W czasie kwarantanny pierwszy raz od lat poczułam się naprawdę samotną, a nie samodzielną mamą

Mniej więcej w czwartym tygodniu narodowej kwarantanny doszłam do ściany. Przerosło mnie. Wszystko. Nauczanie zdalne (86 zadań z matematyki zadanych młodszej córce, która potrzebuje wsparcia edukacyjnego). Poważna depresja starszej córki, mimo leków i terapii nasilona przez pandemiczną izolację. Praca ponad siły, żeby zarobić na dom – i strach, że tej pracy może zabraknąć, bo kryzys i bezrobocie. Lęk o starszych rodziców i podrzucanie im zakupów pod drzwi, żeby nie wychodzili z domu (a i tak uparcie wychodzą). Ból kręgosłupa, a nie ma jak iść na rehabilitację.

Czarę goryczy przelało to, że tylko ja w naszej trzyosobowej rodzinie mogłam legalnie wyjść z domu z psem. Czyli poza pracą, nauczaniem, organizacją zaopatrzenia, pilnowaniem, by nikt sobie nie zrobił nieodwracalnej krzywdy, dbaniem o emocje dzieci i wszystkimi innymi codziennymi obowiązkami, musiałam cztery razy dziennie znaleźć czas na spacer (gdy ledwo sama trzymałam się na nogach). Rząd zabronił wychodzenia z domu osobom do 18. roku życia pod groźbą wysokiego mandatu. Jeszcze mi brakowało płacenia kilku tysięcy, gdy jako sama-mama ledwie wiążę koniec z końcem.

Pierwszy raz od lat poczułam się naprawdę samotną, a nie samodzielną mamą.

Oczywiście kusiło mnie, żeby zlekceważyć obostrzenia i posłać nastoletnie dziecko - w masce i rękawiczkach - z psem na dwór, ale kiedy przez okno zobaczyłam radiowóz na światłach jadący krok w krok za sąsiadką, która wyszła na spacer z trzylatkiem na rowerku, to jednak trochę się przestraszyłam. Serio, z dorywczych prac i skromnych alimentów nie uzbieram na kilkutysięczną karę.

Trudne słowo „pomoc”

Wychowano mnie w poczuciu, że człowiek powinien sobie z przeciwnościami losu radzić najlepiej jak może. „Jeśli zachować honor chcesz, nie proś o kroplę wody; na siebie licz i w siebie wierz, jeśli zachować honor chcesz” – wrył mi się w pamięć chiński poemat, często cytowany przez moją mamę. Niby już teraz, jako dorosła osoba, wiem, że to bez sensu. Czytam o roli wsparcia społecznego, sama angażuję się w działania pomocowe, wzruszam się, widząc, że „ludzi dobrej woli jest więcej” niżby się komu wydawało. I wierzę, „że ten świat istnieje tylko dzięki nim”. A jednak proszenie o pomoc przychodzi mi z ogromnym trudem. Tak wielkim, że postanowiłam się temu przyjrzeć i w ramach eksperymentu, po raz pierwszy od nie wiem jak dawna, poużalać się na Facebooku.

Prawo do słabości

Napisałam o tym, że jest mi ciężko, tak jak i innym samotnym rodzicom. Rozumiesz ten chwyt? Samej przed sobą trudno mi było przyznać, że to MNIE jest ciężko, więc dla złagodzenia dyskomfortu dopisałam tych innych samotnych rodziców. Czy w ten sposób chciałam okazać empatię innym i rzucić światło na problemy całej grupy społecznej? Czy raczej schowałam się w tłumie osób, które (z różnych powodów) mają w życiu pod górkę? O co chodzi z tym uporem, by wciąż pokazywać światu, że ogarniam sytuację? Od blisko roku, od kiedy ukazała się moja książka „Sama mama. Jak przejść przez rozwód i żyć dalej?” jestem pytana o rozróżnienie między samotnością a samodzielnością. I zwykle odpowiadam tak: „Nie czuję się samotna, bo mam wokół siebie przyjaciół i rodzinę. Bardziej czuję się samodzielna, choć nie uważam, żeby był jakiś obowiązek bycia dzielną w każdej sytuacji”. Po rozwodzie zostałam sama z dwu- i sześcioletnią córką. Nauczyłam się tysiąca trudnych dla mnie rzeczy: robienia remontów, rozmów z mechanikami samochodowymi, zajmowania na raz dwojgiem chorych dzieci itp. Jestem z siebie dumna. Czerpię radość ze swojej siły. Ale chciałabym umieć – przed samą sobą – przyznać, że mam prawo do słabości. Że to ok, nie radzić sobie w życiu. Że nie muszę od siebie wymagać tak wiele. Szczególnie teraz, gdy wszystkie oswojone sposoby działania nie działają i świat stanął na głowie.

Napisałam więc post do przyjaciół i znajomych, że lekko nie jest i że już nie daję rady. Jak łatwo się domyślić (Tobie łatwo – bo patrzysz na moją sytuację z dystansu; ja się szczerze zdziwiłam) posypały się propozycje pomocy. Właściwie to kilkadziesiąt bardzo konkretnych propozycji – od sąsiadów, znajomych, a nawet obcych ludzi. Post miał wiele udostępnień, a na pewnym portalu parentingowym rozgorzała pod nim dyskusja. Tylko jedna czytelniczka (owszem, kobieta) napisała, że przesadzam i jestem sama sobie winna. Raczej otworzyła się lawina wspierających słów i – co ważne – stwierdzeń: „Mnie też jest ciężko. Mam tak samo. Też już nie wytrzymuję”.

Ciężar samodzielności

W książce Astrid Lindgren „Dlaczego kąpiesz się w spodniach, wujku?” jest taki fragment: grupa dzieci wypływa łódką z wyspy Saltkråkan na pobliskie szkiery. Pogoda niebezpiecznie się zmienia, a oni zbyt długo zwlekają z powrotem i na morzu otacza ich gęsta mgła. Nie wiedzą, dokąd płynąć, jak trafić do przystani, skąd wypatrywać ratunku. Przestają wiosłować. Po wielu godzinach, głodni i zmarznięci, przez przypadek, tuż pod dnem łódki wyczuwają mieliznę. Mgła się rozstępuje, a oni orientują się, że od dawna tkwią przy stałym lądzie, tuż przy budynku własnej szkoły.

Przyznanie się do samotności pozwoliło mi poczuć grunt pod nogami. Rozwiało mgłę. Przyniosło poczucie bezpieczeństwa.

Mówię o moim prywatnym doświadczeniu, ale śmiem twierdzić, że nie tylko mnie okazywanie słabości przychodzi z trudem. Kiedy rozmawiam z samotnymi/samodzielnymi mamami, u wielu z nich widzę taką potrzebę, by podkreślać, jak dobrze sobie radzą. Rozumiem to bardzo dobrze. Społeczna presja, by żyć w „pełnej rodzinie”, by „ułożyć sobie życie”, by „zapewnić dzieciom prawdziwy dom” wciąż trzyma się mocno. Dlatego pokazujemy, że nasze rodziny po rozwodzie właśnie są pełne – miłości, spokoju, szacunku. Że prawdziwy dom to taki, który daje oparcie, a nie tylko zapewnia fizyczną obecność obojga rodziców. Udowadniamy, że można żyć w sposób pełny i szczęśliwy niezależnie od statusu w rubryce „stan cywilny”.

Czy w takiej autoprezentacji jest miejsce na słabość? Zawsze uważałam, że jest, tylko trudno mi to było zastosować w praktyce. Zmusiła mnie do tego pandemia, która w wielu obszarach życia odmieniła sposób funkcjonowania. Dla mnie to akurat korzyść – uczę się widzieć siebie w pełniejszy sposób. Uczę się dostrzegać ludzi wokół, a dokładniej - ich gotowość do pomagania. Uczę się przeznaczać energię na to, co najważniejsze i chronić jej zasoby.

Uczę się myśleć, że w stwierdzeniu samotności nie ma ukrytej skargi. A samodzielność czasem bywa ciężarem.

Na razie łapię oddech, jak po zdjęciu z twarzy ochronnej maski. Wdech-wydech. I ruszam dalej. Jeśli sama dojdziesz do ściany, pokaż mi, że trzeba pomóc. Krzyknij we mgle. Żebyśmy się nie straciły z oczu.

Autorka: Joanna Szulc