„Powiedziałam pani z policji, że tata mnie uderzył. A ja byłam niegrzeczna”. Dzieci przemocowców czują się winne

Kto do was trafia?

Kobiety, bardzo często z dziećmi. Przestraszone, poranione psychicznie, często jeszcze widać ślady bicia. Są jak zaszczute zwierzęta.

A dzieci?

Wie pani, ja się nie mogę pogodzić, gdy dwuletnie dziecko niczego się nie domaga, nie oczekuje, nie sygnalizuje żadnych swoich potrzeb. To tak nienaturalne. Tak bardzo świadczy o tym, że wytresowano je, żeby nie robiło problemów, bo zostanie ukarane. Więc to są ciche i potwornie smutne dzieci. Dużo wysiłku kosztuje nas, żeby nauczyć je, że mogą być beztroskie i uśmiechnięte. Że nie muszą być dorosłe.

Dorosłe?

To są mali dorośli. Często bardziej odpowiedzialni niż rodzice. Mam u siebie siedmiolatkę z mamą. W domu była przemoc, bita była i matka, i dziecko. Dziewczynka mówi, że chce do domu. „Dlaczego?” – pytam. A ona na to: „Bo tam jest tatuś, którego bardzo kocham. To jest moja wina, że tu jesteśmy, bo powiedziałam takiej pani z policji, że tata mnie uderzył. A przecież on to zrobił, bo byłam niegrzeczna”. Ona się czuje odpowiedzialna za to, co dzieje się z jej rodziną. I opiekuje się swoim półtorarocznym bratem, jakby to był jej obowiązek. Przecież nieraz, gdy dorośli byli zajęci swoimi problemami, już to robiła.

Co przeżyły kobiety, zanim do was przyszły?

Były bite, kopane, szarpane za włosy, wyzywane, poniewierane, gwałcone, obrażane.

I w końcu ktoś zareagował?

Ofiary często za długo są ze swoją krzywdą same. Rodziny przemocowe bywają mocno odizolowane. Bo przecież znamy dobrze hasło: „Nie mów nikomu, co się dzieje w domu”, albo to, żeby nie prać brudów. Po co mają wiedzieć? Rodzina to rzecz święta. Matka milczy, po awanturze nakłada kolejną warstwę pudru. Dziecko nawet nie piśnie, że w domu jest piekło. Dobra rodzina.

Co się dzieje, że w końcu bańka pęka?

Czasem nauczyciel widzi, że dziecko jest lękliwe, nadmiernie podporządkowane. Albo przeciwnie – agresywne, jakby szukało zaczepki. I zaczyna drążyć. Albo sąsiad słyszy za ścianą płacz i krzyki, więc dzwoni na policję. Nawet dziś miałam rozmowę z matką dwójki dzieci, która trafiła do ośrodka po interwencji sąsiadów. Ofiarą przemocy była najczęściej jej starsza, nastoletnia córka. Sąsiedzi zareagowali. Może uratowali matkę i dzieci. Ta rodzina miała szczęście.

Zdecydowana reakcja świadków przemocy to rzadkość?

Nie możemy, na szczęście, mówić o totalnej znieczulicy. Trzeba przyznać uczciwie, że sytuacja zmienia się na lepsze. Pracuję w ośrodku od dwóch dekad i z całą pewnością kiedyś mniej osób przełamywało swój lęk i reagowało na przemoc. Oczywiście wciąż pokutuje w nas przekonanie, że w sprawy rodzinne lepiej się nie wtrącać. Ale coraz więcej osób jednak decyduje się wtrącić.

Nawet ci najbliżsi nie reagują?

Ciężko pojąć, ale tak się zdarza. Mamy właśnie w ośrodku 22-latkę z dwuletnim synkiem. Jej partner nadużywał alkoholu i był bardzo agresywny. Dziewczyna wielokrotnie była masakrowana. „Leżałam odwrócona w stronę wersalki i jedyne, o czym myślałam, to żeby chronić twarz przed ciosami i kopniakami” – opowiadała. O wszystkim dobrze wie matka jej partnera. Ona z jednej strony próbowała tę dziewczynę wspierać, ale z drugiej - robiła wszystko, żeby ona pozostała przy jej synu. „Daj mu szansę. On się zmieni. Dziecko powinno mieć ojca”. A na dodatek to dziecko biegło w ramiona tatusia. 22-latka kilka razy próbowała uciekać, ale zawsze wracała, bo partner obiecywał, że nie będzie bił. Wreszcie zgłosiła się do nas. „Bo się bałam, że on mnie w końcu zabije” – mówi.

Rozumie pani tych, którzy nie reagują?

Rozumiem, że mogą odczuwać lęk. Ale nie rozumiem i nie chcę zrozumieć, jak można pozostać obojętnym, wiedząc, że za ścianą ktoś jest krzywdzony. Krzyku bitego dziecka nie można pomylić ze zwykłym płaczem malucha. Awantur i wyzwisk za ścianą też trudno nie usłyszeć.

Opowiadała pani przecież, że czasem ofiary, równie usilnie jak sprawca, ukrywają, co dzieje się w domu.

A nam łatwiej odwrócić wzrok od sąsiadki w ciemnych okularach, ze zbyt grubą warstwą pudru, która maskuje siniaki? Wszystko to prawda. Bardzo często ofiary są tak uwikłane w spiralę przemocy, że nie próbują się wyzwolić, nie wierzą, że potrafią. A zdarza się, że nawet gdy już trafi do nas matka z dziećmi – z przymusu, bo zareagował kurator i dał jej wybór: albo zostawisz męża, albo stracisz dzieci – to ona wciąż broni sprawcy. „To nie jest zły człowiek. Tylko czasem nerwowy, jak popije” – słyszymy. Dlatego ja wcale nie chcę nikogo przekonywać, że rola świadka, który reaguje na przemoc, jest łatwa i przyjemna. Ale zapewniam, że reagować trzeba.

Jak?

Można zadzwonić na policję. Albo do ośrodka pomocy społecznej. Nawet jeśli jest to zgłoszenie anonimowe, pracownicy socjalni i funkcjonariusze mają obowiązek sprawdzić, czy pod wskazanym adresem nie dzieje się coś niepokojącego.

A jeśli się nie dzieje? Jeśli świadek się pomyli?

Warto podjąć ryzyko. Jeśli się pomylimy, nie będzie interwencji. Ale jeśli nie zareagujemy, komuś może stać się krzywda. Ja też się kiedyś pomyliłam. Zadzwoniła do nas pani i opowiedziała, że ma 88 lata i jest ofiarą przemocy. Opowiadała, jaka krzywda dzieje się jej w domu, że córka się nad nią znęca. Brzmiała bardzo wiarygodnie.

Sprawdziliśmy ten sygnał z przedstawicielami pomocy społecznej. Okazało się, że kobieta mieszka z troskliwą rodziną, która pomaga jej i nie krzywdzi. A kobieta rzeczywiście wymaga pomocy, bo cierpi na demencję, ma urojenia. Czy żałuję, że zareagowałam? Absolutnie nie. Jej się przecież rzeczywiście mogła dziać krzywda. Trzeba reagować na niepokojące sygnały. Trzeba być uważnym. Zauważyła pani, co najczęściej mówią sąsiedzi, gdy obok dojdzie do tragedii?

Chyba: „Nie miałem pojęcia, że tam się coś złego dzieje”.

I jeszcze: „Nic nie słyszałem” albo „To była taka zwyczajna rodzina”, „On zawsze mówił 'dzień dobry'”. A gdyby się uważniej przyjrzeć, posłuchać, przystanąć na chwilę i się zastanowić, to może jednak coś byłoby słychać. Może wystarczyło zagadnąć sąsiadkę, dać jej numer do pomocy społecznej, spytać, czy potrzebuje wsparcia. Może to by pomogło, żeby uniknąć nieszczęścia.

Co najbardziej boli?

Kiedyś myślałam, że siniaki i rany po pobiciach. Ale już wiem, że kobiety, które do nas trafiają, najbardziej cierpią z powodu ran w psychice. One oduczyły się szacunku do siebie, myślą, że nie zasługują w życiu na nic dobrego, i są przekonane, że nic dobrego ich w tym życiu nie spotka. Nie potrafią przestać myśleć o sobie jak o ofierze. I to już jest praca dla nas. Dla psychologów, terapeutów, pedagogów.

Udaje się?

Mamy swoje małe olśnienia. Kilka miesięcy temu trafiła do nas kobieta z sześcioletnią córeczką. Były ofiarami przemocy fizycznej, psychicznej i ekonomicznej. Kobieta była sponiewierana, przygnębiona, przygarbiona. Niedawno opuszczała ośrodek. Udało jej się zdobyć dobrą pracę. Zamierza wynająć mieszkanie. W ogóle sporo ma planów i wierzy, że uda się je zrealizować. Siedziała w tym samym fotelu co w dniu przyjęcia. A mnie uderzyło, jaka jest piękna, promienna. Widziałam jej uniesioną głowę i czułam siłę. Gdyby nie siostra, ta kobieta nigdy by do nas nie trafiła. To siostra uparła się, że ją uratuje. Zadzwoniła do nas, wszystkiego się dowiedziała, namówiła siostrę na przyjazd. I ją uratowała.

Iwoną Karaś rozmawia Agnieszka Urazińska

  • Iwona Karaś - kierowniczka Specjalistycznego Ośrodka dla Ofiar Przemocy w Rodzinie w Łodzi.

Tekst opublikowany w serwisie wysokieobcasy.pl 2 października 2020 r.

 

 

 

  • Strona główna
  • Baza wiedzy
  • „Powiedziałam pani z policji, że tata mnie uderzył. A ja byłam niegrzeczna”. Dzieci przemocowców czują się winne