Jak nazwać to, co dzieje się w edukacji?
Chaos.
Ministerstwo Edukacji stara się sprawiać wrażenie, że wszystko ma pod kontrolą. Minister Piontkowski ogłosił w środę, że od września dzieci wrócą do szkół, które będą mogły pracować w trzech modelach: normalnym, mieszanym i zdalnym, a decydować będą dyrektorzy po opinii sanepidu.
To zrzucanie odpowiedzialności. Rodzice już przed wakacjami buntowali się przeciwko zdalnej edukacji, więc teraz MEN umywa ręce, sugerując, że dyrektorzy mają autonomię w zarządzaniu szkołami, że oni najlepiej wiedzą, jak wytyczne dostosować do swoich potrzeb. To o tyle kuriozalne, że do tej pory ministerstwo i podległe mu kuratoria działały w systemie pełnego nadzoru i kontroli nad szkołami, nie pozostawiając wiele wolności dyrektorom i nauczycielom.
Ale to tylko część problemu. Jeszcze większym jest to, że ministerstwo potwierdziło, że w polskim systemie edukacyjnym nie zajdą żadne fundamentalne zmiany. Czysta kosmetyka. Mimo że pandemia i zdalna edukacja jaskrawie pokazały, jak dramatycznie zły jest polski system, niczego się nie nauczyliśmy. 1 września dzieci zaczną jak zawsze gonić z materiałem, w którym po zdalnym nauczaniu wiele ma luki. Ale to będzie nieważne, bo najważniejsza pozostanie realizacja podstawy programowej. A jeśli jednak trzeba będzie wprowadzić ponownie edukację zdalną albo system mieszany? Część klas będzie pracować zdalnie, a część nie? Czy podzielimy klasy? Czy szkoły będą miały dostęp do pełnopłatnych wersji na przykład Zooma, który daje możliwość pracy w równoległych małych grupach? Czy ministerstwo zapewni uczniom i nauczycielom dostęp do internetu? Czy zadba o uczniów, którzy podczas zdalnej edukacji całkowicie zniknęli? To są przecież tysiące dzieci, których do dziś nie policzono!
MEN miało ponad cztery miesiące.
Błąd został popełniony już na początku. Nikt nie powiedział: no dobrze, mierzymy się z trudną sytuacją, więc musimy wypracować nowy system. Dajemy sobie pół roku na popełnianie błędów, nie wywieramy presji, odpuszczamy matury i egzaminy ósmoklasistów. W tym czasie podpatrujemy inne kraje, rozmawiamy z ekspertami i zmieniamy szkołę, dostosowujemy ją do rzeczywistości i do przyszłości. I przede wszystkim rozmawiamy. Tak zrobiono w Niemczech, w krajach skandynawskich – uczniowie usłyszeli: „nie martwcie się”, a nauczyciele: „zajmijcie się uczniami, zadbajcie o nich”.
Czego zabrakło?
Refleksji. Obserwowałem swoich studentów – podstawową sprawą dla nich było to, żeby ktoś z nimi porozmawiał, zapytał, jak się czują, jak sobie radzą. Skoro oni tego potrzebowali, to co dopiero dzieci w szkołach! Ale nikt nie pomyślał, żeby do uczniów podejść od strony psychologicznej, emocjonalnej. Skupiono się na kształceniu, i to w najgorszym pruskim wydaniu: straciliśmy dwa tygodnie, musimy nadrobić zaległości.
W jaki sposób? Wzięliśmy istotę dotychczasowego systemu, który już od dawna był zły i przestarzały, ale w warunkach szkoły stacjonarnej jeszcze jakoś się sprawdzał i działał siłą rozpędu – konieczność realizacji archaicznej podstawy programowej, przeciążenie zadaniami domowymi, sprawdziany, oceny, wkuwanie teorii i definicji – i w całości przerzuciliśmy go do internetu.
Zdalne lekcje w ogromnej większości przypadków ograniczyły się więc do odrabiania zadań i wykonywania rzeczy, które są mechanicznym odtwarzaniem. Większość nauczycieli skupiła się na egzekwowaniu przez internet obowiązkowego materiału, choć technologie cyfrowe są dla wielu obce i robili to nieporadnie. Te lekcje miały niewiele wspólnego z uczeniem się. Chcieliśmy zamknąć rok jak w normalnych czasach, mimo że warunki się zmieniły.
Okazało się, że 50-letni nauczyciel nie umie przeprowadzić selekcji filmików z YouTubie, a 40-letnia nauczycielka wysyła w Wordzie teksty z serwisów z „gotowcami”.
Większość nauczycieli podeszła do wyzwania po linii najmniejszego oporu. Wysyłali ćwiczenia mejlem, często z bardzo krótkim terminem, bez tłumaczenia, bez próby pomocy. Przełożyli pruski model szkoły do cyfrowego świata, i to było jeszcze bardziej nieznośne niż do tej pory.
Wiesz, wymagamy od dzieci, by się uczyły, ale one nas bardzo skrupulatnie obserwują. Jeśli nauczyciele sami nie są skorzy do uczenia się, nie chce im się poznać nowych narzędzi, wejść do cyfrowego świata i spróbować czegoś innego, jak mogą oczekiwać tego samego od młodych ludzi? I to nie jest kwestia wieku: znam przypadki młodych nauczycieli, którzy stwierdzili, że ograniczą się do wysyłania kart pracy. Znam też sześćdziesięciolatków, którzy przeprowadzali brawurowe zajęcia i nagrywali na YouTubie fantastyczne wykłady. Można? Można!
Nauczyciele w sposób szczególny powinni być gotowi do uczenia się nowych rzeczy. A dla chcącego nic trudnego. Sam zostałem zaproszony do uczestnictwa w zdalnych lekcjach w zaprzyjaźnionych szkołach podstawowych i widziałem na własne oczy, jak dobrze mogą się sprawdzać lekcje na Zoomie i jak szczęśliwe mogą być na nich dzieci.
Pytałaś, czy zmarnowaliśmy ten czas. Tak, zmarnowaliśmy. I będzie tak, jak było, czyli bardzo źle. Niezależnie od tego, czy dzieci wrócą do szkół.
Dlaczego?
Bo my cały czas myślimy, że celem edukacji jest przekazanie pewnej ilości wiedzy teoretycznej, którą uczniowie wykorzystają w dorosłym życiu. I to jest najgorsze założenie, jakie możemy przyjąć w XXI wieku, gdy mamy pod ręką dziesiątki narzędzi ułatwiających pozyskanie informacji. Pokazują to choćby programy typu „Matura to bzdura”. My ze szkoły nie wynosimy żadnej wiedzy, umiejętności.
Jordan Shapiro w książce „Nowe cyfrowe dzieciństwo” przywołuje słowa Keitha Devlina, światowej sławy matematyka i dyrektora wykonawczego Instytutu Zaawansowanych Badań Nauk Humanistycznych i Technologicznych na Uniwersytecie Stanforda, który mówi, że większość umiejętności matematycznych, jakie przyswoił na studiach, jest bezużyteczna. „Wszystkie formuły i procedury, które przez stulecia stanowiły trzon uniwersyteckiego programu nauczania matematyki, zostały zautomatyzowane i są bezpłatnie dostępne”. Mamy programy i algorytmy, które nam pomagają, i dzięki temu możemy się skupić na rozwiązywaniu realnych problemów z wykorzystaniem realnych danych.
To co zrobić, żeby dzieci się rozwijały?
Powinniśmy odejść od myślenia teoretycznego, od definicji i abstrakcyjnych pojęć. Zamiast zmuszać do zapamiętywania danych, uczyć młodych ludzi ich odbierania, dekodowania danych, odczytywania w nich informacji i przekształcania informacji w wiedzę. Tymczasem polski – i nie tylko – system wciąż rozlicza uczniów z definicji i znajomości wzorów.
To samo dotyczy lektur, które są przestarzałe, w większości dzieją się na wsi i dlatego opisują problemy, które nie mają niemal żadnego znaczenia dla dzisiejszej młodzieży. Czy my byśmy sięgnęli po takie książki w wolnej chwili? Jestem pełen podziwu dla kolegów, którzy czynią cuda, by uatrakcyjnić lekcje polskiego w trakcie omawiania lektur, ale czy po prostu nie powinni móc pracować na współczesnych tekstach? Jak się zastanawiamy nad stanem czytelnictwa w Polsce, to warto pokusić się o refleksję, że za ten stan odpowiada w dużej mierze kanon lektur i szkoła, która aktywnie zabija miłość do książek.
Bo zasada podstawowa jest taka: nie ma szans, żebyśmy nauczyli się czegoś, co nas nie interesuje. To jest niemożliwe.
Nie chodzi mi o to, by całkowicie usunąć lektury. Możemy je czytać, pytanie jednak jak do nich podchodzimy. Miałem to szczęście, że polskiego w liceum uczyła mnie Krystyna Koziołek, a później na uniwersytecie mogłem chodzić na zajęcia Ryszarda Koziołka. Wiem więc, jaki potencjał tkwi w klasycznych tekstach. Do dzisiaj pamiętam interpretację „Naszej szkapy” Konopnickiej, w której tytułowa szkapa zostaje zestawiona z klasycznym średniowiecznym tematem triumfu śmierci oraz „Wozem z sianem” Hieronima Boscha. W tej perspektywie „Nasza szkapa” to tekst o tym, jak kultura przygotowuje nas na nierówne starcie ze śmiercią.
Ale najpierw trzeba się zakochać w literaturze, czytając teksty, które mają dla nas znaczenie.
Zamknięte koło: frustruje nas to, że dzieci się nie uczą, a dajemy im do nauki coś, co ich zupełnie nie interesuje?
Jest taka popularna teoria słynnego intelektualisty Malcolma Gladwella, która mówi, że żeby stać się w czymś ekspertem, trzeba ćwiczyć 10 tys. godzin. Dzieci w szkole spędzają około 10 tys. godzin. Kolejne 5 tys. uczą się w domu. Przez 15 tys. praktykują więc uczenie się. I chciałbym zapytać, które z dzieci staje się ekspertem w jakieś dziedzinie albo ekspertem uczenia się? Jakie zna metody uczenia się? Pewnie żadnych i ekspertem też jest wątpliwym.
Dlatego nie ma racjonalnego powodu, byśmy wrócili do przestarzałego dotychczasowego systemu. Poza tym, że jest archaiczny, przypomina system niewolnictwa, w którym uczymy dzieci bycia podporządkowanymi i nijakimi. „Nie zadawaj głupich pytań”, „siedź cicho”, „siedź prosto”, „nie wychylaj się”.
Gdy o tym mówisz, przypomina mi się historia mojego syna, który uwielbia grać w koszykówkę. Na lekcji WF zrobił kiedyś rzut za 3 punkty z połowy boiska, tyle że piłką do siatkówki. I nie miało znaczenia, że to był świetny rzut, bo był wykonany złą piłką. Dostał uwagę.
A wystarczyło go pochwalić i uczynić kapitanem drużyny. Nie doceniamy talentów i uzdolnień, nie lubimy zabawy w szkole, oczekujemy bezrefleksyjnego posłuszeństwa. Dlatego zdalna czy stacjonarna, dopóki nie zmienimy podejścia, szkoła dla uczniów będzie w pewien sposób czasem straconym.
Dla nauczycieli to trudne nie tylko z powodu ich ograniczeń mentalnych. System wymaga realizacji podstawy programowej, z tego są rozliczani.
To prawda, ale umyka nam jedna istotna sprawa. Właśnie w chwilach chaosu można sobie pozwolić na zmianę.
To nie jest naiwne myślenie?
Rozejrzyj się dookoła. Jest też wielu świetnych nauczycieli, którzy małymi krokami wprowadzają zmiany. To między innymi oni szkolą w ostatnich miesiącach innych, jak wykorzystywać narzędzia cyfrowe.
Dawid Łasiński czy Bartosz Chyś pomagają nauczycielom odnaleźć się w realiach uczenia zdalnego. Anna Szulc, która wydała książkę „Nowa szkoła”, wychodzi z założenia, że nie każdą ocenę trzeba uczniowi wpisywać. Można mu dać kilka szans i wybór, którą ocenę wpisać. Świetnie sprawdza się idea rezygnacji z czerwonego długopisu i zastępowanie go zielonym, praktykowana jest przez ruch Budząca się Szkoła. Pokazujesz uczniom nie błędy, które popełnili, ale prawidłowe odpowiedzi, dajesz szansę na samodzielne znalezienie pomyłek i poprawienie ich.
Nauczyciele wierzą, że udowodnienie komuś, że czegoś nie potrafi, może młodego człowieka czegoś nauczyć. Cała psychologia pokazuje, że jest odwrotnie, że uczeniu sprzyjają małe zwycięstwa, a nie ciągłe tłuczenie do głowy, że czegoś nie potrafimy, że jesteśmy kiepscy, że musimy jeszcze nauczyć się tego i tego, i jeszcze czegoś.
Mówiąc o rewolucji, mówię właśnie o takich małych zmianach w podejściu nauczycieli do nauczania i w podejściu rodziców do wyników. My często wierzymy, że najlepsze oceny, pasek na świadectwie i najlepsze w mieście liceum dadzą szczęście naszym dzieciom. Ale badania z zakresu psychologii pozytywnej pokazują, że tak nie jest. Mamy coraz więcej depresji, braku akceptacji swojego wyglądu, problemów psychicznych wśród młodzieży.
Problem w tym, że chcąc nie chcąc, nasze dzieci, kończąc kolejne etapy edukacji, muszą przejść egzaminy i nie unikniemy tego.
Pewnie dziś nie, bo matury i egzamin ósmoklasisty to jest jedyna rzecz, która utrzymuje ten system. Bez egzaminów on się zawali i nie będzie miał już racji bytu. To jedyny powód, dla którego uczymy tak, jak uczymy. Dlatego nadzieje, że w razie rozwijającej się pandemii rząd powie, że rezygnujemy z egzaminów, są dziś płonne.
Ale właśnie dlatego małymi krokami musimy się buntować. Bo każda rewolucja zaczyna się oddolnie. Kluczową rolę mogą w niej odegrać rodzice i dlatego obie książki adresuję przede wszystkim do nich. To im najbardziej zależy na dzieciach, oni powinni walczyć.
Z Mikołajem Marcelą rozmawia Dominika Wantuch
- Mikołaj Marcela - nauczyciel akademicki i pisarz, autor poradnika dla rodziców „Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku. Wszystko, co możesz zrobić, żeby edukacja miała sens”. Wicedyrektor kierunków sztuka pisania oraz twórcze pisanie i marketing wydawniczy na Uniwersytecie Śląskim. 12 sierpnia ukaże się jego nowa książka „Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem. Edukacja, w której dzieci same chcą się uczyć i rozwijać”.
Wywiad ukazał się w magazynie „Wolna Sobota” „Gazety Wyborczej” z 8 sierpnia 2020 r.
Artykuł po raz pierwszy ukazał się w ramach akcji „Czułość i wolność. Budujmy równowagę w relacjach”