Pedagogika czułości brzmi przyjemnie. Co to takiego?
Och, nie lubię definicji. Są jak dogmaty – zamykają.
Jest pan duchownym, a dogmatów pan nie lubi?
Nie znoszę. Pamiętam, jak przygotowywałem do pierwszej komunii grupę dzieci z Chosica, miasta położonego 40 km od Limy. Właśnie wróciłem z Europy, gdzie studiowałem teologię, był 1965 rok. Tym, którzy mieli je spowiadać, postawiłem warunek: nikt o nic dzieci nie pyta, a dzieci nie będą recytować błędów, tych uczynków, które powszechnie nazywa się „grzechami”. Dzieci powiedzą tylko: „Ojcze, daj mi przebaczenie i miłosierdzie Boga”. Tylko jeden ksiądz zgodził się tak spowiadać. Duchowni są przyzwyczajeni do pracy na poczuciu winy, a od nich przejęło to całe społeczeństwo.
Co ma pan na myśli?
Jak to możliwe, że instytucja o dwutysiącletnim stażu wciąż się trzyma? Odpowiedź jest prosta: straszy. Duszpasterze od wieków pracują na poczuciu winy: sprawiają, że czujesz się winny, przeklęty, skazany. Mówią: jeśli to zrobisz albo tego nie zrobisz, to wpadniesz w ręce diabła, a jeśli to uczynisz, to czeka cię niebo. Ta dialektyka nagrody i kary jest wszechobecna. Spotkałem nawet ludzi, którzy trwającą teraz pandemię postrzegają jako przewidzianą w Starym Testamencie karę.
W tym paradygmacie, który przeniknął również do szkolnictwa, działasz w obawie przed Bogiem. Strach przed karą – proszę mi powiedzieć, co to w ogóle jest za motywacja? Sprawdza się, gdy chodzi o sprawowanie kontroli. Ale jest toksyczna – zarówno dla dorosłych, jak i dla dzieci. Niszczy relację między nimi.
To brzmi trochę jak przesłanie pedagogiki Jespera Juula. Czytał go pan?
Nie. A co takiego mówi?
Że dzieci należy traktować poważnie, a nie jak jakieś gorsze od nas byty.
To ciekawe, zdarza się czasem w historii, że pewne idee pojawią się na świecie niezależnie od siebie w tym samym czasie. Dopiero lata po tym, jak zacząłem używać terminu „pedagogika czułości”, dowiedziałem się o książce kolumbijskiego psychiatry Juana Carlosa Restrepo pod tytułem „Prawo do czułości” i o pracy kubańskiej pedagożki Lidii Turner Martí, która też używa tego pojęcia.
Kiedy ukuł pan to pojęcie?
Na początku lat 90. W Peru wojna domowa trwała już od dziesięciu lat, a ja w Instytucie Edukacji na rzecz Praw Człowieka i Pokoju miałem przeprowadzić warsztaty dla nauczycieli z różnych zakątków kraju. Byłem w kłopocie: o czym mam mówić ludziom, którym zabito kolegów nauczycieli, nauczycielki? Którzy widzieli śmierć swoich dziadków? Stwierdziłem, że opowiem im o tym, co ten konflikt neguje: że jesteśmy braćmi i siostrami. O możliwości stworzenia relacji między nami a resztą społeczeństwa opartej na czułości.
Pedagogiki czułości nie można zredukować do technicznego instrumentarium. Pedagog to towarzysz, ktoś, kto stoi u boku dzieci i dotrzymuje im towarzystwa w dorastaniu. Celem pedagogiki czułości, jeśli w ogóle miałbym jakiś sformułować, jest sprawienie, by dzieci nauczyły się decydować w życiu na podstawie tego, co czują i kim są, a nie tylko na bazie sztywnych reguł.
Bez egzekwowania dyscypliny? W świecie szkolnym i duchownym brzmi to trochę jak herezja.
Ależ ja jestem heretykiem! W 1975 roku wyrzucili mnie z Kościoła z powodu książki, którą wydałem. Nie będę się zagłębiać w tamte dysputy teologiczne, ale przełożeni uznali przekonania w niej zawarte za herezję. Wciąż czuję się duszpasterzem. Wierzę w Jezusa, ale nie w Kościół. Całe szczęście, że Jezus też był heretykiem.
Słowo „dyscyplina” już trochę wyszło z mody, ale i tak wielu rodziców i nauczycieli oczekuje od dzieci i uczniów posłuszeństwa.
Mam wrażenie, że najważniejsze założenie, które przyświeca szkołom, jest takie: nauczyć się czegoś można tylko wtedy, gdy panuje dyscyplina. Na lekcjach mojego kolegi uczniowie byli cicho jak makiem zasiał. Wydawało mi się to dziwne – u mnie zawsze hałasowały. U niego i u wielu ludzi dyscyplina służyła i służy reprodukcji modelu więziennego. Często osiągamy wtedy taki efekt: gdy nauczyciele patrzą, dzieci robią to, czego od nich oczekują, gdy tylko tamci odwracają wzrok, robią zupełnie coś innego. Nie ma lepszego sposobu, by dzieci się wysiliły, by dały coś z siebie, niż sprawić, by wiedziały, że robią to w związku z relacją opartą na przyjaźni.
Dbanie o tę przyjaźń między dorosłym a dzieckiem to najlepsza metoda wychowawcza?
Co nie znaczy, że zawsze odniesie efekty. 14 lat temu byłem niedaleko targu w Ciudad de Dios, dość niebezpiecznej dzielnicy Limy. Godzina 23, szedłem do autobusu, gdy nagle otoczyła mnie grupa chłopców. Jeden popchnął mnie i wyrwał portfel, upadłem na stertę kamieni. Wstałem z jednym kamieniem w ręce, by rzucić go w stronę tego, który mnie okradł, chłopak zdążył już odejść na jakieś 10 metrów. Gdy się obrócił, zobaczyłem, że to Jaime: chłopiec, który był kiedyś w szkole dla dzieci i nastolatków pracujących stworzonej przez MANTHOC [Ruch na rzecz Nastolatków i Dzieci Pracujących – Potomków Chrześcijańskich Robotników], gdzie pracowałem. Wołaliśmy go Gillete – zawsze miał przy sobie żyletkę, gotowy do napaści. Ale my akceptowaliśmy go takim, jaki był. Ja przypomniałem sobie jego, a on przypomniał sobie mnie i powiedzieliśmy sobie oczami: „Jesteśmy przyjaciółmi”. Jestem pewien, że wyszedł z tego poruszony, mimo że się nie zmienił. Jakieś trzy lata później zabili go policjanci, był członkiem gangu. Nie zawsze odnosimy sukces. Ale przynajmniej zostawiamy dobry ślad.
Ładnie i prawdziwie. Na pewno może mi pan też opowiedzieć o jakimś pozytywnym przykładzie.
Jedna z nauczycielek zwierzyła mi się z kłopotu: ma w grupie charyzmatycznego chłopca, wszyscy się w niego wpatrują. I on handluje narkotykami. Co robić?
Zgłosić władzom, dyrektorowi, policji?
Co to przyniesie temu chłopcu? Czy to coś zmieni na dłuższą metę? Nauczycielka postanowiła z nim rozmawiać, raz, drugi i kolejny. Chłopak pochodził z rodziny, w której wszyscy handlują, to powszechny problem w Limie. W końcu zawarli pakt, że nie będzie sprzedawał narkotyków w szkole. Nauczycielka wygrała? Przegrała? W moim odczuciu jej się udało, najważniejsze, że pozostałe dzieci są bezpieczne, a ta dwójka nie straciła relacji. Gdy tylko chłopak ma jakiś problem, idzie do tej nauczycielki. Oczywiście nie wszystko w swoim życiu zmienił, ale czy mógł? Zrobił za to coś bardzo ważnego: wziął za swoje działanie odpowiedzialność. To o wiele ważniejszy efekt niż wzbudzenie poczucia winy.
A to poczucie winy to właściwie dlaczego nie jest dobre?
Bo co z niego wynika? Co miesiąc chodzę do więzienia o zaostrzonym rygorze, by odwiedzić pewnego 79-latka. Poznałem go, gdy miał 13 lat i był dziennikarzem szkolnym w szkole marianistów w portowym Callao, ja uczyłem wtedy w kolegium Don Bosko. Później był komendantem Ruchu Rewolucyjnego im. Tupaca Amaru, za co od 28 lat siedzi w więzieniu. Kiedyś spytałem go, czy chciałby, by rząd wprowadził amnestię. Odpowiedział: „Nie powinno być amnestii, dopóki nie poprosimy ludzi o przebaczenie”. To mi się wydaje fundamentalne. Zamiast pytać więźnia o to, czy żałuje swoich czynów, lepiej pytać: „Czy czujesz się odpowiedzialny?”. Jestem zdania, że żadne nasze działanie nie jest prywatne tak do końca. Jesteśmy bytami społecznymi i to, co robimy, ma społeczne konsekwencje – dobre i złe.
Dzieci potrafią dbać o siebie i mogą się stać aktorami zmiany społecznej. Przeciwstawiam się ich protekcjonalnemu traktowaniu, uważam, że mają takie same prawa obywatelskie jak dorośli.
W 2007 r. zainicjowaliście w INFANT akcję wyeliminowania kar cielesnych, wówczas dozwolonych w Peru. Dzieci zwyciężyły.
Ale uwaga: zajęło to aż osiem lat! Dla tych, którzy zaczęli w szkołach zbierać podpisy pod petycją w wieku ośmiu lat, minęła druga połowa życia.
Ale mniejsza z tym. Dla dzieci to nie tylko sukces, ale też niesamowita lekcja, że mają wpływ. W akcję szczególnie włączyły się kobiety, które doskonale wiedzą, jak to jest żyć w społeczeństwie opartym na władzy, patriarchacie, dominacji macho.
Akcja „Dzieci na ratunek”, którą INFANT wsparło w Belén, pięknie to ilustruje. Opowie pan?
Belén to najbiedniejsza dzielnica Iquitos, miasta głęboko w Amazonii. Ma 400 tys. mieszkańców, nie dociera tam żadna droga. Belén to szczególne miejsce – przez sześć miesięcy dzielnica zalana jest wodą z rzeki, domy 60 tys. mieszkańców stoją na palach. Gdy zaczynaliśmy projekt, poprosiliśmy dzieci, by narysowały, czego się obawiają. Wiele przedstawiło utonięcia małych dzieci, bo znało sąsiada, któremu utonęło dziecko albo sami stracili w ten sposób rodzeństwo. Spytaliśmy je, co moglibyśmy zrobić, żeby nie dochodziło do takich wypadków. Starsze dzieci stwierdziły: „Moglibyśmy je ratować, przecież umiemy pływać”. Zapytaliśmy je więc: „Skąd będziecie wiedzieć, gdzie mieszkają maluszki, na które trzeba uważać?”. Dzieci stwierdziły, że oznaczą te domy specjalnymi flagami. Organizacja wsparła je w pozyskaniu materiałów, przeprowadziła kursy ratownictwa, udzielania pierwszej pomocy, pływania.
Inicjatywa wyszła od dzieci, a my wsparliśmy je w realizacji. Na lekcjach pływania te starsze uczą młodsze. Od kilku lat nie ma żadnych utonięć. Jestem zdania, że dzieci wcale nie są naszą przyszłością.
Nie?
Dzieci to nasza teraźniejszość. Mają niesamowitą wyobraźnię, potrafią wymyślić rozwiązania aktualnych problemów, które dorosłym nie przychodzą do głowy. Trzeba ich tylko umieć słuchać i zrobić miejsce dla ich sprawczości. Słuchanie to wyraz pewnego podejścia. Powiem więcej, samo słuchanie nie wystarczy – trzeba się jeszcze upewnić, czy zrozumieliśmy dobrze to, co usłyszeliśmy, bo przecież często słowa zubożają nasze doświadczenia i niosą dla nas inne znaczenia.
Rodzice pana słuchali?
Mama. Ojca nie poznałem – zmarł, gdy miałem 10 miesięcy, z powodu odskrzelowego zapalenia płuc, wówczas nie było penicyliny. Mama miała wtedy 24 lata i była w trzeciej ciąży, z moją młodszą siostrą, która urodziła się siedem miesięcy po śmierci ojca.
Mama wychowała dzieci na porządnych ludzi, a nawet zapewniła im świetną edukację – chodził pan do szkoły w najlepszej dzielnicy Limy.
Należeliśmy do klasy średniej, żyliśmy dobrze, ale nie wystawnie. Mama była modystką, projektowała ubrania, potem pracowała w biurze. Zawsze była odważna. Wyszła za mąż za mojego ojca, chociaż jej rodzice uważali go za złą partię. Pewnego dnia po prostu pojawili się w domu z aktem ślubu. Miała wtedy 19 lat.
Nigdy nie groziła mi palcem, nie robiła wymówek. Zwykle kiedy wychodziłem bawić się na dwór, mówiłem, że wrócę do domu o 20, i oczywiście się spóźniałem. Kiedy delikatnie wkładałem klucz, nagle otwierały się drzwi, a w nich stała mama. Ani razu nie wyrzuciła mi: „Co ty wyprawiasz, czemu znowu się spóźniłeś?”. Patrzyła na mnie i czasem tylko wzrokiem mówiła: „Jaka szkoda, że sam nie dotrzymałeś sobie słowa, sam siebie nie szanowałeś”.
Zawsze mnie słuchała, wypowiadała tylko swoje zdanie. Pozwoliła mi odejść z domu, gdy miałem 14 lat.
Jak to? Przecież był pan nieletni.
Proszę pamiętać, że 70 lat temu mieć 14 lat to znaczyło coś innego niż dziś. Poza tym i dzisiaj w Peru dzieci od 14. roku życia mogą legalnie pracować. Usiedliśmy z mamą na łóżku i powiedziałem jej, że chcę wstąpić do seminarium. A mama: „Przemyślałeś to? To twoja decyzja?”. „Tak, to moja decyzja” – odpowiedziałem. „Dobrze, zatem wspieram cię” – powiedziała. Rodzina ją atakowała: „Głupia jesteś, jedyny syn, który mógłby cię utrzymać na starość, będzie księdzem”. Nie przejmowała się tym.
Zaczął pan uczyć w wieku 23 lat, to był 1958 rok. Podobno wtedy poznał pan chłopca, który otworzył panu oczy.
Pracowałem w szkole salezjańskiej w dzielnicy Breña w Limie. Tamten chłopiec zawsze się spóźniał, a ja zawsze go wpuszczałem. Reszta kolegów zaczęła mówić, że jest moim ulubieńcem, skoro nie zwracam mu uwagi. Kiedy spóźnił się następny raz, poprosiłem go, by został na zewnątrz. Wyszedłem i spytałem: „Czemu mi się spóźniasz?”. A on: „Nachyl się”. Był malutki, miał dziewięć lat. Nachyliłem się. I mówi: „Codziennie wstaję o 4 rano, jadę na dwudziesty drugi kilometr, na wieś, by kupić od rolników produkty, które będą potrzebne mamie do potraw w małej stołówce, którą prowadzi. Wracam do domu, jem śniadanie i dopiero idę do szkoły”.
Popatrzyłem na jego zeszyt. Był do niego przyklejony makaron. Okazało się, że wieczorem zasnął w trakcie jedzenia kolacji i odrabiania zadań. Wtedy uświadomiłem sobie, że dzieci żyją czasem w warunkach, których nauczyciele sobie nie wyobrażają. Martwią się tylko o to, by się czegoś nauczyły, a nie o to, co te dzieci robią, jak żyją, jaką mają relację z rodzicami. To było dla mnie odkrycie: w klasie nie stoję przed uczniami, stoję przed historiami życia. Jeśli nauczyciel ich nie zna, może kogoś nieźle poturbować. Może być zbyt wymagający, może nawet dziecko zniszczyć.
Zrozumiałem, że uczę dzieci pracujące, a to, jak pomagają swoim rodzicom, nie staje się częścią ich CV.
Ile dzieci w Peru pracuje?
Szacunki są bardzo rozbieżne – jeszcze w 2008 roku mówiło się o 4 mln dzieci, również tych poniżej 14. roku życia. Później zaczęto liczyć od 15. roku życia wzwyż i statystyki spadły do poziomu blisko miliona, ale to oznacza tylko tyle, że reszta pracuje nielegalnie.
Przez ponad 20 lat współprowadził pan szkołę dla dzieci pracujących w Limie. Czego pan ich uczył?
Wszystkiego! Hiszpańskiego, matematyki, edukacji obywatelskiej, historii. Ale najważniejsza była filozofia.
Uczył pan filozofować dzieci, które całe dnie spędzają na pracy?
Zdziwiona? Zamiast powszechnej w szkołach religii robiliśmy zajęcia z filozofii. Pytaliśmy dzieci: „Jak rozumiecie życie? Co jest dla was ważne?”. Pytaliśmy też o to, co umieją, czego chciałyby się nauczyć, i usiłowaliśmy im to umożliwić.
Staraliśmy się też stworzyć warunki, by mogła zapanować amorevolezza.
Amorevolezza?
Trudno to pojęcie przetłumaczyć. To jedna z zasad pedagogicznych Don Bosko. Młodzi ludzie nie mają wiedzieć, że ich kochamy, ale mają się czuć kochani. To zasadnicza różnica, prawda? Czujesz się kochany przez swoich wychowawców? Czujesz się kochany przez swoich rodziców? Same słowa „kocham cię” tego nie sprawią.
Cały czas apeluje pan o to, by okazywać dzieciom uczucie.
Tak, ale uwaga – nie ma miejsca, jakiegoś depozytu czułości, do którego się sięga i się tę czułość rozdaje. Czułość przejawia się nie tylko w przytuleniu czy dobrym słowie, ale też w humorze, żartach.
By czułość mogła zaistnieć, kluczowy jest szacunek dla drugiego człowieka. Niech nauczyciele szanują dzieci, nawet jeśli nie podzielają ich opinii, i niech dzieci szanują nauczycieli, nawet jeśli nie rozumieją wszystkiego, o co oni je proszą. Tylko z tym szacunkiem dzisiaj jest pewien kłopot.
Jaki?
Żyjemy w społeczeństwie indywidualistycznym, gdzie często sformułowanie „szanuję cię” oznacza: „nie kwestionuję niczego, co mówisz”. Szanujemy się nawzajem, nie oceniamy swoich czynów ani słów i każdy żyje w swoim świecie. Prawdziwy sens szacunku jest zupełnie inny – szanować to uznać, cenić, próbować zrozumieć, nawet jeśli krytykuję to, co myślisz i jak działasz.
Bardzo potrzebujemy, by nowe pokolenie wyrosło w poczuciu tego, że inni ludzie też są ważni.
Ostatnio w związku z pandemią w ramach działań organizacji INFANT wręczaliśmy paczki żywieniowe rodzinom z położonej na południu Limy ubogiej dzielnicy Villa María del Triunfo. Dzielnica leży dość wysoko w górach, prowadzi do niej tylko szuter. Kiedy jedna z nauczycielek zadzwoniła do ośmioletniego Samira, czy jeszcze czegoś im trzeba, powiedział: „Nie, już otrzymaliśmy paczkę. Lepiej zorganizujmy się, by zanieść te paczki tym, którzy mieszkają jeszcze wyżej”. Marzy mi się, żeby taką czułość miał w sobie każdy z nas.
Z Alejandro Cussiánovichem rozmawia Maja Hawranek
- Alejandro Cussiánovich – pedagog, edukator i duszpasterz z Peru, od ponad pół wieku angażuje się w działania na rzecz dzieci pracujących. Członek Peruwiańskiego Instytutu Edukacji na rzecz Praw Człowieka i Pokoju (IPEDEHP), wykładowca na uniwersytecie Universidad Nacional Mayor de San Marcos w Limie, współzałożyciel Instytutu Kształcenia Dzieci i Nastolatków Pracujących (INFANT), z którym od 2019 roku współpracuje Kulczyk Foundation. Więcej o współpracy INFANT z Kulczyk Foundation oraz o tym, jak można wesprzeć działania organizacji, znaleźć można tutaj.
Wywiad ukazał się w „Magazynie Świątecznym” „Gazety Wyborczej” z 30 maja 2020 r.