaję przed samą sobą, że go nie mam czy ono mną w jakiś sposób nie powoduje – także w pomaganiu. Konia z rzędem wszystkim tym, którzy przypomną sobie siebie sprzed kilku tygodni, kiedy jeździli do naszych przyjaciół z Ukrainy czy przywozili jedzenie dla nich i nie czuli satysfakcji. Czuli – i to nic złego.
Po co kategoryzować, czy to dobre, czy złe? Po pierwsze, nie szkodzić. Być w poczuciu, że robię tyle, ile jestem w stanie zrobić. Popełnię błędy, jasne. Mnie się zdarzyło to wiele razy: ludzie, którym ufałam, nie byli tego warci, pomyliłam się w ocenie, ktoś miał żal. Życie. Ale robię, co mogę, i robię to najlepiej, jak umiem. Odrabiam swoje lekcje, które dostaję od życia. I nie ma nic złego w tym, że mam z tego poczucie spełnienia, bo jak się nie spełniamy, to się poświęcamy. A ja w poświęcenie nie wierzę. Wszyscy musimy czuć się dobrze z tym, co robimy. Ale...
No właśnie: ale?
– Nie warto sobie przesadnie dogadzać w tym zakresie. Najlepszy jest balans. Cieszmy się tym, co robimy i jak pomagamy, ale niech to nie zasłania nam całego obrazka. Niech to nie będzie tylko po to, żeby ktoś inny dobrze o nas pomyślał, bo wtedy powinna zapalić się nam lampka. Najważniejsza jest oceniana uczciwie, do bólu, nam tylko znana najgłębsza intencja.
Miałaś moment samouwielbienia?
– Samouwielbienia nie. Może dlatego, że jestem cholernie samokrytyczna. Tak zostałam wychowana – niespecjalnie rozpieszczana komplementami. Ale miewałam takie chwile, że nie rozumiałam, dlaczego ktoś się nie cieszy, skoro oferuję mu pomoc.
Miewam je zresztą do dziś, ale dzisiaj więcej rozumiem. Myślę, że jeśli pomoc daje się w taki sposób, że druga osoba nie musi w nią włożyć żadnego wysiłku, to – paradoksalnie – zamiast ją docenić, często czuje złość. I to jest absurd, który w sobie mamy. Źle nam, kiedy stajemy się dłużnikami.
Jak sobie z tym poradziłaś?
– Jak już pewne zjawiska sobie uświadomisz, to tak cię nie przerażają. Czasem bolą i drażnią, ale najgorszy jest niezdefiniowany potwór. Na początku się dziwiłam w takich sytuacjach. Potem odpuściłam, a pod koniec tego długoletniego procesu zaangażowania – gdy to ja byłam dla kogoś – zaczęłam myśleć, że trzeba szanować też to, że ktoś może nie chcieć tej pomocy wziąć. Przestałam ją oferować, dopóki nie jestem poproszona, i szanuję, jeśli ktoś tej pomocy nie chce. Przedtem chyba sądziłam, że wiem lepiej. Dziś już tego nie mam i bardzo tego pilnuję. Nie wolno ludzi uszczęśliwiać na siłę.
To się w jakimś sensie dzieje dziś, kiedy wielka solidarność i chęć pomocy mają duży potencjał, by – jak u Platona – obrócić się we własne przeciwieństwo. Jesteśmy zmęczeni, chcemy wdzięczności, a bywa różnie. I to różnie jest OK, ale głęboko siedzi jakieś poczucie afrontu czy niewdzięczności.
– Po prostu staram się zrobić bardzo uczciwą robotę zrozumienia tego wszystkiego. Czytam, obserwuję i widzę, że można o tym myśleć na setki sposobów. Czy znam recepty i mam zalecenia? Nie. Najważniejsze jest dla mnie, że nikogo świadomie nie skrzywdziłam. Wystarczy mi to, że świat jest trochę lepszym miejscem.
Mówisz: nie wiem. To rzadka umiejętność, bo jesteśmy przyzwyczajeni do świata – męskiego świata – w którym wszyscy udają, że wszystko wiedzą. Pokazała to polityka Trumpa czy Bolsonaro, ale też naszego rządu w obliczu pandemii. W tym czasie Jacinda Ardern czy Sanna Marin mówiły: nie wiem, potrzebuję pomocy, wiedzy, ekspertów. To duża zmiana.
– Wiesz, może to niepoprawna opinia, ale uważam, że my, kobiety, jesteśmy bliżej swoich emocji i serca. Często działamy intuicyjnie, na podstawie naszej mądrości. A ona podpowiada, że kiedy nie wiesz, to szukasz pomocy i informacji.
Sercem kupiłaś dom Marii Skłodowskiej-Curie?
– To zabawna historia. Podróżowałam. Byłam w takim miejscu, w którym z sufitu zwieszały się róże. Przywiązuję wagę do symboli, dużo się rozglądam wokół i obserwuję. Kiedy widzę róże na suficie, myślę: oho, babska przestrzeń.
I nagle przychodzi wiadomość od współpracownika: dom Marii Skłodowskiej-Curie na sprzedaż. Grom z jasnego nieba. Myślę: to zadanie dla mnie. Maria: emigrantka, feministka, samodzielna matka. Przecież ja też tak mam. Tysiące kobiet mają tak samo. A mówimy o dwukrotnej noblistce, profesorce, wybitnej jednostce. To dzięki niej zaczął się rozwój współczesnej energetyki – jednego z filarów mojej dzisiejszej działalności. Tu nie ma przypadków. Od razu wzięliśmy się do roboty.
Za dwa dni byłam tam, żeby obejrzeć dom. Podjeżdżam pod niego, wysiadam, a na spotkanie wychodzi kobieta, która wygląda jak moja babcia. Czy to się dzieje naprawdę? Witamy się i wpadamy sobie w ramiona. Po 10 minutach miałyśmy już wszystko wstępnie ustalone. Pozostały formalności.
Co w nim będzie?
– Dom Siostrzeństwa – przestrzeń dla kobiet, pomysłów, przestrzeń do działania. Zadbałam, żeby to dziecko się urodziło, a teraz będziemy je wychowywać we wspólnocie. To babskie sprawy: nasze z Marią.